Jak wygrać z Prawem i Sprawiedliwością… za cztery lata? Zacząć już dziś!/ Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

W wyborach prezydenckich zagłosujmy na Andrzeja Dudę. W ten sposób obóz Dobrej Zmiany będzie w pełni odpowiedzialny za kolejne 4 lata rządów. I władza sama, jak dojrzały owoc, wpadnie w nasze ręce.

Jeszcze nie opadł kurz po bitwie, a ja z takimi rzeczami? Tak, tak. Jeżeli ktoś chce wygrać z PiS za cztery lata, musi zacząć pracę nad tym już dziś. Oczywiście nie porzucamy naszego głównego celu strategicznego, jakim jest niezmiennie wprowadzenie V Rzeczpospolitej – silnego państwa wolnych i odpowiedzialnych obywateli. Według wskazówek determinizmu historycznego dzieli nas od jej zaistnienia już tylko 22 lata 😊 Ale strategia strategią, a taktyka musi być dostosowana do wydarzeń bieżących. Zatem…

Zapędził się obóz Dobrej Zmiany w szaleństwie socjalnym przed wyborami, dlatego nie dziwi o parę punktów gorszy wynik niż oczekiwania. O co najmniej 5 punktów gorszy. To mniejsze na własne życzenie zwycięstwo niech będzie dla nas punktem wyjścia do rozwiązania tytułowego problemu. Bo chociaż w zapowiedziach przedwyborczych Jarosława Kaczyńskiego pojawiła się konieczność rządów PiS nie przez lat cztery, ale od razu osiem, to nie wiem, czy Polacy nie będący członkami zwycięskiej partii będą temu przychylni.

To, że samograj socjalny się zaciął, a nawet spowodował odpływ wyborców, to dobry znak i znacząca wskazówka dla potencjalnej opozycji. Ale nie żadnej opozycji totalnej i patologicznej lub egzotycznej.

Bo filozofia anty-PiS jest już martwa i nawet Senat jej nie ożywi. To punkt wyjścia do budowy patriotycznej formacji wolnościowej – opozycyjnej programowo wobec socjalistycznego Prawa i Sprawiedliwości.

Byłoby rzeczą fantastyczną, gdyby taka formacja wyłoniła się z szerokiej warstwy polskich przedsiębiorców. Ale tych prawdziwych, a nie słupów po komunie, uwłaszczonych na naszym majątku narodowym. Tym bardziej, że powiększa się liczba przedsiębiorców w wieku 50+, którzy ciężką pracą dorobili się już własnej niezależności finansowej. Niezależności od obecnego państwa i aktualnych układów partyjnych. I cedując swoją dotychczasową aktywność zawodową na swoje dzieci, zaczynają mieć dużo wolnego czasu. Dużo wolnego czasu dla aktywności społecznej i politycznej.

Szkoda byłoby zmarnować ten wolny czas na tanie kobiety i drogi alkohol, gdy ojczyzna w potrzebie. A ojczyzna nasza potrzebuje stabilności politycznej i atrakcyjnej oferty programowej w stosunku do obozu Dobrej Zmiany. Dlaczego? Bo jakiekolwiek perturbacje gospodarcze, które zamienią w pył wszelkie programy socjalne PiS, spowodują jednocześnie porażkę tej partii w kolejnych wyborach. I jaki będziemy mieli wtedy wybór? Mamy znowu wybierać chaos, bałagan i niejawne grupy interesu? Lub może niedowarzonych młodzików, którzy prosto po przedszkolu trafili do polityki i wydaje im się, że wszystko wiedzą, bo obejrzeli mnóstwo filmików na YT?

Polska potrzebuje prawicowej, patriotycznej i wolnorynkowej formacji politycznej. Partii grupującej przedsiębiorców 50+, która sformułuje czytelny i atrakcyjny dla wyborców program. Dla większości wyborców, po zakładanej porażce obozu Dobrej Zmiany.

Ale nie program inteligencko-akademicki, który może podniecić jedynie bardzo wąskie grono. Oferta wyborcza musi być atrakcyjna dla pracowników i przedsiębiorców, dla 20 milionów czynnych zawodowo Polaków. Przebijając tym samym każdy elektorat socjalny Prawa i Sprawiedliwości.

Na koniec ważna wskazówka techniczna: ta programowa opozycja w żaden sposób niech nie walczy z Prawem i Sprawiedliwością. Niech walczy i zapluwa się anty-PiS. Co więcej, w nadchodzących wyborach prezydenckich zagłosujmy na Andrzeja Dudę. Z powodu banalnego. Tylko w ten sposób obóz Dobrej Zmiany będzie w pełni odpowiedzialny za kolejne cztery lata rządów w Polsce. I zostanie w pełni rozliczony przez wyborców w roku 2023. I władza sama, jak dojrzały owoc, wpadnie we właściwe ręce. W nasze ręce.

Co Wy na to, przedsiębiorcy 50+?

Jan A. Kowalski

P.S. A wybory wygrałem i przegrałem zarazem. Bo w moim okręgu wygrało PiS w stosunku 8:3, ale moja, najbardziej wolnościowa kandydatka z pozycji 12., nie została posłem 😊 😒

Łaziłem po Bieszczadach, gadałem o noblistach, a Senat refleksyjnie rozmyślał / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Ja, Jan Kowalski, skazuję 60 senatorów głosujących za przyjęciem uchwały gratulacyjnej dla Olgi Tokarczuk na karę odczytania wszystkich 912 stronic „Ksiąg Jakubowych” ze zrozumieniem. Wyrok wykonać!

Na początek apel do Ciebie, Czytelniku: rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady!… przynajmniej na parę dni 😊 Oderwiesz się od codzienności, od liczenia głosów poselskich i senatorskich, od nizinnych problemów i doświadczysz prawdziwej rozkoszy. O ile nie przesadzisz i nie wpadniesz na pomysł przejścia za jednym zamachem trasy z Wołosatego przez Przełęcz Bukowską, Halicz, schody na Krzemień, Bukowe Berdo, z metą w Widełkach.

Ponieważ jednak dzień już krótki, można w schronisku, po zmierzchu, posłuchać nie tylko bieszczadzkich grajków, ale też ciekawych rozmów, a nawet się w nie włączyć. Nie mogło się obyć bez głównego tematu krajowego (wyłączając wybory), czyli nagrody Nobla dla Olgi Tokarczuk. Dla moich rozmówców jednak, którzy potrafili wymienić „Księgi Jakubowe” i oczywiście niczego noblistki nawet nie zaczęli, to był jedynie pretekst. Pretekst, żeby się pochwalić.

Nie pochwalilibyście się w tej fantastycznej dla Polski chwili, że pochodzicie z Lipiec Reymontowskich i wsi sąsiedniej? Nie uwierzę, przecież część splendoru spływa tym samym na Was. Nie chwaląc się, sam pochodzę z okolicy opisanej przez Stefana Żeromskiego w „Popiołach”, a Monika Żeromska przyjeżdżała na nasze szkolne uroczystości. (O Brunonie Jasieńskim z pobliskiego miasteczka przecież nie wspomnę).

Ale wróćmy do Lipiec (Reymontowskich – na cześć noblisty) i samego Reymonta, i moich rozmówców.

Ten Reymont – pseudonim twórczy Rejmenta – według relacji ich dziadków to wcale nie był fajny facet. To naprawdę nie był fajny facet. Włóczył się po okolicy, spał po chałupach na ziemi przyrzuconej słomą. I ciągle nie miał pieniędzy, bo ile może zarabiać torowy na kolei?

Może widzieliście w starych filmach – to taki gość, co chodzi wzdłuż toru kolejowego i stuka młotkiem w szyny. A żaden Boryna w Lipcach nie mieszkał, chociaż inni bohaterowie z rodziny moich rozmówców, jak najbardziej. Słuchałem ochoczo, wierzyłem w te wszystkie bieszczadzkie opowieści i piłem kolejne piwo caryńskie.

Ale zaraz po powrocie odpaliłem komputer i włączyłem się w światową sieć informacyjną. I odnalazłem. Reportaż Stanisława Manturzewskiego opublikowany 13/02/1998 roku w „Gazecie Wyborczej” pt. Dlaczego Reymont uciekał przed Boryną?. Chyba domyślacie się, że nie jest to moja ulubiona gazeta, ale zacytuję:

„W Lipcach Reymontowskich żyje się trochę tak jakby wewnątrz czterotomowej powieści: w gospodzie Borynianka Kłęby piją piwo z Sikorami, zespół teatralny wystawia »Wesele Boryny« w składzie zmienianym co pokolenie, ale rola Jagusi przechodzi z matki na córkę, a Antka z ojca na syna. W Muzeum Reymonta i na cmentarzu, w randkach pod zielonym jaworem, w bruderszaftach, testamentach i pertraktacjach posagowych chłopi z »Chłopów« powracają echem albo czkawką…
Jest w tym wszystkim jeden tylko bolesny mankament. Grób Jana Boryny! Grabarz milczy na ten temat jak grób. Ale przyciśnięty do muru zdradza tajemnicę poliszynela:
Jest to grób b e z z w ł o c z n y! Pusta makieta mogiły! Dla zaspokojenia turystycznej gawiedzi. Czyli »pic i fotomontaż«, jak określił zdefolkloryzowany tubylec”.

Zatem przekaz reportażu pokrywał się z wypowiedziami moich bieszczadzkich rozmówców. A dlaczego Reymont uciekał przed Boryną, którego nie było? Śp. Stanisław Manturzewski odkrył prawdę. Po pierwsze znalazł zapisek noblisty: „pożyczyłem od Boryny 3 ruble”, a nigdzie nie znalazł wzmianki o zwrocie pożyczki. Po drugie odnalazł żyjących jeszcze synów Boryny, który okazał się fizycznie i imiennie tym samym Janem Boryną, co w powieści. Z jedną jednak istotną różnicą. Żył w innej wsi i był tylko raz żonaty. Nie mogło zatem dojść do namiętnego romansu pomiędzy jego synem z pierwszego małżeństwa, Antkiem, a drugą żoną, Jagną, młodą i urodziwą. Zatem do czynu kazirodczego ściganego prawem i ze wszech miar nagannego moralnie. Czegoś więcej niż cudzołóstwa, któremu między innymi z prawdziwą Jagną oddawał się ochoczo sam Władysław Reymont.

W ten sposób zatem nasz wielki po dziś dzień noblista odwdzięczył się swojemu wierzycielowi. Z porządnego gospodarza, z którego gościnnej chałupy nieraz korzystał, uczynił wzorzec polskiego chłopa według najlepszych noblowskich oczekiwań tamtych czasów.

Bo zgodnie z ówczesnymi oczekiwaniami Komitetu Noblowskiego należało wykazać, że pod czystą katolicką koszulą polskiego chłopa siedzi właśnie to, co możecie przeczytać w „Chłopach”. A tradycyjna katolicka wiara chłopska? Każe co najwyżej przeżegnać się Antkowi, zanim strzeli do ojca.

Właśnie w ten sposób, z roku na rok, z pokolenia na pokolenie, na szczyty doczesnej sławy zapraszani są właściwi pisarze. Tacy, którzy są użyteczni w dziele niszczenia człowieka – bożego stworzenia.

A my, durni, na czele z polskim Senatem – Izbą Zadumy i Refleksji (!) – aż piejemy z zachwytu. Kolejny Polak, brawo! Kolejna Polka…

Jan A. Kowalski

P.S. Za przyjęcie przez Senat uchwały gratulacyjnej dla Olgi Tokarczuk za „jej ogromne zasługi dla światowej literatury, w tym dla budowy dobrego imienia Polski w świecie”, ja, Jan Kowalski, skazuję 60 senatorów za tym głosujących na karę odczytania wszystkich 912 stronic „Ksiąg Jakubowych” ze zrozumieniem. Wyrok wykonać!

 

 

Jak pisać, żeby dostać nobla? Co jest przepustką do literackiego panteonu?/ Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Wylansowanych z niczego za ministerialne dotacje (brawo, ministrze kultury!) specjalistów od plucia na Polskę i Polaków jest u nas całe mrowie, należy się więc spodziewać kolejnych światowych nagród.

Należy pisać tak, jak Olga Tokarczuk – od 10 października nasz literacki powód do światowej dumy. Dumni są i prezydent, i premier, i nawet minister Gliński. Ten ostatni przyznał kiedyś, że ilekroć zaczął czytać książkę Olgi Tokarczuk, to nie potrafił skończyć. Ale teraz obiecał, że skończy. Współczuję.

Kiedyś przez pół godziny męczyłem się w księgarni nad jej „Biegunami”, po czym odłożyłem książkę na półkę. Naprawdę nie dałem rady, chociaż był dopiero początek lat 90. i nie byłem jeszcze starym dziadem.

Nie dałem rady, bo ta książka nie była pisana dla mnie, przeciętnego Jana Kowalskiego. Była pisana dla czytelnika o wysublimowanym guście literackim, który tym bardziej zachwyca się dziełem, im mniej je rozumie. Ale nie każdym dziełem, tylko takim, które wskażą mu guru literatury. Z najdonioślejszym z nich, jakim jest Komitet Noblowski.

Oczywiście, że się nie znam na literaturze. Nie znam się również na pieczeniu chleba, na wytwarzaniu koniaku, na… (wpiszcie cokolwiek). Prawie na niczym się nie znam. Ale chociaż nie jestem znawcą, to jeden chleb mi smakuje i mówię o nim, że jest smaczny, a o drugim, że jest do niczego. To samo dotyczy alkoholu i czegokolwiek. Zauważyłem też, że człowiek do wielu rzeczy gorszych może się przekonać, bo „cena czyni cuda”. Ale jeżeli poczęstujemy go tym droższym i lepszym, to zwykle potrafi docenić jakość i smak. Tym bardziej powinno to działać w dziedzinie literatury, gdzie cena dzieła zależy jedynie od ilości stron.

Pierwszą książką, jaką przeczytałem, była „Ania z Zielonego Wzgórza”, bo mam straszą siostrę 🙂 A przecież nie byłem dziewczynką i nie mając 10 lat, chyba nie znałem się na literaturze. Wiem, jej autorka nie dostała nobla. Ale potem zdarzyło mi się przeczytać paru noblistów. Sienkiewicza, Reymonta, nawet trochę Miłosza. I nie tylko polskich. Przeczytałem dzieła Marqueza, Llosy, Singera – i to z przyjemnością. Ale to było kiedyś. Bo ostatnim noblistą, przez którego dwie książki przebrnąłem, był Orhan Pamuk. Czytałem je już trochę z ciekawości i zadziwienia „za co?”. Dowiedziałem się: w dużej mierze za właściwą postawę twórcy, postępowego Turka-Europejczyka, przeciwnika ksenofobicznej, islamskiej Turcji.

Natomiast – pewnie nie uwierzycie – ostatnim właśnie czytanym noblistą, którego książki – „Kraina wódki” – na pewno nie skończę (utknąłem na stronie 214, a całość liczy 480), jest Mo Yan, chiński pisarz nagrodzony w roku 2012. Zacytuję z okładki: „Poruszająca historia, niezwykłe postaci, lokalny koloryt i absurdalny humor oraz sugestywny obraz chińskiego społeczeństwa – zdegenerowanego, pozbawionego wartości – decydują o sile powieści i jej popularności na całym świecie”. A tak zachęca nas sam autor: „Prawda o Chinach nie jest elegancka”. Aha, no i jak to w „nowoczesnej powieści”, nie ma w niej żadnej treści, i żadnej prawdy o Chinach oprócz morza słów bawiącego się fantastycznie z sobą samym (i Komitetem Noblowskim) autora.

Czy możemy się zatem dziwić, że polska literatura, która po roku 1990 znajduje się w fazie głębokiego upadku, wydała właśnie noblistkę?

Prawda o Polsce nie jest elegancka – tak mogłaby się przecież odezwać również „nasza” noblistka. I myślę, że to jest pierwszy warunek otrzymania nagrody Nobla w dziedzinie literatury w naszych czasach, niezależnie od kraju zamieszkania. A że wylansowanych z niczego przez znawców literatury za ministerialne dotacje (brawo, ministrze kultury!) specjalistów od plucia na Polskę i Polaków jest u nas całe mrowie, należy się spodziewać kolejnych światowych nagród.

Dzięki temu prestiż Polski – ojczyzny ksenofobów, faszystów i żydożerców – obejmie cały świat.

Jan A. Kowalski

P.S. Książkę Mo Yana kupiłem 7 lat po noblu, za połowę ceny nominalnej, a i tak przepłaciłem. Niewykluczone, że jakąś powieść Olgi Tokarczuk również za parę lat kupię. W moim drewnianym domu, tradycyjnie ogrzewanym, na pewno się nie zmarnuje 🙂

Nikt już nie wygra z Prawem i Sprawiedliwością (w nadchodzących wyborach) / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

A to znaczy, że nie jest dobrze… ale nie najgorzej jest 🙂 Takie to mieszane uczucia zagościły w mojej głowie przed zbliżającymi się wyborami. Oczywiście zagłosuję kolejny już raz.

Tym razem na Elżbietę Zielińską, która przeszła z Kukiz ’15 do Prawa i Sprawiedliwości, a jest członkiem niewielkiego koła UPR w Sejmie. Zagłosuję, mając świadomość, jak małą ma szansę zostać posłem. I tego, że głosy na nią oddane zasilą partyjną listę, promując miernych ale wiernych z pierwszych miejsc. (Pamiętam, że miałem napisać o wadliwej ordynacji i napisałem… do październikowego „Kuriera WNET” – kupujcie, proszę :).

Mógłbym jeszcze nie głosować, jak robiłem przez wiele lat, ale bardzo zależy mi na wysokiej wygranej obozu Dobrej Zmiany. Na ostatecznym pokonaniu systemu Okrągłego Stołu, III RP, przez obóz IV RP, który traktuję jako towarzyszy podróży do V Rzeczypospolitej. Na pokonaniu politycznych oszustów (nawet dziś ich lider Schetyna sączył miód do moich uszu o rozwaleniu centralnego budżetu, a nie zająknął się o tym nawet, gdy rządził) przez uczciwych socjalistów. Nawet Kasprzak i Mazguła, o red. Żakowskim nie wspominając, nie wytrzymają kolejnych czterech lat rządów PiS.

I tylko dlatego nie zagłosuję ani na PSL (+Kukiz), ani na Konfederację. Choć obu tworom życzę dostania się do Sejmu z poparciem co najmniej 10%. 55% PiS, 10% PSL i 10% Konfederacja. A 25% do zagospodarowania przez KO i Lewicę. Jak Wam się taka prognoza podoba? Bo mnie bardzo.

Prawo i Sprawiedliwość mogłoby kontynuować samodzielne rządy i mogłoby wreszcie zmienić tę okropną komuszą konstytucję, która upadla nasze państwo i naród. I trzyma nas w postkomunizmie. Ale do takiej zmiany potrzebowałoby współpracy z PSL (+Kukiz) i Konfederacją. Pierwiastek wolnościowy miałby zatem realne szanse na zagoszczenie w Ustawie Najwyższej. Socjaliści z PiS musieliby zrezygnować z części władzy biurokratycznej/partyjnej na rzecz oddania części władzy decydowania o sobie obywatelom.

Dlatego apeluję przed wyborami do liderów PiS, PSL (+ Kukiz) i Konfederacji: nie okładajcie się maczugami. Nie sugerujcie przez swoich hunwejbinów agenturalności przeciwnika, ruskiej lub polińskiej. Bo jeszcze uwierzycie we własne słowa i po wyborach nie będziecie się mogli dogadać, nawet w najważniejszej sprawie, jaką jest pozbycie się resztek bolszewii i budowa  prawdziwie polskiego państwa.

Jan A. Kowalski

PS. Oczywiście, że dalej pozostaję ukrytym zwolennikiem Partii Drobnych Ciułaczy i jak tylko się uaktywni, zaraz na nią zagłosuję :).

Pensję minimalną podnieść, koszt działalności obniżyć, biurokrację zlikwidować!/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Musimy podnieść pensję netto, czyli to, co pracownik dostaje na rękę lub na konto. A nie to, co odbiera jemu i pracodawcy państwo. Kiedyś bolszewickie, a teraz jedynie opresyjne i biurokratyczne.

Wszyscy chcą gadać, niektórzy nawet pisać (najchętniej wulgaryzmy), a nikt nie chce liczyć. Bo to zajęcie niegodne ich wielkich umysłów, a w sam raz dla przyziemnych liczykrup. Ponieważ Pan Bóg nie obdarzył mnie umysłem wielkim, za to prawdziwą zawziętością w sprawdzaniu danych, policzę Wam to wszystko, co w tytule.

  1. Pensję minimalną należy podnieść. Oczywiście, że tak. Ale nie pensję minimalną brutto, co obiecuje nasz umiłowany przywódca, a za nim cała opozycja – totalna, lewicowa i obyczajowa. Musimy podnieść pensję netto, czyli to, co pracownik dostaje na rękę, do kieszeni lub na konto. A nie to, co odbiera jemu i pracodawcy państwo. Kiedyś bolszewickie, a teraz jedynie opresyjne i biurokratyczne.
  2. Och, ucieszyliby się prywatni przedsiębiorcy, gdyby ich pracownik mógł więcej zarabiać i nie marudzić, a oni sami mniej wydawać na zarobienie każdej złotówki. Netto, brutto, tara. Już w podstawówce się tego nauczyłem. Bo odnośnie do pracy gadamy ciągle o brutto, rzadziej o netto, a o tarze w ogóle. A to właśnie tara – opakowanie naszego biznesu – decyduje o naszej konkurencyjności w globalnym świecie. A zatem o wszystkim; o naszym miejscu na światowym rynku i o pomyślności finansowej nas wszystkich i państwa polskiego również.
  3. Okłamują nas nasi światli przywódcy od co najmniej 1972 roku w sprawie tary. Dopiero w 1972 roku, prawie 30 lat po zdobyciu władzy przez bolszewików, wzrosła z 15% (jak było za II RP) do 20% stawka ubezpieczenia społecznego pracownika. Narodziło się bolszewikom dzieci i trzeba było im jakieś godne ich pochodzeniu stanowiska pracy stworzyć. Bo praca fizyczna byłaby przecież ujmą dla ich rodziców i ich samych. W roku 1972, drugim roku Gierka, narodziła się w Polsce biurokracja. (Jeżeli ktoś uzna, że odrodziła się na wzór II RP, dla uniknięcia niepotrzebnych sporów jestem gotowy to uznać).

A teraz? Tara, czyli koszt naszej pracy, płacony łącznie przez pracownika i pracodawcę, wynosi prawie 60%. Na co składa się ZUS i podatek dochodowy. Bo chociaż za Gierka, a potem Jaruzelskiego, namnożyło się bolszewików, to władzę w państwie sprawowała jedna Partia. I gąb do wyżywienia z pracy nas wszystkich było mniej.

Po roku 1989, po włączeniu w struktury władzy dotychczasowej opozycji, partii jest cztery – Kazik Staszewski o tym śpiewał – musiała wzrosnąć i tara. Tara, koszt życia nas wszystkich. To, co eufemistycznie nazywamy państwem. I jeszcze każą nam być z niego dumnymi. Oni – biurokraci.

Przecież ktoś: ja, Ty, on (ci państwo – jak powtarzają za starą reklamą mniej lotne umysły) musimy na nich płacić. W roku 1980 było ich 140 000, w roku 1991 – 110 000. Obecnie jest ich 1 200 000 (słownie: jeden milion dwieście tysięcy). Dlatego chyba nikogo nie powinien dziwić wzrost tary z 15% do 60%. Przecież z czegoś ci ludzie muszą żyć. A ta ich potrzeba życia na nasz koszt przymusza nas wszystkich do ponoszenia dodatkowych kosztów biurokratycznych. Zagwarantowania im alibi ich istnienia i sensowności pracy. Spełniania wymogów urzędniczych w normalnym kraju (w Anglii na przykład) niespotykanych.

I moglibyśmy się tak bawić do końca świata, nawet do 70% i 2 milionów biurokratów, gdyby nie globalizacja. To globalizacja, fejsbukowy durniu! – że sparafrazuję klasyka – powoduje to, że taka zabawa jest niebezpieczna dla naszego narodu i dla naszej ojczyzny. Obniża drastycznie naszą konkurencyjność na światowym rynku pracy i w światowej gospodarce.

To dlatego moje pracownice wcale nie ucieszyły się z ostatnich zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego odnośnie do skokowego wzrostu płac. Bo przeżyły już okres braku zleceń produkcyjnych dla naszej firmy, bezpłatnych urlopów, przymusowych wyjazdów za chlebem. Było to w czasie skokowego wzrostu wartości złotówki do 1 USD = 2 zł. A wzrost ten nastąpił z wartości 1 dolar = 4,80 złotego. I prawie cała produkcja odpłynęła do Chin, a zwłaszcza zamówienia polskich firm. Bo bez najmniejszej naszej winy nasza produkcja na światowym rynku dwukrotnie zdrożała. Dlatego moje pracownice rozumieją, czym może zakończyć się podrożenie kosztów produkcji.

Przetrwaliśmy, ja i one, tylko kosztem ogromnych wyrzeczeń. Od tego czasu wiemy, że można zadekretować i wzrost płacy minimalnej netto, i nawet ogromny wzrost obciążenia tej płacy, czyli tary. Co w sumie daje płacę minimalną brutto. Jednego jednak nie da się zadekretować – przymusu dokonywania zakupów w polskich firmach produkcyjnych przez inne firmy polskie i światowe.

To dlatego – dawno już tego nie powtarzałem – musimy zlikwidować biurokrację! To ona, wzrastająca wraz z umacnianiem się patologicznego systemu władzy , skutecznie podnosi koszt naszego (prze)życia w każdym jego wymiarze, nie tylko gospodarczym. Bo nie jesteśmy żadną wyspą. Bo w globalnym świecie nie ma już wysp.

Jesteśmy tylko punktem w plątaninie globalnej sieci. I albo będziemy punktem atrakcyjnym do produkowania, inwestowania i życia, albo będziemy punktem martwym. Dla świata i dla nas samych.

Jan A. Kowalski

PS Jakiś czas temu zdiagnozowałem trafnie (proszę się nie sprzeczać 😊), że sercem polskiej biurokracji jest Sejm, w obecnym kształcie. Od tego czasu zrozumiałem, że jej wątrobą (?) jest ordynacja wyborcza i to nią zajmę się następnym razem.

Prezesa Kaczyńskiego obietnice przedwyborcze: konkretne i fantasmagorie / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

W latach 2000–2019 koszt utrzymania pracownika wzrósł trzyipółkrotnie. Filozofia wyprzedzania zysków obciążeniami nie zachęci Polaków do powrotu z Anglii, ale wypchnie za granicę kolejne miliony.

Tyle się psów nawieszałem na naszej minister od małych i średnich przedsiębiorców Jadwidze Emilewicz, ubliżając jej od biurw nawet, że aż mi głupio teraz. Dlaczego? Bo miała odwagę przyznać, że trochę szalona zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego (na konwencji w Lublinie) skokowego podnoszenia płacy minimalnej do 4000 zł brutto w roku 2024 właśnie taka jest. Co powiedziała? To, że propozycja Prezesa „to bardzo duży skok i bardzo trudna sytuacja przede wszystkim dla małych przedsiębiorców”.

Dzięki! Pani Minister, sam bym tego lepiej dyplomatycznie nie ujął. I dziękuję też za przypomnienie, że Polska nie jest jeszcze niczyją dyktaturą (nawet Jarosława Kaczyńskiego [!]) i takie zmiany muszą być  najpierw przedyskutowane w Radzie Dialogu Społecznego. Pani Jadwigo, przepraszam!

Teraz zajmijmy się na serio ostatnimi propozycjami prezesa. Oczywiście – jak każe filozofia – są trzy 🙂

1/ Jest rzeczą oczywistą, że wzrośnie minimalna pensja pracownicza.
2/ Jest rzeczą oczywistą, że wzrośnie tym samym haracz płacony przez przedsiębiorcę państwu od każdego zatrudnionego pracownika. Do budżetu i do ZUS.
3/ Jest rzeczą oczywistą, że zwiększając koszt prowadzenia biznesu dla małych, średnich i dużych przedsiębiorców polskich, Państwo Polskie (!) zmniejszy konkurencyjność wszystkich polskich firm w stosunku do firm zagranicznych.

Ponieważ punkty 1. i 2. są oczywiste i nie wymagają większego objaśniania, zajmijmy się punktem 3., najbardziej obecnie zakłamanym. Podaje się często, czasem w dobrej wierze, że koszty pracy w Polsce są nadal dużo niższe niż na Zachodzie. Zatem wyjaśnijmy to nieporozumienie. Oczywiście, koszty pracy w Polsce są dużo niższe niż na rozwiniętym gospodarczo Zachodzie – dla Zachodu. Dla wielkich zagranicznych korporacji. Czterokrotnie niższe od kosztów pracy w ich państwach. Ale dla polskich przedsiębiorców takie liczenie jest co najmniej nie na miejscu. Dlaczego? Bo gospodarka niemiecka jest ośmiokrotnie mocniejsza od polskiej? Tak odpowiedzielibyśmy pytaniem nastolatków i odpowiedzielibyśmy prawidłowo.

Porównywanie kosztów pracy kwotowo, w przeliczeniu polskich złotówek na euro, jest zatem absurdalne. I nabierze sensu w przypadku takiego nasycenia kapitałem metra kwadratowego naszego kraju, jaki jest na Zachodzie. Zanim taki stan osiągniemy, mam nadzieję przed upływem 50 lat, jedynym kryterium, jakie możemy stosować, jest kryterium procentowe.

Bo jak polscy pracownicy minimalni zarabiają czterokrotnie mniej od zachodnich, to polscy przedsiębiorcy również. Zatem kryterium procentowe stosunku kosztów pracy do samego wynagrodzenia pracownika (na rękę) jest jedynie miarodajne. Może być prorozwojowe = zaczynamy gonić Zachód lub antyrozwojowe = nasz dystans się zwiększa.

Już o tym pisałem w tekstach „Skoro tak pięknie Polska się rozwija, to dlaczego przedsiębiorcy płaczą”, zatem przypomnę. W ciągu 20 lat mojej działalności gospodarczej, od roku 2000 do 2019, koszt utrzymania pracownika wzrósł trzyipółkrotnie, licząc w dolarach amerykańskich – walucie rozliczeniowej całej globalnej gospodarki. Przy czym dodatkowy haracz płacony państwu od każdego zatrudnionego wyniósł prawie 60% wzrostu wynagrodzenia podstawowego. Stąd te entuzjastyczne podwyżki minimalnego wynagrodzenia, jakie serwuje nam rząd. Podawałem też, że stosując angielskie stawki, płaciłbym od każdego pracownika średnio 80 zł ubezpieczenia miesięcznie, a nie 950. A sam pracownik zyskałby 500 zł do pensji netto.

Jeżeli nie zmienimy filozofii wyprzedzania obciążeniami potencjalnych zysków, to nie tylko nie zachęcimy Polaków do powrotu z Anglii, ale wypchniemy za granicę kolejne miliony. Tak potencjalnych lub byłych pracowników, jak i potencjalnych lub upadłych przedsiębiorców. Próba takiej budowy zamożności i dobrobytu państwa jest próbą budowy naszego pięknego domu, od dachu zaczynając.

Na koniec fantasmagorie. Powołanie się prezesa Kaczyńskiego na autorytet prezesa NBP Adama Glapińskiego, któremu polski przedsiębiorca w latach 90. kojarzył się jedynie z czarnymi mokasynami i białymi skarpetkami frotté, jest co najmniej nierozważne.

Wyliczenie tego ostatniego, że przedsiębiorcy polscy w żaden sposób nie ucierpią na podniesieniu płacy minimalnej, może być swoistym pocałunkiem Almanzora. Czy Jarosław Kaczyński nie pamięta już, jak go publicznie zbeształ parę miesięcy temu? Tak tylko pytam.

Ale żeby tylko Adam Glapiński. Sam premier Morawiecki zapewnił, że odebranie polskim przedsiębiorcom kolejnych pieniędzy, zwiększenie kosztów ich funkcjonowania, zostanie zrekompensowane podniesieniem ryczałtu dla firm z obecnych 300 tysięcy euro obrotu rocznie do 1 miliona. Jak absurdalna jest to myśl, wyjaśnię na przykładzie małej firmy produkcyjnej osiągającej przychód roczny (= obrót) w wysokości 1 miliona złotych.

Niech zarabia rocznie 300 tysięcy złotych przed opodatkowaniem – w sam raz dla małej firmy. (Wybaczcie Bracia Przedsiębiorcy, tłumaczę innym.) Przy tak wysokiej zyskowności wybór formy opodatkowania jest neutralny. Bo 19% podatku liniowego wyniesie 57 000 zł, a 5,5% podatku ryczałtowego równa się 55 000 złotych. Gra niewarta świeczki. Pamiętając, że w przypadku ryczałtu nie odliczymy żadnej straty, jaka może nam się przytrafić w ciągu roku. Dlatego, według moich prywatnych wyliczeń, dopiero zyskowność w wysokości 40, a najlepiej 50%, uzasadnia wybór podatku ryczałtowego – pokażcie mi taki biznes, chętnie zainwestuję 🙂

Podsumujmy zatem. Poszerzamy możliwość rozliczania się podatkiem ryczałtowym, jednocześnie zwiększając o średnio 10% rocznie koszt (pensje + haracz dla SP i ZUS) uzyskania przychodu, czyli obniżając zyskowność potencjalnego ryczałtowca.

Kiedyś, w czasach wrogiej komuny, w naszej „małej” „Niepodległości” prowadziłem rubrykę: „W oparach absurdu”. Światłe przemyślenia Premiera miałyby tam swoje stałe miejsce.

Jan A. Kowalski

P.S. A Jarosławowi Kaczyńskiemu, naszemu umiłowanemu przywódcy, jakiś zaufany doradca niech wreszcie wytłumaczy, że nie ma czegoś takiego jak „na koniec roku 2019 lub 2023”, bo wszelkie zmiany stawek następują dopiero od stycznia roku następnego.

O micie jedności narodu przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Jest to mit narodowy polski bardzo niebezpieczny. Bo im bardziej zaciekły jest upór, z jakim do jedności dążymy, tym większe następują w tak zwanym społeczeństwie podziały i wzajemne nienawiści.

W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej rodzice mają łatwiej niż w Polsce. W Stanach – państwie pełnej demokracji – gdzie raz zwyciężają demokraci, a innym razem republikanie, prawie nie ma mieszanych małżeństw. Zwolennik republikanów żeni się z republikanką, a młoda demokratka szuka kandydata na męża tylko wśród zwolenników Partii Demokratycznej. Dlatego amerykańskie rodziny w pełni mogą cieszyć się ze zwycięstwa swojego kandydata lub wspólnie pocieszać w przypadku przegranej. I żyć w nadziei do kolejnych wyborów.

A u nas? Moja córka na przykład, nie pytając o zgodę swojego ojca, wyszła za mąż za klasycznego leminga, syna lemingów. Sympatycznych, dobrze ułożonych i w pełni kulturalnych przedstawicieli „krakówka”. Również starałem się być dla nich miły i sympatyczny, a oni dla mnie. Do czasu zaprezentowania im moich sympatii politycznych. Od tej chwili przestali być dla mnie mili i sympatyczni, bo okazało się, że nie jestem lemingiem. A mili i sympatyczni mogą być tylko dla osób podzielających te same sympatie polityczne. I nie miało znaczenia, że w przypływie uczuć, jakby nie było rodzinnych, przyznałem im prawo do politycznego błądzenia. Niestety, bez wzajemności.

Pozwoliłem sobie na tak osobisty wtręt, żeby tym wyraźniej rozprawić się z hulającym bezkarnie w Necie mitem jedności narodu jako wartości samej w sobie. Wartości, do której z uporem powinniśmy dążyć. Jest to mit narodowy polski bardzo niebezpieczny. Bo im bardziej zaciekły jest upór, z jakim do jedności dążymy, tym większe następują w tak zwanym społeczeństwie podziały i wzajemne nienawiści.

Nie potrzebujemy żadnej Jedności Narodu. Potrzebujemy jak najbardziej wyraźnie zarysowanych różnic programowych. Przy spełnieniu jednego wszak warunku: uczciwej dyskusji na rzeczowe argumenty.

Wydaje się to Wam pewnie proste. Otóż nic bardziej mylnego. Powinno być proste, ale w Polsce, w roku 2019, wcale proste nie jest. Nie jest, ponieważ od roku 1989, od czasu Okrągłego Stołu, żyjemy w jednym wielkim oszustwie politycznym serwowanym nam przez układ władzy. Przez stary układ władzy (komunistów), zamieniony cudownie w nowy układ władzy (liberałów).

Bez fundamentalnego oszustwa z roku 1989 i jego kontynuowania do dnia dzisiejszego wszystko byłoby prostsze. Również dla mnie i również rodzinnie. Do czego doszedłem po dogłębnej analizie, czyli kilkugodzinnej zażartej wojnie z własnymi myślami. Bo na dobrą sprawę całą rodziną, ja sam i moi swatowie, powinniśmy głosować tak samo. Na tę samą partię, na Partię Drobnych Ciułaczy. Co byłoby chyba wyborem oczywistym w przypadku naszym, drobnych ciułaczy. Tymczasem w nadchodzących wyborach ja zagłosuję na Prawo i Sprawiedliwość, a oni na Platformę Obywatelską.

Ja zagłosuję na PiS, bo chociaż to socjaliści, ale patrioci i nie okradają Polaków. A nie zagłosuję na PO, bo od samego początku, założona przez wojskowe komunistyczne służby (WSI), miała za zadanie oszukać wyborców.

Przekonać ich, że wolnorynkowy program gospodarczy, JOW-y i przebudowa Polski w państwo nowoczesne są punktami prawdziwymi. Punktami, które partia będzie realizować. A okazało się, że jest ta deklaracja tyle warta, co kiedyś najbardziej liberalna na świecie konstytucja rosyjskiego cara Aleksandra I.

A moi swatowie? Oni tego wszystkiego, kiedyś skutecznie oszukani, nie wiedzą i na wszelki wypadek nie chcą się dowiedzieć.

Czas na konkluzję. Moi Drodzy, nie musimy się zgadzać we wszystkim.

Jak najbardziej powinniśmy się różnić. Ale żeby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień, powinniśmy najpierw oczyścić polską scenę polityczną z oszustów. Ze „złodziei i kurew”, jak to kiedyś zgrabnie ujął Marszałek Piłsudski.

I dlatego, kompletnie wbrew własnym przekonaniom na gospodarkę i zarządzanie państwem, zagłosuję na Prawo i Sprawiedliwość. Bo jest to prawdziwa część polskiej sceny politycznej, chociaż lewa. Zatem mamy wcale niemało – gotową jedną część sceny politycznej. W interesie Polski, w interesie nas wszystkich, leży powstanie prawdziwej, patriotycznej części po stronie prawej.

I na koniec optymistycznie. Jeżeli tylko uda się wyrzucić na śmietnik polityki oszustów udających polskich wolnościowców i powstanie partia prawdziwa i prawa (Partia Drobnych Ciułaczy), dojdzie wreszcie do zgody w mojej poszerzonej rodzinie. Natychmiast i wspólnie zagłosujemy w kolejnych wyborach na tę samą partię. A inne rodziny, mające inne poglądy, niech sobie głosują na PiS.

Jan A. Kowalski

P.S. Już sobie wyobrażam te wspólne rodzinne imprezki z okazji najchętniej wygranej lub przegranej 🙁 naszej partii w kolejnych wyborach. Póki co, pa, pa! i trzymajcie się ciepło 🙂

Pracownicze Plany Kapitałowe (PPK) – kolejny miraż emerytury pod palmami / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Dyskusja w żaden sposób nie odpowiada na rzeczywisty problem każdego zwyczajnego emeryta: jak dożyć godziwie do naturalnej śmierci, z wyłączeniem eutanazji jako najkorzystniejszej dla budżetu państwa.

Na początek anegdota. Do amerykańskiego króla stali, a potem znakomitego filantropa (np. Carnegie Hall) Andrew Carnegiego (1835–1919) podszedł kiedyś młodzieniec z prośbą o poradę w sprawie skutecznego wzbogacenia się. – Omijaj drink-bary i giełdę, chłopcze! – odpowiedział najbogatszy człowiek świata. Czy ten młody człowiek posłuchał rady geniusza wolnego rynku, tego nie wiem. Jednak większość jego rówieśników na pewno nie posłuchała. Miraż dostatniego życia na kredyt i fortuny zbijanej na giełdzie zapanował nad umysłami Amerykanów na okres 10 lat. I prysł 10 lat po śmierci Andrew Carnegiego. 24 października 1929 roku tąpnięcie na nowojorskiej giełdzie, zwane „czarnym czwartkiem”, rozpoczęło najboleśniejszą korektę życiowych oczekiwań. Utracone samochody, domy, stanowiska pracy; samobójstwa. Taka była cena za beztroskie podejście do życia dla milionów Amerykanów.

Ale nie wszyscy stracili. Niektórzy wtedy właśnie zdobyli fortuny, przejmując na przykład połowę ziemi rolnej w Stanach. Tej ziemi, dla której zdobycia idący na zachód osadnicy ryzykowali własnym życiem. Czy dla przeprowadzenia tak prostej operacji beztroskim młodzieńcom zaproponowano wcześniej miraż luksusu dzięki skredytowaniu w 90% zakupu giełdowych akcji? Nawet nie spróbuję na to pytanie odpowiedzieć. Rozpisałem się tak długo o giełdzie i jej mało stabilnych fundamentach nie bez powodu.

W kontekście przyjętych przez Sejm regulacji to właśnie spekulacja giełdowa (sorry, oczywiście, że inwestowanie) ma zapewnić nam bezpieczną i dostatnią starość. Specjalne fundusze przejmą 4% naszego zarobku + 2% od państwa i skutecznie grając na rynkach finansowych, zarobią na naszą bezpieczną starość. Przy założeniu, że ZUS na to wszystko nie wydoli.

Wysłuchałem kilku opinii za PPK i kilku przeciw, opinii eksperckich i profesorskich. I jako Wasz samozwańczy ekspert od wszystkiego zostałem wprowadzony w stan głębokiego zdumienia. Nie tylko dlatego, że niczego nie rozumiem. Otóż dyskusja w żaden sposób nie odpowiada na rzeczywisty problem każdego zwyczajnego emeryta – jak dożyć godziwie do naturalnej śmierci, z wyłączeniem eutanazji jako najkorzystniejszej dla budżetu państwa.

Racje przeciwników PPK są oczywiste. Tak jak oczywiste były racje przeciwników OFE. Obietnica, że tym razem środki będą lepiej inwestowane i za niższe wynagrodzenie, jest tylko i wyłącznie obietnicą. A ucieszyć może jedynie dużych, zagranicznych rekinów, widzących ławicę leszczy. Zagrożenie tej części naszych pieniędzy jest zatem ogromne. Bo chociaż 80% pozostałych w OFE środków to pieniądze teoretyczne, bo obligacje skarbu naszego państwa, to przy zmianie właściciela zmienią się one w naszego państwa obciążenie rzeczywiste.

Jednak twierdzenie, że ZUS jest lub może być gwarantem naszej spokojnej starości jest co najmniej na wyrost. Pomimo tego, że wyniki ZUS były lepsze niż OFE. Bo takie twierdzenie nie uwzględnia prawdy oczywistej – już dziś przy 2 pracujących na 1 emeryta, dla wypłacania należności emerytalno-rentowych, z budżetu państwa musi być rokrocznie przesuwanych do ZUS ok. 40 miliardów złotych.

Zamiast zatem czarować się wzajemnie mirażami, poszukajmy prawdy oczywistej, która tylko czeka na odkrycie. Najpierw odgrzebmy fakty.

Fakt 1. ZUS nie ma zgromadzonych żadnych środków własnych, które mogłyby wystarczyć na obsłużenie zwiększającej się z roku na roku liczby emerytów (dla jasności spojrzenia pomijam tu innych świadczeniobiorców). Płacone przez nas co miesiąc składki tylko księgowo są zapisywane na naszym koncie. Tych wpłacanych przez nas pieniędzy brakuje na wypłatę bieżących emerytur.

Fakt 2. 45 000 pracowników ZUS kosztuje nas, podatników, 3 miliardy 600 milionów złotych za rok 2017. Zatem jeden pracownik ZUS kosztuje nas rocznie 80 000 złotych, co stanowi 2% zebranych składek.

Fakt 3. Mamy na tyle wadliwą strukturę zatrudnienia narodowego, że żadna kreatywna księgowość nie pomoże. Żeby to zmienić na proporcje odpowiednie dla normalnego państwa (Czechy lub Szwecja, sami wybierzcie), musi nas pracować nie 17, ale 21 milionów. Ale sensownie pracować, bo z zatrudnionych obecnie 16,5 miliona tylko 15 jest zatrudnionych według kategorii efektywności. Półtora miliona źle zatrudnionych to 1 milion 100 tysięcy urzędników i 400 tysięcy nauczycieli publicznych. Należy ich natychmiast przekierować do pracy efektywnej, opłacalnej dla państwa i nas wszystkich.

Znamy już fakty, zatem dokonajmy paru obliczeń. Zakładając jedno: że skarbiec emerytalny jest pusty. I liczymy na najniższych kwotach, tak składek, jak i świadczeń.

15 mln pracowników efektywnych ma za zadanie utrzymać 8 mln emerytów (w tym rencistów i in.) i uzbierać na własną emeryturę. 15 mln x 12 000 zł rocznie (zapłaconych składek) = 180 mld złotych rocznie. A za rok 2017 ZUS wypłacił 210 mld złotych. Zatem rzecz niemożliwa, jakby tego nie księgować.

Ale już 20 mln pracowników x 12 000 zł = 240 mld złotych. Czyli wystarczyłoby na obecne świadczenia, a 30 miliardów moglibyśmy odłożyć do narodowej skarpety. Tylko czy to nas zadowala? Chyba nie, skoro każdy pracuje średnio 35 lat przed przejściem na emeryturę. Zatem policzmy: 35 lat x 12 000 zł = 420 000 wypracowanych na stare lata przez każdego pracownika najmniej zarabiającego. Przy średniej przeżycia 16,5 roku na emeryturze i odliczeniu 20 000 zł na pogrzeb (a co!), wyszłoby nam 2000 zł miesięcznie według dzisiejszych cen. Obecna średnia emerytura wypłacana z ZUS wynosi 1400 zł miesięcznie.

A teraz rozwiązanie tego węzła gordyjskiego.

1.     Likwidujemy ZUS z jego skomplikowanym systemem liczenia, który wymaga 45 tysięcy pracowników i generuje niepotrzebne koszty w wysokości 3,6 miliarda rocznie, i wprowadzamy powszechną emeryturę obywatelską na poziomie 1 600 zł miesięcznie.

2.     Oszczędzamy na 1,5 milionie źle zatrudnionych i opłacanych przez nas z budżetu państwa. Premier Morawiecki podał jakiś czas temu, że 450 000 urzędników kosztuje nas 50 mld rocznie, co dawałoby koszt 110 000 zł za jednego. Ale przyjmijmy schemat ZUS, choć zarobki tu należą do najniższych, i policzmy: 1,5 mln x 80 000 zł rocznie = 120 miliardów złotych do skarbonki państwa.

Takie rozwiązanie pozwoli na odtworzenie w ciągu 10–15 lat funduszy emerytalnych nas wszystkich pracujących. Co więcej, pozwoli na przyzwoitą emeryturę dla każdego Polaka. Pozwoli też na dużo więcej, ale to osobny temat.

Dla tych natomiast, którzy chcą spędzić jesień swojego życia pod palmami lub gdziekolwiek i potrzebują więcej pieniędzy niż 1600 zł miesięcznie, musimy wprowadzić możliwość inwestowania dodatkowych pieniędzy zwolnionych z opodatkowania. Dobrowolnego inwestowania.

Jedyną sprawdzoną i gwarantowaną przez państwo metodą takiego oszczędzania może być państwowy bank inwestycyjny. Gromadzone środki powinny być inwestowane tylko i wyłącznie w rozwój gospodarki narodowej. W jej pewne i dochodowe przedsięwzięcia. W te działy, które obsługują potrzeby życiowe nas wszystkich, 38 milionów dochodowych jednostek.

Tylko takie inwestowanie utrzyma wartość i pomnoży oszczędzane na starość pieniądze, i pozwoli zbudować narodowy kapitał. A tym samym uniezależni nas od światowych spekulantów giełdowych, którzy tylko czekają, żeby ogołocić nas przy każdej nadarzającej się okazji. Ogołocić z tak ciężko wypracowywanych pieniędzy i tylko przy okazji pozbawić bezpiecznej starości.

Jan A. Kowalski

O matko! Wszystko się Pawłowi Wrońskiemu z „Wyborczej” pomieszało! / Felieton Jana A. Kowalskiego wyjątkowo w niedzielę

W czasie II wojny światowej bolszewikom udało się stworzyć z Polaków I Armię Wojska Polskiego i PPR w miejsce KPP – tej, która historycznie i genetycznie poprzedza środowisko „Gazety Wyborczej”.

Co napisał? „W 1920 roku wszyscy walczyli ponad podziałami, a na polu bitwy [Warszawskiej – JK] ramię w ramię stali endecy, socjaliści, księża i ateiści. (…) zapewne byli wśród obrońców także Polacy LGBT, których biskup krakowski Marek Jędraszewski porównuje do »czerwonej zarazy«, wyrażając poglądy rządzącej partii”.

Ale słodko kiedyś bywało w naszej Ojczyźnie, chciałoby się westchnąć po takiej enuncjacji autorytetu od łączenia, a nie dzielenia Polaków. Czy jednak na pewno? Przecież sam Paweł Wroński powinien znać  historię swojego środowiska. Tworzącego „Gazetę Wyborczą” i skupionego wokół niej i jej guru, Adama Michnika. Ale skoro z wiedzą historyczną u niego nietęgo, to jako nieskończony historyk przypomnę.

Otóż, Panie Pawle, było zupełnie inaczej. Podczas gdy Warszawa przygotowywała się na ostatni bój, żeby raczej polec niż ulec czerwonej zarazie, w odległym o 100 km Białymstoku zgromadziła się inna grupka Polaków. Etnicznych, kulturowych lub oddelegowanych przez Lenina/Stalina żydowskich wyrzutków do pełnienia obowiązków Polaka. Jako całość nazwała się Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski. I czekała na zwycięstwo Czerwonej Zarazy (znaczy się Armii) i klęskę Polski, żeby tę czerwoną bolszewię w Polsce zaprowadzić.

Na szczęście wtedy, w roku 1920, nie udało się jej. Polska pod wodzą marszałka Piłsudskiego i dzięki pomocy Matki Bożej obroniła się. Obroniła się na niecałe 20 lat. A potem, w roku 1945, wyniszczona przez hitlerowskie Niemcy, nowej fali bolszewickiej już uległa. Na 45 lat, do roku 1990, w 100%. Od tego czasu do roku 2015 – w 50%. By od czasu zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości dalej walczyć z pozostałościami bolszewizmu rosyjskiego od strony wschodniej (z bazą w Warszawie). I z nową hordą bolszewicką, już nie czerwoną, ale tęczową zarazą – jak to trafnie ujął arcybiskup Jędraszewski – od strony zachodniej.

W czasie nawały czerwonej zarazy w roku 1920 czerwoni bolszewicy mogli liczyć na niezbyt liczną na terenie Polski V kolumnę pod nazwą Komunistyczna Partia Rewolucyjna Polski (później KPP). A nawet udało im się sformować w Białymstoku polski bolszewicki pułk strzelców. W czasie II wojny światowej czerwonym bolszewikom udało się już stworzyć z Polaków I Armię Wojska Polskiego i Polską Partię Robotniczą w miejsce Komunistycznej Partii Polski. Tej Komunistycznej Partii Polski, która jest historycznym i genetycznym poprzednikiem środowiska „Gazety Wyborczej”, Pana środowiska.

Cele kiedyś czerwonej, a teraz tęczowej zarazy są zbieżne. Obie chciały/chcą zniszczyć rodzinę, państwo, Kościół i człowieka – dziecko boże. Zatem do jakiego środowiska powinna się odwołać aktualna zaraza? No chyba, że do swojego naturalnego i sprawdzonego środowiska, do środowiska potomków i spadkobierców KPP zgromadzonego wokół „Gazety Wyborczej”. Do Pańskiego środowiska.

Mam nadzieję, że udało mi się wszystko w krótkich i prostych słowach wyjaśnić nie tylko Panu, ale też naszym Czytelnikom. Mam też nadzieję, że tej nowej tęczowej nawale będziemy umieli się przeciwstawić tak, jak w roku 1920 dokonali to nasi przodkowie. Ale nie jak wszyscy nasi przodkowie, Panie Pawle. Bo ci Pana Polacy z Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski w Białymstoku (i przez chwilę w Wyszkowie) i Komunistycznej Partii (Robotniczej) Polski aż się ślinili (śliniły?, kurczę, nie wiem jakiej formy użyć, żeby nikogo z was nie urazić) na myśl, że zaraza zwycięży.

Jan A. Kowalski

Felieton organizacyjny bez tytułu / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Naprawdę, nie wiem jaki tytuł ma mieć ten tekst, żeby nikogo nie zdenerwować. Może niech to będzie: felieton organizacyjny bez tytułu. Tym samym mam nadzieję już nikomu się nie narazić.

Zwłaszcza tym osobistościom, które nie czytają tekstów. Ale za to w pełni korzystają z konstytucyjnego prawa do wolnej wypowiedzi. I wypowiadają się słusznie i zasadniczo, i nie na temat.

Może to cena coraz większej popularności portalu Wnet? Bo kiedyś tego nie było. Czytelnicy czytali cały tekst i dopiero po tym pisali komentarze. Czasem niezbyt pochlebne, ale na temat. A teraz? Po ostatnim moim felietonie (Dymisja to za mało. Marszałek Kuchciński powinien popełnić – co najmniej –seppuku!), w fejsbukowej dyskusji objawił się jeden jedyny głos rozsądku. Pewien czytelnik zaapelował do redakcji, „żeby nie dawać takich podtytułów, bo czytający tylko tytuły odniosą mylne wrażenie co do intencji artykułu”.

Wydawało mi się, że nie piszę zbyt długich tekstów. A tu okazuje się, że pokolenie wychowane nie na pełnych lekturach szkolnych, ale na brykach, podbija właśnie Internet. I żąda streszczeń nawet krótkich tekstów. Jak odpowiedzieć na takie wyzwanie? Odpowiem tak: nie zgadzam się! Nie i jeszcze raz nie! Jeżeli ja mogę się męczyć kilka godzin przy pisaniu krótkiego tekstu, to czytelnik powinien ten kilkuminutowy tekst przeczytać cały. Jeżeli oczywiście chce go zrozumieć. A jeżeli nie chce, to niech w ogóle nie czyta, nawet tytułu. A już w żadnym wypadku niech go nie komentuje, bo naraża się na ośmieszenie. A to nie jest to samo co sława.

Wiem, żyjemy w czasach, gdy coraz mniej ludzi czyta, a coraz więcej pisze. Pisze, bo może. Zwłaszcza durne, nic nie wnoszące komentarze pod nieprzeczytanymi tekstami. Opamiętajcie się ludzie. Bierzcie przykład z tych, od początku czytelników portalu Wnet, którzy czytają ze zrozumieniem. Rozważają w duchu sens zawarty w tekście i najczęściej nie piszą żadnego komentarza.

A teraz wyjaśnienie, po co napisałem ten tekst. Uważam, że każdy człowiek zasługuje na szacunek, bo jest dzieckiem bożym. Ja, autor, bardzo staram się pisząc swoje teksty, bo tego wymaga szacunek dla czytelnika. Ale z drugiej strony wymagam tego samego. Możecie nie zgadzać się z tym co piszę. Proszę bardzo, nie zgadzajcie się. Ale szacunek dla mnie, też dziecka bożego, wymaga przynajmniej jednego – przeczytajcie cały tekst, zanim zaczniecie go komentować.

Jan A. Kowalski