30 000 zł dla ministra Gowina, co miesiąc! Przyczyny rozkwitu Polski w XXI wieku (3) / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Może nie zapewni nowa Polska nikomu szczęścia indywidualnego i zbawienia, ale to nie powinno być zadanie i kompetencja żadnego państwa. O swoje sprawy osobiste każdy z nas musi zadbać sam.

Nie żartuję. Po zmianie nieudanej aktualizacji polskiego państwa z 3 na 4 i wprowadzeniu V Rzeczpospolitej, każdy minister polskiego rządu będzie zarabiał co najmniej 30 000 złotych miesięcznie. 10-krotnie więcej niż policjant, nauczyciel dyplomowany lub ludek w korpo. Z tym jednym zastrzeżeniem, że rząd, oczywiście prezydencki rząd, będzie liczył mniej niż 10 ministrów. A ich zastępców będzie najwyżej 20, po 25 000 dla każdego. Niech nie biedują… i nie okradają nas wszystkich.

Zanadto się rozpędziłem? Dopiero zaczynam. Podniesiemy też wynagrodzenia dla posłów, niech mają po 20 000. I tyle samo dla senatorów (Niech nie biedują…). Posłów będzie jednak tylko 78, proporcjonalnie do liczby mieszkańców danego województwa. Począwszy od 2 dla najmniejszego, opolskiego, do 11 z Mazowsza – z grubsza 1 poseł na 500 000 obywateli. A senatorów 32, po 2 z każdego województwa. Może to nie jest dużo, 20 000 zł miesięcznie, przynajmniej dla senatora Bielana, ale za cztery dwutygodniowe sesje parlamentarne w ciągu roku chyba wystarczy.

Myślicie pewnie, że fantazjuję. Kolejny raz lekką ręką obniżam koszty i podnoszę pensje. I w ogóle nie reaguję na głosy niedowierzania. Ale poprzedni akapit powinien już zdradzić całą tajemnicę mojego zamysłu.

Ten projekt, czyli V Rzeczpospolita, w której tak wspaniale będzie się nam żyło, ministrom i obywatelom, to powrót do źródeł. Do I Rzeczpospolitej, z korektą jej podstawowej wady ustrojowej, jaką było uznaniowe, a nie automatyczne ściąganie podatków.

I naturalnie z wyeliminowaniem strukturalnych przyczyn rozwarstwienia społecznego. Wadliwa dystrybucja bogactwa zawsze skutkuje upadkiem całego społeczeństwa, a w ostateczności państwa. O V Rzeczpospolitej pisałem już wielokrotnie. To dla niej skrojona będzie nowa konstytucja, której założenia przedstawiłem w cyklu Zanim napiszemy nową konstytucję.

W poprzednim odcinku wspomniałem o potrzebie odgruzowania polskich źródeł bogactwa. Przysypanych przez zabory, wojnę i komunizm, a teraz zabetonowywanych przez nowy europejski totalitaryzm polityczny i kulturowy. Może Niemcy powinny być zarządzane odgórnie. W końcu nikt inny, tylko Niemiec, Max Weber, opisał biurokrację jako najwspanialszą formę zarządzania państwem. I trzeba sprawiedliwie przyznać, że ta formuła w przypadku Niemiec sprawdza się doskonale. Przynajmniej do momentu kryzysu wewnętrznego, w wyniku którego władzę przejmuje szaleniec, a zwykli Niemcy popierają go w całej rozciągłości. Bo przecież reprezentuje państwo, którego oni są poddanymi. Zaledwie trybikami w ogromnej maszynie.

Dlatego zachwyt państwem niemieckim, jego zorganizowaniem, może się pojawić tylko w głowie Polaka szalonego, którego zamiarem jawnym kub ukrytym jest panowanie nad narodem i uczynienie z Polaków niewolników. To samo dotyczy Francji. Wielkość I Rzeczpospolitej polegała na czymś przeciwnym. To wolni Polacy tworzyli swoje państwo i decydowali o nim. Powtarzamy te oczywistości wielokrotnie i niestety bez głębszej refleksji. Bez przeanalizowania ustrojowych rozwiązań, które tę wielkość uczyniły możliwą.

Pierwszą i podstawową różnicą ustrojową był sposób organizacji państwa, jego struktur władzy. Rzeczpospolita była zorganizowana oddolnie i samorządnie na poziomie ziem/województw, a władzę na poziomie państwowym sprawował król z ograniczoną administracją centralną. Równowaga tych dwóch struktur władzy przyczyniła się do rozkwitu państwa Wolnych Polaków. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy dziś taki sposób zarządzania państwem powtórzyli.

Prezydent, jak kiedyś król, niech siedzi w Warszawie. U siebie, w gminie, w województwie, możemy rządzić się sami. Najlepiej wiemy, jakie są nasze potrzeby i tu zbieramy wszystkie nasze polskie pieniądze (oprócz wielkich firm będących własnością całego narodu). 30% wszystkich zebranych pieniędzy pozostaje w gminie, na jej potrzeby. 30% pozostaje w województwie. 10% zbieramy na tereny najuboższe. Ostatnie, ale zawsze, 30% środków trafia do skarbu państwa.

Środkami w gminie zarządza wójt przy pomocy skarbnika, również wybieranego; w końcu ma pilnować naszych pieniędzy. Nie potrzebujemy żadnych radnych do przejadania naszych pieniędzy, bo przecież mamy sołtysów, wystarczy (W miastach będzie podobnie, chociaż zarządcy dzielnicy nie nazwiemy sołtysem ani dzielnicowym, może dzielnikiem). I mamy jeszcze jego – naszego gminnego posła do sejmu wojewódzkiego. Takie sejmy wojewódzkie będą liczyły po około 160 posłów gminnych i będą zbierały się przed i po sesjach sejmu walnego. Będą wybierać swoich posłów-delegatów na 4-letnią kadencję sejmu walnego.

Nie ma również najmniejszej potrzeby, żeby problemami lokalnymi województw zajmował się rząd w Warszawie. Dlatego do zarządzania naszymi sprawami i pieniędzmi wojewódzkimi będziemy wybierać wojewodę. Będzie on przedstawicielem mieszkańców naszego województwa, podobnie jak sołtys – gminy. I będzie tworzył wojewódzki rząd/zarząd.

Nie będzie w naszej V Rzeczpospolitej powiatów i w ogóle wszystkich dziwacznych partyjno-biurokratycznych struktur zniewalających nas za nasze własne pieniądze. A podstawą do tworzenia jakichkolwiek urzędów i procedur będzie rachunek zysków i strat, jakie mogą powodować dla społeczności lokalnej, całego narodu i państwa (ZUS zlikwidujemy jako pierwszy.)

Zmiana, najpierw mentalna, naszego wyobrażenia o państwie, a potem zmiana rzeczywista struktur zarządzania państwem polskim według tradycji I Rzeczpospolitej, będzie najważniejszą i decydującą przyczyną rozkwitu Polski w XXI stuleciu. Może nie zapewni nowa Polska nikomu szczęścia indywidualnego i zbawienia, ale to nie powinno być zadanie i kompetencja żadnego państwa.

O swoje sprawy osobiste każdy z nas musi zadbać sam. W sferze publicznej wystarczy nam sprawnie zarządzane i silne państwo – Rzeczpospolita Wolnych Polaków. V Rzeczpospolita.

Jan Kowalski

Skąd wziąć brakujący tysiąc złotych. Przyczyny rozkwitu Polski w XXI stuleciu (2) / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Polacy jeszcze genu ryzyka nie zatracili, zahartowani doktrynalnym zakazem komunizmu, ale jesteśmy tego bliscy. Póki co możemy go uaktywnić znowu bez wielkich nakładów finansowych. Póki co.

To właśnie ten ostatni tysiąc złotych, według moich wyliczeń z poprzedniego odcinka, pozwoli najuboższym pracującym Polakom zrównać się w poziomie życia z mieszkańcami zamożnych państw Europy. Skąd go wziąć? Od razu odpowiadam: musimy odebrać go państwu. A mówiąc bez emocji, musimy odzyskać nasze własne pieniądze. Pieniądze zabierane nam poprzez opodatkowanie najniższych zarobków pracowniczych. Obecnie koszty te są ponoszone w całości przez przedsiębiorców. Dlatego sprawiedliwie społecznie będzie, jeżeli dokonamy podziału tego odzyskanego tysiąca złotych po połowie. 500 złotych dla pracownika i 500 dla zatrudniającego go przedsiębiorcy. Koszty pracy wrócą zatem do właściwego poziomu ok. 15%, a zatem odrobinę tylko wyższego niż jest obecnie w Anglii. Pozwoli to naszemu młodemu, niezbyt zamożnemu związkowi na kocią łapę pozyskać dodatkowe 1000 zł miesięcznie.

Mając dochody w wysokości 5000 złotych miesięcznie, można bez zbędnych ceregieli decydować się na zakup mieszkania i założenie prawdziwej rodziny.

Zahamuje to w sposób systemowy narastanie nierówności społecznych, które niszczą każde społeczeństwo i naród. W najmniej zarabiających obudzi uzasadniony entuzjazm do życia w Polsce, swojej ojczyźnie. I zachęci do powrotu z emigracji co najmniej dwa miliony Polaków. Większość z nich przecież haruje tam nie dla przyjemności, ale najczęściej nie mogąc przeżyć w Polsce. Pracuje ciężko na swój dom. Wzrost zarobków w kraju i zdecydowane potanienie kosztów budowy domu lub mieszkania na pewno będzie silnym bodźcem do powrotu. Jednak czy to wystarczy?

Według mojego szacunku, zdecydowana większość naszych emigrantów w Anglii, jakieś 75%, ma nieuregulowane kredyty lub obciążenia zusowsko-skarbowe i tu konieczna jest ustawowa abolicja finansowa dla wracających do Polski.

Na przyszłość musimy się przed taką przymusową emigracją za chlebem lub ucieczką przed długami zabezpieczyć systemowo. A zacząć musimy od kredytu, od tego największego – na dom. Jest absolutnym skandalem, żeby 2000 lat po Chrystusie wolny człowiek stawał się niewolnikiem za długi, niewolnikiem banków. Kredyt może być udzielany tylko na konkretny cel, czyli na dom w tym przypadku. I zabezpieczeniem dla banku może być tylko ten dom, a nie całe ludzkie życie. Dlatego takie bezprawne umowy, naruszające w sposób rażący symetryczność podmiotów względem prawa, powinny być ustawowo zakazane i prawem ścigane. Bank, jak każda inna firma, musi uczestniczyć w ryzyku rynkowym. Pozwoli to ukrócić szaleństwo bankowe i obronić maluczkich, obecnie beztrosko rzucanych w paszczę Molochowi.

A drugie zabezpieczenie przed niewolą, wykluczeniem lub ucieczką stanowić będzie właśnie obniżenie składek ubezpieczenia społecznego, o czym wspomniałem wyżej. I powiązanie go z wypracowywanym dochodem, jak jest w Anglii. To właśnie zły, lichwiarski system obecnego państwa wkręcił wielu Polaków w spiralę rosnącego zadłużenia. Takie powinno być systemowe rozwiązanie w miejsce nadzwyczajnych i krótkoterminowych zwolnień preferowanych przez obecny rząd. Zwolnienie początkujących przedsiębiorców z ZUS na okres 6 miesięcy (oklaski). A jeżeli to będzie okres wydatków, a nie zysków?

Urzędnikom tak się tylko wydaje, że przedsiębiorczość i skłonność do ryzyka to są cechy wrodzone każdego człowieka (oprócz nich samych – mądrzejszych, którzy chcą z ryzyka innych ludzi żyć).

Wiele zamożnych krajów Zachodu stosuje cały system zachęt, specjalnych ulg i dofinansowań, żeby pobudzić u swoich obywateli instynkt ryzyka, instynkt przedsiębiorczości. Polacy jeszcze genu ryzyka nie zatracili, zahartowani doktrynalnym zakazem komunizmu, ale jesteśmy tego bliscy. Póki co możemy go uaktywnić znowu bez wielkich nakładów finansowych. Póki co.

A co z państwem? Czy budżet to wytrzyma? Oczywiście, że nie wytrzyma. Obecne patologiczne państwo zmontowane przy Okrągłym Stole i rozdęte dzięki unijnym pieniądzom i pożyczkom nie wytrzyma tego. I wreszcie pęknie z korzyścią dla nas wszystkich. Im szybciej się to stanie, tym lepiej. Powołamy wtedy nowe państwo, silne i sprawne. Państwo w sam raz dla wolnych Polaków. Jak będzie wyglądać, opowiem w następnym odcinku.

Jan Kowalski

 

Andrzeju Słoniowski! Obaj jesteśmy dziećmi tego samego Boga i braćmi w Chrystusie! / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

W moim tekście chodziło o jedną konkretną rzecz: o to, czy można w sobotę wieczorem wyśpiewywać Alleluja, zamiast poczekać z tym do niedzielnego poranka – jak każe nasza Wiara, Tradycja i rozum.

Dla rozbrojenia emocji najpierw opowiem stary księżowski dowcip: Rozmawia dwóch teologów, stary i młody. Młody zdobywa się na refleksję i pyta starego: A gdyby tak, zamiast Kościoła Tradycyjnego i Kościoła Reformowanego ustanowić jeden Kościół Zjednoczony? Można tak zrobić – odpowiada stary teolog – tyle, że wtedy będziemy mieli już trzy Kościoły. Jak to trzy? – dziwi się młody. To proste – odpowiada stary. – Będziemy mieli Kościół Tradycyjny, Kościół Reformowany i Kościół Zjednoczony.

Nie było moim zamierzeniem podgrzewanie niczyich emocji, na dodatek w Wielką Sobotę. Ale stało się, dlatego zamiast zająć się znowu przyziemnym szmalem, co czynię na co dzień, zajmę się polemiką z moim adwersarzem. I od razu odwołam się do starej chrześcijańskiej zasady, do uczciwości w dyskusji.

Zatem najpierw o sobie. Zdaję sobie sprawę z tego, przynajmniej od czasu nawrócenia, zatem od kilkunastu już lat, że jestem słaby, głupi i grzeszny. I to zapewnienie nie jest tylko figurą stylistyczną na użytek obecnego tekstu. Zapewniałem o tym wielokroć, mniej i bardziej publicznie. A przynajmniej raz na portalu Wnet w tekście: „Wszystkich Świętych Obcowanie”. Dlatego nie można mi zarzucić nieuczciwości w stosunku do Szefostwa Portalu. A piszę tak, jak piszę. Może trochę nieudolnie, chociaż bardzo się staram. Jeżeli jednak Szefostwo uzna, że poziom mojego pisania zdecydowanie zaniża poziom Mediów WNET, to przyjmę takie zapewnienie w pokorze i wycofam się do mojego domowego ogródka.

Jeśli chodzi o mnie, to chyba wszystko jasne. Napisałem w swoim tekście, że się nie znam i nie rozróżniam, bo tak jest. Jeżeli ktoś uważa, że to jest skandal, to jest jego problem. Nie zamierzam przecież z tym dyskutować (że się znam i rozróżniam). Oczywiście można mnie wytykać palcami i szydzić z mojej ignorancji, chociaż nie do końca rozumiem w jakim to „zbożnym” celu.

A teraz jeśli chodzi o mojego adwersarza. Nie rozumiem zakresu polemiki (w tym teologicznej). W moim tekście chodziło o jedną konkretną rzecz: o to, czy można w sobotę wieczorem wyśpiewywać Alleluja, zamiast poczekać z tym do niedzielnego poranka – jak każe nasza Wiara, Tradycja (przekaz Wiary) i rozum, poparty najnowszymi badaniami płótna pośmiertnego Chrystusa. A rozum nie dlatego, żeby miał cokolwiek zastąpić, ale dowodnie wszystkim niedowiarkom potwierdzić fakt zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Przecież tak samo było ze świętym Tomaszem, który nie uwierzył słownym zapewnieniom innych apostołów. Musiał zobaczyć i dotknąć. I całun potrzebę zobaczenia i dotknięcia znakomicie spełnia wobec obecnych niedowiarków. Jak zatem my, chrześcijanie (nie tylko katolicy), przekonamy niewierzących, deprecjonując istniejący dowód Zmartwychwstania? Deprecjonując siłę faktów, jakie przemawiają po jego zbadaniu? Przecież po jego zbadaniu nawet profesor żyd się nawrócił, co pięknie nam przedstawił Grzegorz Górny.[related id=54077]

Nagła światłość w mroku miałaby nam zastąpić prawdę o Zmartwychwstaniu? Jak pisze Autor: „I ten mrok ma znaczenie, bo w biały dzień nie byłoby znaku rozjaśnienia ciemności”. Nie wiem czy Andrzej Słoniowski zdaje sobie sprawę z tego, co pisze. Apeluję do Jego rozumu, żeby jeszcze raz to przemyślał. Gdyby to jasność i światło miały decydujące znaczenie, to musielibyśmy chyba uznać za naszego pana Lucyfera (=niosącego światło).

To chyba jednak rozum i otwarcie na Prawdę pomogły temu niewierzącemu żydowi (podobnie jak kiedyś świętemu Tomaszowi). Pojęcia ‘rozum’ nie używam przecież w kontekście ilorazu inteligencji, jak wmawia mi to Andrzej Słoniowski. Po to chyba, żeby móc zaraz potem sam ze sobą polemizować. Bo nie ze mną. Bo po co ten przykład niedawno zmarłego ateisty Stephena Hawkinga? Mieliśmy przecież w przeszłości i w naszych czasach wielu głupich i złych intelektualistów. I skąd to przekonanie, że Hawking dostał swój wybitny intelekt (nie zgadzam się, że rozum) od Boga? Autor był w momencie wręczania? A może dostał swoje zdolności od szatana, w celu lepszego zwodzenia dusz ludzkich? Nie wiem, pytam.

Oprócz Wiary i rozumu (aparatu, w który wyposaża nas Bóg) doceniam bardzo w swoim krytykowanym tekście Tradycję. Nie bez powodu piszę ją z wielkiej litery. To są doświadczenia (w tym mistyczne) zapoczątkowane przez Ojców Kościoła, uznanych potem za Doktorów Kościoła, a kontynuowane potem właśnie przez Doktorów Kościoła. Święta Tereska od Dzieciątka Jezus nie miała żadnego wykształcenia, nie tylko teologicznego. Od Boga pochodziła jej mądrość i mądrość ta została oficjalnie uznana przez Kościół.

Taki też jest główny przekaz mojego tekstu: nie odrzucajmy Tradycji. Nie odrzucajmy przekazanej nam formy. To nieprawda, że forma jest nieistotna. Może jednak określona forma, odpowiednia pozycja, ma znaczenie dla pełnego wyrażenia naszej Wiary i uszanowania Absolutu. Jeżeli przez kilkanaście wieków, podlegając modyfikacjom, jakaś forma dotrwała do naszych czasów, to zastanówmy się nad nią. Zamiast ją bez zastanowienia odrzucać na rzecz jakiejś nowinki. Bo może ta nowinka wcale nie jest tak niegroźna? Może wypacza naszą wiarę? Apelowałem o to w poprzednim tekście i nie wstydzę się apel ten ponowić.

 


Na koniec odniosę się do swoich żałosnych (według Autora) stwierdzeń, które niegodne są poważnego tekstu i jego komentarza, ale je wymienia (po co?):

  1.  „Z księży zdjęto sutanny”. Przecież tak się stało. Po godzinach księża ubierają się w cywilne łaszki i nawet nie zakładają koloratki. Rzecz nie do pomyślenia w czasach mojego dzieciństwa. A potem zdziwienie, że księża traktują kapłaństwo jak zawód, jak pracę, którą się kończy z chwilą zmiany ubioru.[related id=54540]
  2. „Księża przekonują nas, że Komunię powinniśmy przyjmować na stojąco”. Nie rozumiem, to ja, Janek Kowalski, wystąpiłem z tym apelem? To od ołtarza popłynęło to wezwanie. Początkowo, dla rzekomego usprawnienia i przyspieszenia, sugerowali księża przyklękanie wcześniej w kolejce. Teraz, jak wynika to z moich obserwacji w różnych kościołach, większość wiernych w ogóle nie klęka.
  3. „Księża przekonują nas, że powinniśmy wyzbyć się bojaźni bożej”. Co prawda w swoim tekście nie napisałem tego, ale coś w tym jest. W końcu nauczycielem duchowym młodzieży akademickiej był w latach 80. ksiądz Tischner, który oficjalnie zaprzeczał istnieniu Piekła. I nic mi nie wiadomo, żeby został wykluczony z Kościoła. A jak nie ma Piekła, to, chyba, hulaj dusza!
  4. „Księża wymuszają na nas „nowinki”. No to kto? Wierni cywile wyrzucili pewnego poranka balaski, usunęli ambony, odwrócili księży, kazali sobie nie pościć nawet w wigilię Bożego Narodzenia? Jeden przykład, że to zrobili cywile, i wszystko odszczekam.
  5. „Ojcowie Kościoła” – nie wiem o co Autorowi chodzi w jego wyniosłości, dlatego nie odniosę się.
  6. „Kapłani Kościoła katolickiego kwestionują prawdę o zmartwychwstaniu Chrystusa (w dodatku podając jako czas zmartwychwstania wieczorne godziny sobotnie)”. Nie napisałem tego, że kwestionują. A w dodatku, jeżeli w sobotę wieczorem śpiewają: „Chrystus Zmartwychwstan jest”, to popełniają poważny falstart. Chyba, że uznamy, że skoro Chrystus zmartwychwstał prawie 2000 lat temu, to o każdej porze dnia i roku możemy śpiewać uroczyste Alleluja.
  7. „I na koniec: potraktowanie poważnie żartu kardynała Consalviego zwróconego do Napoleona”. Myślę jednak, że to nie był żart. To było raczej wzmocnienie Prawdy, że to Jezus Chrystus jest twórcą swojego Kościoła – Kościoła Chrystusowego. I nawet moce piekielne go nie przemogą, a cóż dopiero mniej lub bardziej udawani kapłani.
  8. Nie jest prawdą, jak poniosło w emocjach polemicznych Andrzeja Słoniowskiego, że „stojąc na ambonie, trzeba odwrócić się do ołtarza tyłem”. Otóż ambony tak były budowane, żeby nie trzeba było tego robić. Stojąc na ambonie, stało się do ołtarza najwyżej bokiem. Proszę sprawdzić w najbliższym kościele z zachowaną amboną. Od pewnego czasu, na szczęście, już się ich nie usuwa. A w moim kościele ksiądz głosi z niej kazania. W każdą niedzielę.

I jeszcze, zapomniałbym. Nie wiem, skąd Autorowi przyszło do głowy, że jestem przeciwnikiem przyjmowania do Nieba skruszonych grzeszników. Niczego takiego przecież nie twierdzę, wręcz przeciwnie. Mnie, skruszonemu grzesznikowi, co najmniej niezręcznie byłoby takie poglądy głosić. Panie Andrzeju, pomylił Pan łotrów. Może dlatego, że było ich dwóch.

Na wyższy poziom ogólnej retoryki i tej szczegółowej polemiki wznieść się nie potrafię. I za to mojego Szanownego Adwersarza i świadomych, a tym bardziej przypadkowych czytelników, mogę jedynie z nizin mojego ułomnego intelektu a ograniczonego rozumu przeprosić. O jednym wszak zapewnić wszystkich muszę: po pierwsze, w dalszym ciągu nie będę uczestniczył w wieczornej szopce Wielkiej Soboty. Po drugie, nie będę więcej pisał o czymś, na czym się kompletnie nie znam. Mam nadzieję, że uspokoiłem Wszystkich.

Jan Kowalski

Księża od 2000 lat przeciwko Wierze, Tradycji i Kościołowi. Refleksje na Wielką Sobotę / Felieton Jana Kowalskiego

Nie jestem ortodoksyjnym katolikiem. Nie rozróżniam kolorów, strojów i ceremoniałów. Ale od czasu nawrócenia jestem absolutnym przeciwnikiem wprowadzania kolejnych nowinek w naszą obrzędowość.

– My, księża, od osiemnastu stuleci próbujemy zniszczyć Kościół i nam się to nie udało, i Jego Wysokości też się to nie uda – tymi słowami kardynał Ercole Consalvi miał ostatecznie odwieść Napoleona Bonaparte od próby zlikwidowania papiestwa i Kościoła katolickiego. Ostatecznie skończyło się pierwszym w historii konkordatem.

[related id=54077]Słowa te przytoczył pewien emerytowany ksiądz profesor na kazaniu w moim parafialnym kościele. I, oczywiście, sprawę uaktualnił. W końcu od roku 1800 minęło kolejne 200 lat bezskutecznych prób. Wyrzucono z kościołów ambony, balaski, łacinę. Księży, jak aktorów teatralnych, odwrócono przodem do wiernych i tyłem do ołtarza. Zdjęto z nich sutanny, a potem i koloratki. Wszystko rzekomo po to, żeby być bliżej wiernych. A wierni, czyli my – lud boży – już nie musimy pościć częściej niż raz w roku, w Wielki Piątek. Ciało Chrystusa możemy, co ja mówię, powinniśmy przyjmować na stojąco i tak samo adorować Krzyż (ledwo udało mi się uklęknąć rok temu, wbrew zaleceniu zakonnika). I co najważniejsze – powinniśmy wyzbyć się bojaźni Bożej. Przecież Pan Bóg jest fajnym gościem, który wszystkich jak leci zaprasza do swojego Nieba. Niezależnie od ich mniej lub bardziej parszywego życia i bez nawet cienia skruchy przed śmiercią.

Kazanie księdza profesora okazało się bardzo efektywne. Za rozporządzeniem Proboszcza wszyscy przyjęli Komunię Świętą, klęcząc przed ołtarzem, w miejscu, gdzie kiedyś były balaski. Bardzo radujący oczy i duszę obrazek.

Nie jestem ortodoksyjnym katolikiem i nigdy nie byłem zwolennikiem Kościoła tradycyjnego. Nie rozróżniam kolorów, strojów i ceremoniałów. Ale od czasu nawrócenia jestem absolutnym przeciwnikiem wprowadzania kolejnych nowinek w naszą obrzędowość. Nowinek wprowadzanych i wymuszanych nie przez wiernych przecież, ale przez księży. Kapłanów, którzy powinni stać na straży naszej Wiary, Tradycji i rozumu. Tak właśnie, rozumu. Bo to rozum jest najdoskonalszym aparatem otrzymanym przez człowieka od Pana Boga. Dla rozróżnienia tego, co dobre, od tego, co złe. Bez niego wpisana w naturę ludzką wolna wola nic by nie znaczyła. To rozum odpowiada za podejmowane przez nas samodzielnie decyzje.

A jak się ma rozum do naszej Wiary i Tradycji? Otóż podpowiada nam, żyjącym współcześnie, że wypracowany przez Ojców Kościoła w przeciągu kilkunastu stuleci sposób praktykowania naszej Wiary zasługuje przynajmniej na chwilę refleksji. Zanim odrzucimy kolejny sposób jak zbędny balast, najpierw spróbujmy odnaleźć jego właściwy sens. Szacunek dla Ciała Chrystusa wymaga tego, żeby uklęknąć. „Ojcze Nasz” to przecież nie jakieś klepanie, ale najpiękniejsza modlitwa do Boga przekazana nam przez Jego Syna. Można by długo wymieniać.

A w obliczu Wielkiej Nocy? Do niedawna tylko nasza Wiara i Tradycja, Wiarę tę przekazująca kolejnym pokoleniom, głosiły prostą prawdę o Zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. To, że zmartwychwstał dnia trzeciego z rana. Wydawałoby się, że nikt nie może tego kwestionować, a zwłaszcza kapłani Kościoła Chrystusowego czynić tego nie mogą. Od co najmniej kilkunastu lat wiadomo też, po ponownym zbadaniu Całunu Turyńskiego, że ciało Jezusa Chrystusa przeleżało w nim około 36 godzin. Zatem jeżeli ciało Pana Jezusa zostało owinięte w płótna w piątek około godziny osiemnastej, to Zmartwychwstanie musiało się dokonać we wczesnych godzinach rannych w niedzielę. Ale nie w sobotę o dziewiętnastej ani nie o dwudziestej pierwszej, jak wbrew naszej Wierze, Tradycji i rozumowi wspartemu badaniami naukowymi przekonują ludzie ubrani w sutanny. Odgrywający role kapłanów Kościoła Chrystusowego.

[related id=54540]Można to w jakiś sposób próbować zrozumieć. Ciemność, że oko wykol, setki świec czekających na sygnał kapłana, wreszcie jego znak – i staje się światłość. Czy nie tak powinno wyglądać prawdziwe zmartwychwstanie Bożego Syna? Czy jednak coś różni tak ogłoszone zmartwychwstanie od podobnych iluminacji dokonywanych przez kapłanów w starożytnym Egipcie, przy wykorzystaniu zaćmienia słońca? Poza różnicą w historycznym czasie – NIC.

Dlatego w tę Wielką Sobotę, kolejny już raz, nie będę uczestniczył w wieczornej sobotniej mszy. Tak mi podpowiadają moja Wiara, Tradycja i… wyniki badań naukowych przeprowadzonych na pośmiertnej szacie Chrystusa. A w Wielką Niedzielę o 6.00, na mszy rezurekcyjnej (coraz ich mniej), w spokoju sumienia odśpiewam Alleluja i pomodlę się za księży. Niech im się nie uda przez kolejne stulecia.

Jan Kowalski

Jak bez zwiększania PKB dwukrotnie zwiększyć siłę nabywczą Polaków. Przyczyny rozkwitu Polski w XXI stuleciu (1)

Nie potrzebujemy patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków.

Najpierw jednak muszę się wytłumaczyć. Zwłaszcza po moim ostatnim felietonie, którym rozjuszyłem jakiegoś chyba dewelopera, oświeciło mnie, że moje życiowe refleksje mogą być opacznie rozumiane. Zatem wyjaśniam: posługuję się często swoimi osobistymi przeżyciami, ponieważ znam siebie najlepiej, już kilkadziesiąt lat. A nie po to, żeby kogoś pouczać albo wkurzać. Jakby co, z góry przepraszam. Bo dziś też będzie trochę osobiście.

Otóż zdarzyło mi się kiedyś pracować na etacie. W piekarni, w Sztokholmie, przez dwa wakacyjne miesiące. Był rok 1989, komuna niby waliła się na potęgę, ale w krajowym powietrzu już unosił się smród Magdalenki. Ze Sztokholmu, zza morza, mogłem obserwować nowy polityczny deal, który miał zabetonować stosunki społeczne w Polsce na prawie 30 lat.

Jednak dziś nie o tym. To właśnie w Szwecji, stykając się ze zwykłymi pracownikami tego rzekomo bogatego kraju, zrozumiałem jedno: pozycja w rankingach zamożności danego państwa wcale nie przekłada się na pozycję materialną jego zwykłych obywateli. Tych najmniej zarabiających. Wydawali oni prawie połowę swoich zarobków na mieszkanie, a resztę na życie i drobne rozrywki. I na wszystkim oszczędzali. To tylko statystyczny Szwed, który podobnie jak statystyczny Polak, po prostu nie istnieje, wydawał na mieszkanie zaledwie 25% swoich zarobków. Pewnie elita żyła inaczej, ale z elitą nie miałem styczności, a spotykani emigranci z Polski tylko potwierdzali moje spostrzeżenia.

Elity w Szwecji, Niemczech, a nawet w Polsce zawsze sobie poradzą i nie musimy się nimi za bardzo przejmować. Jeżeli chcemy zrównać poziom życia społecznego w Polsce z poziomem życia w Szwecji i w Niemczech, to musimy zająć się właśnie najmniej zarabiającymi. Musimy odkryć, w jaki sposób zwiększyć ich siłę nabywczą dwukrotnie. Po to, żeby młodzi Polacy mogli wydawać nie więcej niż 25% swoich zarobków na swoje własnościowe mieszkania. I to nie statystyczni Polacy, z wyliczonymi przez GUS średnimi zarobkami, ale ci ledwo wyciągający 2000 zł na rękę.

Jest po temu okazja, ponieważ polski rząd właśnie analizuje program Mieszkanie+. W środę w Poranku Radia Wnet mówił na ten temat, wyraźnie zadowolony z siebie, wiceminister inwestycji Artur Soboń. I znowu pomysł na rozwiązanie problemu jest taki sam jak w przypadku programu 500+. Uruchomienie państwowego funduszu i system dopłat, do obsługi którego zatrudni się kolejne biurwy. Ponieważ zatrudni je nie rząd, ale samorządy, będzie się można chwalić, jak w przypadku 500+, że system jest bezkosztowy (Sprawdzę za jakiś czas, ile przybyło pracownic w mojej gminie). Ponieważ, jak się wydaje, Rząd nie ma żadnego rozsądnego pomysłu, który by nie rozsadził za parę lat (obstawiam cztery) naszego budżetu, podpowiem prostą receptę. Zwłaszcza, że bez udziału Państwa mojej prostej recepty nie da się zrealizować.

Uwaga! Zaczynam.

Jest faktem bezdyskusyjnym, że posiadanie domu lub mieszkania jest największym wysiłkiem finansowym w naszej strefie klimatycznej. I ten wysiłek determinuje życie milionów młodych Polaków, którzy nie posiadając własnego mieszkania, odwlekają w czasie realizację swojego życiowego powołania: założenia rodziny i posiadania dzieci. Problem jest tym większy, że rynek nieruchomości stał się rynkiem w dużej mierze spekulacyjnym. I nie dotyczy to w żadnej mierze jedynie Polski. Wręcz przeciwnie, spekulacja na nieruchomościach, która przeniknęła do Polski ze świata po roku 2005, została zahamowana po pęknięciu bańki światowej w roku 2008. Jesteśmy w ostatnim momencie przed wzrostem kolejnej, żeby tę sytuację wykorzystać dla dobra nas wszystkich. I zahamować kolejny najazd spekulantów, tak jak udało się zahamować najazd islamistów. To dlatego w ostatnim tekście przedstawiłem rzeczywiste koszty budowy domu, bez renty spekulacyjnej. Bo spekulacja może zdemolować każdy rynek. Rynek cukru – możemy mniej słodzić, rynek masła – możemy mniej smarować. Ale rynek mieszkań – czy można mniej mieszkać?

Nie potrzebujemy zatem patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków. I tu dochodzimy do istotnego, koniecznego, ale nieobciążającego budżetu i przyszłych pokoleń wkładu. Ten wkład to ogromne tereny w dużych miastach, będące w bezpośredniej lub pośredniej (samorządy, kolej, wojsko itp.) dyspozycji państwa. Bo rzeczywisty koszt budowy 1 m2 mieszkania lub domu w podstawowym standardzie, obojętnie gdzie, nie powinien przekroczyć 2000 złotych. A w systemie gospodarczym – 1200 złotych; mam to policzone. I taki wkład państwa polskiego w przyszłość młodego pokolenia Polaków i swoją własną pozwoli na uruchomienie taniego budownictwa właśnie dla młodych małżeństw. Małżeństwo – to byłby jedyny wymóg formalny, gwarantujący objęcie programem.

Nie potrzebna tu deweloperka, ale przygotowana przez państwo infrastruktura i firmy budowlane. Można również powtórzyć funkcjonujący w PRL system obywatelskich spółdzielni mieszkaniowych grupujących co najmniej 10 osób. Sam mieszkałem kiedyś w Krakowie w takim domku segmentowym o powierzchni mieszkalnej 80 m kw. z działką 4 ary. Wcale nie było w nim ciasno z żoną i trójką małych dzieci. Domy takie, budowane przy wkładzie własnej pracy fizycznej, nie kosztowały w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze więcej niż 100 tysięcy złotych. Nawet gdyby mieszkanie 50-metrowe, w sam raz dla młodego małżeństwa, kosztowało obecnie 100 000 złotych, to po rozłożeniu na 10 lat jedna rata miesięczna z odsetkami wyniosłaby jakieś 1000 złotych. Zatem po 10 latach mieszkanie stanowiłoby już rzeczywisty majątek małżeński. Dziś para młodych ludzi, gnieżdżąca się na kocią łapę w kawalerce, płaci co miesiąc od 1000 do 1500 złotych w zależności od wielkości miasta i lokalizacji. I ta część ich comiesięcznego wysiłku znika w powietrzu jak dym z papierosa.

Taka polityka, polityka podniesienia rzeczywistej siły nabywczej obywateli, pozwoliłaby na wzrost zamożności Polaków bez najmniejszego nawet przyrostu PKB. Wtórnie oczywiście by nastąpił. Ta najmniej kosztowna, w zasadzie darmowa metoda rozwiązania problemu, niosłaby również pewien skutek uboczny. Pozwoliłaby w dużej mierze odbudować model rodziny usankcjonowanej przynajmniej prawnym, chociaż najlepiej kościelnym związkiem. Ale na takie skutki uboczne nie można się chyba obrażać.

Ile zatem nam brakuje, żeby niezamożny Polak mógł dorównać „statystycznemu” Szwedowi lub Niemcowi w jego sile nabywczej? Dwie osoby po 2000 miesięcznie to 4000. Mieszkanie z kosztami to 1250 złotych. Do 5000 zł, żeby udział mieszkania nie przekraczał 25% wydatków, brakuje nam już tylko jednego tysiąca. O tym, skąd go wziąć, następnym razem.

Jan Kowalski

Dlaczego nasz dom tak dużo kosztuje? Praktyczny prywatny poradnik budowlany / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Polska – nasz wspólny dom – jest potencjalnie bardzo bogatym państwem. A Polacy powinni być jego zamożnymi mieszkańcami. Ale dlaczego pozwalamy, by o kosztach naszego domu decydował deweloper?

Niewiele mi się w życiu udało, to fakt. Nie spłodziłem syna, nie zasadziłem drzewa. Jedno jednak mi wyszło – wybudowałem dom. Nic wielkiego, 120 m2 powierzchni użytkowej. W stanie pod klucz kosztował mnie 140 tysięcy złotych polskich, z działką 200 000. Ode mnie moglibyście go kupić za 400 tysięcy. Od dewelopera kupilibyście go za 600 tysięcy. Tak, tak, ten sam dom. Z kuchnią, salonem, trzema sypialniami i dwiema łazienkami.

Oczywiście nie każdy zna się na budowie domu. Ja też się nie znam. Gdybym się znał i nie miał alergii, to dołożyłbym jeszcze własną robociznę. Wtedy dom kosztowałby mnie nie 200, ale 150 tysięcy.

Jak widzicie, trochę na wyrost postraszyłem Was tydzień temu kalkulatorem. Bo liczenie jest dziecinnie proste. Trochę trudniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie: w jak drogim domu chcę mieszkać? Spotkałem w życiu wiele osób, które po lekturze największego w Polsce poradnika budowlanego posiadły wiedzę niezachwianą. Chciały żyć w domu za 600 tysięcy, a moje próby przekonania ich do oszacowania rzeczywistych kosztów paliły na panewce. Skoro poradnik podawał, że koszt fundamentu pod nasz dom to 36 000 (10 lat temu), to tylko wariat (znaczy się ja) może twierdzić, że taki sam fundament można wylać za 10 000 i że on się nie rozsypie.

Przyznam się teraz do pewnej słabości: lubię dobrą kawę. Mam taką w moim domu za 200 000. Ale dobra kawa smakuje mi najbardziej z dobrego włoskiego ekspresu, dużej szafy z odpowiednią ilością barów. W pobliskim miasteczku, nie powiem gdzie, piję taką w cenie 4,50 za espresso. Robi mi ją najczęściej sympatyczna blondynka po czterdziestce. Gdy się okazało, że razem z mężem budują dom, spróbowałem zaszczepić ją swoją filozofią kosztów. Nie udało się. Po prostu podobało się jej wszystko to, co najdroższe. Sam dach kosztował ją 100 000. A całość ledwo domknęła kwotą 600 000, jeszcze bez wielu wymarzonych dodatków. Moja sympatyczna barmanka pracuje na półtora etatu. Oczywiście nawet to nie wystarczyłoby na takie luksusy o powierzchni ok. 120 m kw. Dlatego równie ciężko pracuje jej mąż, od 12 lat w Szwecji, jako… budowlaniec. I przyjeżdża do swojego nowo wybudowanego domu dwa razy w roku, na święta.

Rozumiecie coś z tego przypadku? Ja również nie rozumiem.

A teraz pomyślmy o innym domu. O domu, w którym wszyscy żyjemy, o Polsce. Fachowe pisma „budowlane” przekonały większość z nas, że nasz dom musi tyle kosztować. Że taniej się nie da, i już.

Bo najpierw musi zarobić deweloper (politycy), żeby mu jeszcze coś zostało po spłacie kredytu zaciągniętego w zagranicznym banku. Potem musi zarobić firma budowlana (biurokracja), zatrudniająca fachowców od siedmiu boleści, za to w wielkiej liczbie, bo dom ma być duży. Plączą się po budowie, wpadają jeden na drugiego i udanie markują ciężką pracę. A kasa się należy. Na końcu jesteśmy my, szczęśliwi, że wreszcie możemy mieszkać we własnym, wymarzonym domu. Musimy tylko za to wszystko zapłacić.

Moja barmanka przynajmniej sama decydowała, w jak drogim domu chce żyć. Również i ja sam mogłem decydować. O naszym wspólnym domu o jego kosztach, zadecydował deweloper. Nikogo nie pytając o zdanie i nie licząc się z wydatkami. W końcu to nie on miał płacić, tylko my, mieszkańcy.

Jest prawdą to, o czym pisałem przed tygodniem, że coraz więcej zarabiamy. Tylko, że to nie wystarczy. Jeżeli nie potrafimy rzetelnie policzyć kosztów, zdając się w tym na „fachową” prasę utrzymującą się z reklam dewelopera, to coraz więcej pieniędzy przejemy i zmarnujemy. I ciągle będziemy tonąć w długach. Aż do bankructwa.

Polska – nasz wspólny dom – jest potencjalnie bardzo bogatym państwem. A Polacy powinni być jego zamożnymi mieszkańcami. I to jest możliwe, praktycznie od zaraz. By tak się stało, musimy się najpierw zastanowić: czy potrzebujemy tak rozrzutnego dewelopera? Potem: czy zatrudniamy właściwą firmę budowlaną? Wreszcie: jaki musimy mieć standard wykończenia?

A na samym końcu powinniśmy odpowiedzieć na ostatnie pytanie, najbardziej jednak ważne: a może by tak samemu wziąć odpowiedzialność za budowę naszego domu, żeby nam wystarczyło pieniędzy i jeszcze dla dzieci zostało?

Jan Kowalski

PS. Ten mój dom to już drugi dom. Pierwszy sprzedałem za podaną wyżej cenę.

Czy w bogatych krajach Europy rzeczywiście zarabia się 4 razy więcej niż u nas?/ Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Teza, że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Po budzącym grozę felietonie sprzed tygodnia, ten będzie sielski i pełen optymizmu. Może dlatego, że w Beskidzie Niskim nikt nie przymusza mnie do zjeżdżania na sankach na złamanie karku. A wewnętrzny przymus każe mi co najwyżej poślizgać się na nartach w tempie odpowiednim do mojego wieku. Po łagodnych pagórkach. Może dlatego jestem tylko małym przedsiębiorcą, a nie potentatem światowym, jak Ryszard Florek?

Odstawmy jednak na bok psychologię i wróćmy do tytułu poprzedniego tekstu. Trochę bezrefleksyjnie go przepisałem, dając się zwieść polecającym go celebrytom polskiego biznesu i biznesowym dziennikarzom oraz Krzysztofowi Krawczykowi – wokaliście. Co tam jednak Krzysztof Krawczyk. Ośmiu profesorów, ekonomistów firmuje ten tytuł. Nawet gdyby było ich stu, to jednak za mało, żeby przekaz Raportu był prawdziwy. Z prostego powodu: w bogatych krajach Europy Zachodniej wcale nie zarabia się cztery razy więcej niż w Polsce.

Żeby to udowodnić i usprawiedliwić przedsiębiorców wobec pracowników z niskich płac, autorzy posunęli się do karkołomnej analizy finansowej. Porównali produkt krajowy brutto (PKB) na osobę w latach 2008–2014 w walutach danych krajów. Następnie przeliczyli te waluty na euro wg kursu z października roku 2008 i 2014. I wyszło, że Szwajcaria odnotowała wzrost PKB o 32%, Estonia o 24%, Szwecja o 16%, Niemcy o 13,5%, a biedna Polska jedynie o 12,6%.

To przypadek Szwajcarii tak podziałał na mój mózg, że zacząłem wszystko sprawdzać. Bo jak to możliwe, żeby jedno z najbogatszych państw świata, uwzględniając lata kryzysu 2008–2012 i wykończone spekulacją na franku, dodajmy, osiągnęło taki przyrost PKB jak jakiś dopiero wyłaniający się z buszu bantustan?

Okno Ryszarda Florka to jedno okno na świat, a drugie to Internet. I z tego drugiego szybko skorzystałem, żeby skorygować te nieprawdopodobne dane. Oczywiście odnalazłem tabelkę Eurostatu, z której skorzystali autorzy Raportu. I odnalazłem inne dane, Banku Światowego. Według tych innych danych Szwajcaria rzeczywiście odnotowała wzrost PKB w latach 2008–2014 liczony na osobę w dolarach amerykańskich o 0,5%, a w PKB na osobę, według rzeczywistej krajowej siły nabywczej (PPP), również o 0,5%. Jak to się ma do 32% ogłoszonych na kredowych kartkach Raportu fundacji Pomyśl o Przyszłości (pomysloprzyszlosci.org) Ryszarda Florka? Oczywiście, że nijak. Kreatywny statystyk wyjął kalkulator i przeliczył franki szwajcarskie z roku 2008 po 1,60 za 1 euro, a te z roku 2014 po nowym 1,22 za 1 euro. Można? Można. Okazało się zatem, że Szwajcaria, która dopiero w roku 2013 odrobiła straty wynikłe z kryzysu roku 2008/9 w wielkości swojego PKB, może robić za wzór dla nas w procentowym wzroście PKB.

Nie chcę nikogo męczyć liczbami, tylko dokończę dla uspokojenia sumienia. Zatem, według tabel Banku Światowego, PKB Estonii urósł o 3,8%, Szwecji o 1,6%, Niemiec o 5,9%. Natomiast Polski, uwaga(!), o 19,4%. Co ważniejsze, w jednakowym procencie, jeśli chodzi o nominalny wzrost na głowę, jak i przy uwzględnieniu siły nabywczej. I ten ostatni parametr jednoznacznie wskazuje na to, że wcale nie zarabiamy 4 razy mniej. Bo to ostatnie PKB na rok 2014 głosi, że na jednego statystycznego Szwajcara przypada 56 680 $, Szweda – 44 168 $, Niemca – 43 418 $, Estończyka – 26 957 $, a Polaka – 24 346 $. Dlatego główna teza Raportu (do pobrania na stronie Fundacji), że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest fałszywa. A przynajmniej tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Jednak nie ulegnijmy do końca szaleństwu PKB i kalkulatora. Żadne wskaźniki ekonomiczne nie zmierzą poziomu szczęścia osobistego, zakresu indywidualnej i rodzinnej wolności, rzeczywistej niezależności ekonomicznej każdego z nas. Żeby osiągnąć (oprócz szczęścia) niezależność ekonomiczną, powinniśmy zastosować dwa sposoby jednocześnie. Po pierwsze, podnieść swoje zarobki. Po drugie, ograniczyć swoje potrzeby. Zastosowanie osobno każdego z nich na niewiele się przyda. A przynajmniej nie pozwoli na zbudowanie własnej wolności. Zarabiając coraz więcej i coraz więcej wydając, stajemy się co najwyżej lepiej wypasionym niewolnikiem. Natomiast ograniczanie własnych potrzeb, bez prób zwiększania swojego dochodu, wykończy nas fizycznie, a potem duchowo (nie dotyczy: Ojców Pustyni, mnichów, pustelników, świętych itp.).

Po co to piszę? Po to, żeby takiego myślenia użyć nie tylko na potrzeby własne, ale i na potrzeby państwa polskiego. Bo z czym mamy do czynienia w przypadku naszego państwa? Z roku na rok coraz większy budżet i coraz większy deficyt, kredytowany przez coraz większe zadłużenie. Sensu ekonomicznego w tym wszystkim nie widać, chyba że myślimy o celowym bankructwie.

Kto nam to wszystko robi? Politycy, ludzie, którzy najczęściej nie znają się na niczym i zajmują się jedynie robieniem pijaru, a nam wody z mózgu. Zapewniają, przekonują, perorują, walczą prawie na noże, żeby potem pić w zgodzie wódkę w sejmowej restauracji.

W jaki sposób podnoszą pensję pracownikom o 100 zł? Obciążając pracodawcę kwotą 180 zł. Bo im się należy 80 zł. Za pośrednictwo.

W jaki sposób pomagają przedsiębiorcom? Systematycznie zwiększając haracz za możliwość prowadzenia biznesu. Zwiększając koszty rozpoczęcia własnego biznesu, jak i jego utrzymania.

Czy zatem my wszyscy, pracownicy i przedsiębiorcy, potrzebujemy tak nieudolnych zarządców naszego wspólnego dobra? Spróbujcie sami odpowiedzieć na to pytanie. Ja próbę podejmę za tydzień. Proszę, przygotujcie kalkulatory 🙂

Jan Kowalski

Dlaczego w bogatych krajach Europy Zachodniej zarabia się 4 razy więcej niż u nas? Powód 21. / Felieton sobotni

To nie dlatego płacimy tak wysoki haracz od przedsiębiorczości, że jesteśmy biedni. To przez ten haracz jesteśmy tak biedni. I jeśli tego nie zmienimy, zginiemy jako podmiotowa państwowość.

Kilka razy śmierć zaglądała mi w oczy, gdy zjeżdżałem najdłuższym na świecie torem saneczkowym, położonym w Muszynie-Złockiem. Może dlatego, że o połowę ode mnie młodszy Łukasz Jankowski z Radia WNET namówił mnie na jazdę bez hamulca. Nie minęło jeszcze czasu na tyle dużo, raptem tydzień, żebym wspominał to jako wspaniałą przygodę.

Przeżyłem, co zrozumiałem dopiero na dole. Dlatego chwilę później mogłem zupełnie szczerze wyznać Ryszardowi Florkowi, że tor jest prawie nie z tej ziemi. To właśnie on, właściciel Fakro i założyciel fundacji Pomyśl o Przyszłości, zapewnił nam (dziennikarzom i przedsiębiorcom) taki niedzielny odjazd od codziennych problemów nękających Polskę i przedsiębiorców.

Bo problemom poświęcono całe sobotnie popołudnie. Oczywiście, że najbardziej interesująca była kolacja, chociaż w Poście nie piję.

Stojąc w kółku z wielkimi polskimi przedsiębiorcami (oczywiście udawałem dziennikarza): Ryszardem Florkiem, Pawłem Szataniakiem – właścicielem Wieltonu i Andrzejem Wiśniowskim, tym od drzwi i bram, poczułem coś w rodzaju współczucia. Tym razem nie kpię. Uświadomiłem sobie bowiem, że moje problemy przedsiębiorcy 20-osobowego są niczym w porównaniu z ich problemami. 3000, 2000 i 1500. Tylu pracowników zatrudniają wyżej wymienieni.

Gdy tylko nadarzyła się okazja, pamiętając o moich osobistych obliczeniach sprzed tygodnia, zacząłem mnożyć na kalkulatorze, o ile oni wydali za dużo. I co mi wyszło? Ryszard Florek w ciągu jednego roku zapłacił o 36 milionów, Paweł Szataniak o 24 miliony, a najskromniejszy, Wiśniowski, o 18 milionów złotych polskich więcej, niż gdybyśmy żyli w Anglii. 78 milionów złotych odebrane trzem polskim przedsiębiorcom zasiliło czarną dziurę budżetu państwa polskiego.

Już słyszę ten wrzask zakłamanych ekonomistów na usługach III RP, że przecież nie żyjemy w Anglii. Zatem uściślam: gdybyśmy żyli w II RP, albo nawet w PRL do 1952 roku, składki na ubezpieczenia społeczne od pracowników wyniosłyby średnio 15% pensji, jedynie o 3% więcej niż w Anglii. Zatem zamiast 78 milionów, zostałoby tym trzem przedsiębiorcom milionów 73. Do wykorzystania od zaraz na rozwój firmy lub podwyżki płac.

W warunkach ucieczki Polaków za granicę założę się, że co najmniej połowa tych zaoszczędzonych środków trafiłaby wprost do rąk pracowników. Czy nie na tym powinna polegać nowa umowa społeczna pomiędzy pracownikami a pracodawcami?

W ten nieco zagmatwany sposób dotarliśmy wreszcie do Powodu 21. To ostatni z powodów w opracowaniu noszącym nieprzypadkowo identyczną nazwę jak tytuł dzisiejszego tekstu. W 20 wcześniejszych, zawartych w tej broszurze, sygnowanej przez fundację Ryszarda Florka, poruszonych jest mnóstwo wątków zasługujących na komentarz. I na pewno na taki komentarz odważę się niebawem. Powód 21. nosi podtytuł: Marnotrawstwo potencjału i pieniędzy naszej państwowej wspólnoty. I w zasadzie w warstwie graficznej sprowadza się do przedrukowanej tabelki, odzwierciedlającej wzrost zatrudnienia w administracji państwowej od 1989 do 2012 roku. Tabelki przedstawiającej zakłamane oficjalne dane.

Do napisania tego ostatniego rozdziału, 21. powodu, zachęcają sami autorzy dzieła. Chyba nie chcąc się wypowiadać osobiście. Jest to zrozumiałe, skoro w naszym zbiurokratyzowanym państwie każdy z nich co jakiś czas, raczej często, musi spotykać się z urzędnikami wysokiego szczebla administracji państwowej. Ponieważ jako mały przedsiębiorca nie potykam się o żaden wysoki szczebel, mogę sobie pozwolić na szczerość zamiast owijać w bawełnę:

1.      To złe zarządzanie państwem polskim jest źródłem wszelkich nieszczęść dotykających naszą wspólnotę narodową i państwową.
2.      To przez złe zarządzanie, przeregulowanie i zbiurokratyzowanie życia społecznego ponosimy tak wysokie koszty jakiejkolwiek aktywności.
3.      To nie dlatego płacimy tak wysoki haracz od przedsiębiorczości, że jesteśmy biedni. To przez ten haracz jesteśmy tak biedni.
4.      I jeśli tego nie zmienimy, zginiemy. Nie jako ludzie, ale jako podmiotowa państwowość. Może pod kolejnym zaborem lub trwałą dominacją rozwiniemy się gospodarczo, społecznie i świadomi narodowo. I utworzymy kolejne państwo polskie, takie, które będzie miało szansę przetrwać, bo obecne nie ma na to najmniejszych szans.
5.      Wybór należy do nas: przedsiębiorców, pracowników, dziennikarzy – do Polaków. Może jednak napiszemy wspólnie rozdział 21. Ale napiszemy do końca, nie zatrzymując się jedynie na powodzie biedy i upadku naszej ojczyzny za sprawą fatalnej struktury państwa.

Napiszmy zatem ostatni rozdział, rozdział 22. Niech nosi tytuł: Przyczyny rozkwitu Polski w wieku XXI. Z wielką chęcią napisałbym nie tylko rozdział, ale całą dużą księgę pod takim tytułem. Nawet jako pomniejszy współautor, nie ujęty w redakcyjnej stopce.

Jan Kowalski

Ani słowa o Żydach. Gra toczy się o pieniądze. Będzie tylko o naszych pieniądzach / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Chodzi o nasz rozwój. Nie tylko jako przedsiębiorców, ale o rozwój całego naszego narodu i państwa. Bo przedsiębiorczość, podobnie jak żebractwo, to nie stan naszego konta, ale stan naszego ducha.

Strasznie mi się śniło zeszłej nocy. A najgorszy był ten głos powtarzający: Janie Kowalski, nie napisałeś jeszcze tekstu o żydach. Chyba o Żydach, zaoponowałem. Nie o Żydach, tylko o żydach, którzy wiesz co, a teraz chcą nas ograbić, uściślił. Ale ja nie chcę pisać ani o żydach, ani o Żydach, zaoponowałem (to zabawne jak we śnie widać litery). A obowiązek dziennikarza? – ustawił mnie w narożniku. Ale ja, ja nie jestem!…, krzyknąłem… i wtedy się obudziłem. Nie muszę chyba dodawać, że zlany potem. Uff, jak dobrze, że nie muszę, pomyślałem, gdy wreszcie wróciłem na jawę.

Zatem nie będzie ani słowa na ten temat gorący jak piec w krematorium. Chociaż znalazłby się nawet wspólny mianownik: pieniądze. Nie będzie o żydach/Żydach, ale właśnie o nas. Większość z nas Polaków, bez różnicowania na wiarę i pochodzenie etniczne, bezbłędnie odgadła, o co toczy się gra. Dlaczego się nas oczernia przed światem i opluwa, prawdę mając za nic. Dlaczego z największego przyjaciela staliśmy się wrogiem nr 1 Izraela i Przedsiębiorstwa Holocaust. Pieniądze wyjaśniają wszystko.

I to jest tym bardziej dla mnie bolesne. Bo jeśli obcy, już nie przyjaciel, chce nas orżnąć na kasę, budując nieprawdziwą legendę, to w lot odgadujemy jego prawdziwe intencje. A jeśli na dużo większe sumy okrada nas nasza lokalna biurokracja, to już tego nie dostrzegamy? 90 miliardów złotych rok rocznie to za dużo, żeby to zobaczyć? I jak to wytłumaczyć?

Po wyjaśnienie nie musimy się jednak udawać do psychoanalityka, bo jest bardziej niż oczywiste. W przypadku zewnętrznego ataku na polskie pieniądze zadziałały wszystkie struktury państwa. Prezydent, dyplomacja, rząd, parlament, politycy. Zadziałała też czwarta władza, czyli dziennikarze wszystkich mediów. To dlatego aktualna od kilku tygodni żydowska hucpa tak prosta jest do oceny przez zwykłego Polaka.

Tymczasem fakt okradania nas przez rodzimą klasę polityczno-urzędniczą na grube miliardy złotych rocznie prawie w ogóle jest nieporuszany. W żaden sposób również, poza drobnymi wyjątkami (media WNET do nich należą), nie przedstawia się w sposób czytelny polskiej rzeczywistości. Strukturalnej rzeczywistości odpowiedzialnej za marnotrawienie ogromnych kwot wypracowywanych przez cały polski naród – wadliwej, biurokratycznej struktury państwa.

Jak policzyłem w 1. odcinku cyklu „Brzydka biurokracja…”, za sam fakt zatrudniania 20 pracowników zapłaciłem o 200 000 złotych więcej rocznie niż przy zastosowaniu angielskich rozwiązań. Zatem w ciągu 10 lat mógłbym zaoszczędzić 2 miliony polskich złotych przed opodatkowaniem. Gdybym wydał 1 milion na jakieś cacko, to dopiero fiskus by się ucieszył. Z 200-tu tysięcznego VAT-u i podatku dochodowego od sprzedawcy tego cacka. Ale mógłbym też o 400 zł zwiększyć pensje pracownikom. Albo rozwinąć firmę i zatrudnić jeszcze parę osób.

Byłem przedsiębiorcą (jeszcze trochę jestem) i najbardziej niezrozumiałym dla mnie zjawiskiem jest to, co już parokrotnie wskazywałem jako główną przyczynę rozkwitu pasożytniczego państwa. Tą główną przyczyną jest brak reprezentacji interesów polskich przedsiębiorców na polskiej scenie politycznej. To po pierwsze.

Po drugie, strukturalne fundusze płynące z Brukseli do Polski poprzez warstwę polityczno-urzędniczą, spowodowały uniezależnienie się tej grupy od reszty obywateli. Właśnie dzięki tym „niczyim” pieniądzom ludzie, którzy powinni służyć obywatelom, stali się nadzorcami zwykłych ludzi, pracowników i przedsiębiorców.

W efekcie tych czynników państwo polskie, zamiast rozwijać się w oparciu o naturalne, narodowe bogactwa, włączając w to słynny kapitał ludzki, coraz bardziej się zadłuża i uzależnia od obcego kapitału. Od kapitału nie do końca zainteresowanego odbudową silnego państwa polskiego w tej części Europy.

Większość nas, przedsiębiorców, a na pewno wszyscy, którzy zetknęli się na swoim rynku z zagraniczną konkurencją, doskonale poznało na własnej skórze, co znaczy poparcie przedsiębiorcy przez własne państwo. A mówiąc ściślej, poczuło brak takiego poparcia ze strony państwa polskiego lub wręcz opowiedzenie się państwa polskiego po stronie zagranicznego przedsiębiorcy. W cywilizowanych państwach, w stronę których rzekomo zmierzamy, rzecz nie do pomyślenia.

Tu nie chodzi o nasze sympatie polityczne. Tu chodzi o nasz rozwój. Nie tylko o nasz jako przedsiębiorców, ale o rozwój całego naszego narodu i państwa. Bo przedsiębiorczość, podobnie jak żebractwo, to nie stan naszego konta, ale stan naszego ducha. A przedsiębiorczość właśnie jest naszym największym bogactwem narodowym. Jeżeli pozwolimy przedsiębiorczość – podstawę polskiej wolności – zniszczyć biurokracji, pozostawiając jej na dalsze rządy nad Polską, straty na całe stulecie(a) mogą być nieodwracalne.

Jan Kowalski

Brzydka biurokracja przeciwko atrakcyjnej polskiej wolności (3). Jak ją pokonać? / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Przyrost o milion sto tysięcy zatrudnionych w biurokracji w przeciągu 28 lat to chyba rekord świata. Żadna branża w Polsce nie rozwijała się w takim tempie. Jak to było możliwe bez oporu społecznego?

Namarudziłem w ostatnich dwóch odcinkach co niemiara. Nic dziwnego, skoro skoncentrowałem się na ukazaniu całej szpetoty biurokracji, a jedyny przedstawiony przeze mnie aspekt polskiej wolności to wolny bieg na nartach. Obecny tekst będzie wyłącznie atrakcyjny, tylko jeden akapit poświęcę jeszcze brzydocie, i to w gminie mojego czasowego zamieszkania.

Przechodziłem obok odremontowanego przez prywatnego inwestora budynku upadłej spółdzielni GS i oczywiście zerknąłem przez okno. Co zobaczyłem? Dwie ładne kobiety przed trzydziestką. Zerknąłem przez kolejne, a tam kolejne dwie. Również wydały mi się atrakcyjne. Ale ponieważ w moim wieku wszystkie młode kobiety są atrakcyjne… dopóki nie podejdę bliżej, postanowiłem rzecz całą sprawdzić. W końcu praca reportera to prawie mój zawód. Co się okazało, żeby nie przedłużać? To wcale nie były ładne kobiety, chociaż młode. To były bardzo brzydkie gminne „biurwy”, zatrudnione przez Urząd Gminy do obsługi Programu 500+. Po prostu nie zmieściły się już w budynku Urzędu.

Co dzień przeprowadzany jest w Polsce jakiś sondaż. Pytają nas o to i o tamto, ale nikt do tej pory nie zapytał, czy zgadzamy się na rozrost biurokracji. Czy zgadzamy się na zatrudnianie kolejnych urzędników/darmozjadów opłacanych z naszych pieniędzy? Ponieważ mnie osobiście również nikt o to nie zapytał, to tym bardziej, jako samozwańczy lider V Rzeczypospolitej, odpowiem: nie zgadzam się!

Proponuję, w miejsce struktur III RP i tej III i ½, z jaką mamy do czynienia obecnie, zbudować nowe państwo. Państwo bez biurokracji. Jak wyglądać będzie w V Rzeczypospolitej nasza mała gmina? Ilu ludzi będzie zatrudniać, jaki gmach będzie okupować i ilu liczyć radnych? Już odpowiadam. Gminą do 20 000 mieszkańców będzie zarządzał jeden wójt z pomocą jednego sekretarza i jednego skarbnika. Razem 3 osoby utrzymywane z naszych podatków. Nie będzie ani jednego radnego, bo po co, skoro każda wieś ma swojego sołtysa. Wójta – przedstawiciela najniższego szczebla władzy wykonawczej – będzie kontrolował jeden poseł wybierany w każdej gminie do sejmu wojewódzkiego. Ładny 80-metrowy lokal w zupełności wystarczy na funkcjonowanie władz gminnych i posła (20 mkw.).

Zmartwieniem mieszkańców będzie wybór na wójta uczciwego i sprawnego organizatora, który w pierwszym dniu urzędowania nie zdefrauduje ich ogromnego majątku wspólnego. W końcu, po likwidacji obecnego centralnego budżetu, to w gminie będą zbierane prawie wszystkie pieniądze naszego państwa. I dopiero stąd przekazywane dalej, do województwa i do Skarbu Narodowego. Kontrasygnata skarbnika, również wybieranego przez mieszkańców, i nadzór ze strony posła oraz sołtysów powinny wystarczyć. A gwarancją decydującą będzie bezpośrednie zarządzanie gminą przez wszystkich jej dorosłych mieszkańców. Wszystkie kluczowe dla funkcjonowania gminy decyzje będą zatwierdzane przez nich właśnie w drodze referendum. Proste, tanie i skuteczne.

Język pieniędzy jest w zasadzie prosty i zrozumiały dla wszystkich. Swoją drogą, gdyby nauczyciele matematyki bardziej nim operowali, mielibyśmy dużo więcej dobrych młodych matematyków. Jednak w Polsce po roku 1989, pomimo odzyskania nie tylko niepodległości, ale formalnie również wolności i praw obywatelskich, język pieniędzy w debacie publicznej jest sferą tabu. I chociaż zdarzają się nieliczne głosy wołających na pustyni, to służą one głównie wyrażaniu zbyt prostej prawdy: złodzieje, złodzieje!

Chyba przyszedł czas, żeby to zrozumieć. O kształcie naszego państwa, o jego strukturach i zasadach funkcjonowania decydują nie politycy, ale urzędnicy. Efekt ich myślenia o naprawie państwa widać gołym okiem, chociaż czasem przez szybę i niezbyt wyraźnie. Ich największe osiągnięcie intelektualne to astronomiczne zwiększenie liczby urzędników w państwie. Przyrost o jeden milion sto tysięcy liczby zatrudnionych w przeciągu 28 lat to chyba rekord świata. Żadna branża w Polsce nie rozwijała się w takim tempie. Ale też przejadła w zeszłym tylko roku 90 miliardów złotych, jak wyliczyłem w poprzednim odcinku.

Jak to było możliwe bez najmniejszego czynnego oporu społecznego, a jedynie z biernym w postaci wymuszonej emigracji za chlebem? Z tego samego powodu, dla którego większość polskich dzieci niechętnie uczy się matematyki. Podobnie jak miernych nauczycieli, którzy tylko zniechęcają uczniów, mamy miernych polityków. Nie rozumieją oni niczego z języka pieniędzy. A zatem w żaden sposób nie potrafią go przetłumaczyć nie tylko na język polityki, ale również na język codziennych korzyści i strat. Na język, którym posługują się ich wyborcy i ci, którzy nie głosują.

Jan Kowalski

P.S. Nie lubię ludzi, rzeczy i zjawisk brzydkich, dlatego kończę ten paskudny miniserial.