Węgry-Polska: 3:3 po dramatycznym spotkaniu

Co wiemy po pierwszym spotkaniu pod wodzą Paulo Sousy? Czego możemy spodziewać się w następnych meczach reprezentacji? Analiza i wnioski po wczorajszym remisie z Węgrami

W środowym meczu polska reprezentacja piłkarska mierzyła się z Węgrami. Było to pierwsze spotkanie Polski w eliminacjach do mundialu w Katarze w 2022 r. Rywalizacja, obfitująca w zwroty akcji, zakończyła się wynikiem 3:3. Po spotkaniu zamiast odpowiedzi na główne problemy trawiące kadrę mamy niestety więcej znaków zapytania.

Mecz z Madziarami był debiutem Paulo Sousy w roli selekcjonera naszej kadry. Trener zapowiadał wniesienie jakości do gry reprezentacji, bardziej ofensywne nastawienie w grze, oraz – co było początkowo w fazie domysłów, ale zostało podczas meczu zrealizowane – zmianę ustawienia kadry. Biało-czerwoni mieli grać w nowej formacji z trzema obrońcami i dwójką wahadłowych w fazie ataku, oraz klasyczną czwórką podczas powstrzymywania ataków przeciwnika.

W wyniku słabszej gry za kadencji Jerzego Brzęczka i absencji Mateusza Klicha (pozytywny test na koronawirusa) selekcjoner mierzył się z kluczowymi problemami. Jak uwolnić kreatywność Piotra Zielińskiego, żeby grał równie dobrze, jak robi to w Napoli? Jak podtrzymać bramkostrzelność najlepszego zawodnika na świecie i jednocześnie pozwolić mu budować akcje zespołu, do czego Lewandowski w kadrze ma tendecje? Jak sprawić, aby środkowi obrońcy grali agresywnie i szybko doskakiwali do przeciwników i odbierali piłkę?

Odpowiedzią na ostatnie pytanie było umieszczenie Michała Helika w bloku obronnym kosztem jednego z najbardziej doświadczonych kadrowiczów – Kamila Glika. Helik, który w barwach Barnsley gra w tym sezonie wyśmienicie, miał zapewnić wyżej wymienione walory plus aktywność przy stałych fragmentach gry, po których strzelił już w klubie 5 bramek w tym sezonie. Defensywę uzupełniali jeszcze Bartosz Bereszyński i Jan Bednarek.

W pomocy wyszli Grzegorz Krychowiak i Jakub Moder, bardzo chwalony za ostatni mecz w barwach Brighton. Przed nimi, w roli ofensywnego pomocnika, występował Piotr Zieliński. Na lewym wahadle operował Arkadiusz Reca, zaś na prawym Sebastian Szymański. Szczególnie obsada drugiego skrzydła mogła budzić obawy (potwierdzone zresztą podczas meczu). Szymański jest zawodnikiem bardzo dobrze wyszkolonym technicznie, ze świetnym przeglądem pola, jednak rola wahadłowego wymaga intensywnej gry, szybkiej i fizycznej, do czego Szymański nie ma już tak dobrych predyspozycji.

W linii ataku Lewandowskiemu partnerował Milik, który wydaje się wracać do dobrej dyspozycji we francuskiej Marsylii (4 gole w 8 rozegranych meczach).

Niestety, do 60 minuty gra Polski wyglądała katastrofalnie. Nasi reprezentanci wyglądali na zagubionych, przegrywali większość starć i stykowych piłek. Nie mieli zupełnie pomysłu na przeprowadzanie ataków, w efekcie czego po statycznej, horyzontalnej wymianie podań następowało zazwyczaj długie podanie od obrońców w kierunku Lewandowskiego lub Milika, skrupulatnie przecinane m.in. przez dobrze dysponowanego Williego Orbana.

W bocznych sektorach boiska zarówno Szymański, jak i Reca swoją grą nie wnosili nic w poczynania zespołu. Co więcej, to na skrzydłach Węgrzy sprawiali największe zagrożenie. Szwankowało ustawienie i komunikacja między wahadłowymi i bocznymi stoperami.

I to właśnie po jednej z takich akcji w 5 minucie spotkania przeciwnicy zdobyli pierwszą bramkę. Fiola (stoper!) puścił zgrabne podanie do Sallaia, czym wypunktował złe ustawienie Jana Bednarka. Węgierski napastnik miał przed sobą tylko Wojciecha Szczęsnego i strzałem przy krótkim słupku pokonał bramkarza. Szczęsny powinien zachować się w tej sytuacji znacznie lepiej, jednak trzeba zauważyć złą postawę całego bloku obrony.

Stracona bramka zupełnie nie podziałała na polskich piłkarzy. Przeciwnicy, ze spokojnym prowadzeniem, cofnęli się i czekali na ataki Polaków. Te nie następowały. Na siłę moglibyśmy do takich zaliczyć główkę Milika w trudnej sytuacji i zgranie Helika po stałym fragmencie gry, jednak byłoby to zakłamywanie rzeczywistości. Polska nie stwarzała żadnego zagrożenia i fani, choć przyzwyczajeni do niemrawej gry reprezentantów, mogli coraz szerzej otwierać oczy ze zdumienia, bądź raczej przymykać je z zażenowania.

Gdyby na siłę szukać pozytywów, można zauważyć, że przeciwnicy (poza bramką) również nie kreowali żadnych sytuacji. Jednak oni mieli już korzystny wynik i skupiali się na tym, co reprezentacja Węgier robi najlepiej – twardej, kompaktowej obronie i szukaniu szans na kontratak.

Obraz gry w pierwszych minutach po przerwie się nie zmienił. Ba, to Madziarzy zdobyli kolejną bramkę! Po dograniu piłki z lewej strony Bereszyński zdołał jeszcze zablokować strzał przeciwnika, jednak po rykoszecie piłka trafiła do Adama Szalaia, który strzałem z powietrza pokonał Szczęsnego. Bramka była raczej przypadkowa, ale tylko dopełniała obraz nędzy i rozpaczy w naszych szeregach. I wtedy zaczęły się dziać rzeczy niespodziewane. Biało-czerwoni zdobyli dwie bramki w przeciągu dwóch minut.

Tu za zmiany trzeba pochwalić Paulo Sousę: Piątek, który zastąpił Modera, zdobył bramkę kontaktową strzałem sytuacyjnym, po kiksie Grzegorza Krychowiaka. Akcję na prawym skrzydle napędził Kamil Jóźwiak (wszedł za Szymańskiego).

I to Jóźwiaka można chyba uznać za najlepszego zawodnika w szeregach naszych Orłów. Biegał, szarpał, walczył, wniósł przebojowość i dynamikę do poczynań zespołu. Zdobył zresztą drugą bramkę, po bardzo zgrabnym podaniu Zielińskiego. Znalazło ono Jóźwiaka tylko przed Peterem Gulacsim, którego pokonał mierzonym uderzeniem z pasówki. Nagle z tragicznej sytuacji Polacy doprowadzili do remisu i przejęli inicjatywę. Wtedy wydawało się, że zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Przedwcześnie.

Kadrowicze rzeczywiście kierowali grą, jednak nie przekładało się to na stworzone szanse i okazje bramkowe. A przeciwnicy wykorzystali zaćmienie polskich obrońców w 78 minucie i ponownie wyszli na prowadzenie.

Serię katastrofalnych błędów zapoczątkował Bereszyński, nieumiejętnie próbujący opanować piłkę, w efekcie czego trafiła ona do Adama Szalaia. Tego próbował powstrzymać Kamil Glik, wprowadzony za Helika, lecz zamiast doskoku do przeciwnika skupił się na szukaniu faulu, którego sędzia nie odgwizdał. Szalai miał więc czas się obrócić i dograć do niepilnowanego Orbana. Obrońca gospodarzy dopełnił formalności i bez problemu skierował piłkę do siatki.

I gdy naprawdę wydawało się, że jest już po meczu, do akcji wkroczył najlepszy zawodnik świata, robiący furorę w barwach Bayernu Monachium. Jóźwiak z Bereszyńskim zagrali dwójkową akcję na skrzydle i obrońca Sampdorii mógł dośrodkować w pole karne. Tam piłkę przejął Lewandowski, jednak było ona ciężka do opanowania, ponadto przed nim znajdowało się ciągle kliku obrońców. Lewy przetoczył piłkę w lewo i gorszą nogą posłał atomowy strzał w górny róg bramki Gulacsiego. Był to popis techniki użytkowej, precyzji i wielkiego sprytu polskiego napastnika. Było to zagranie z najwyższej światowej półki. Obserwujmy Lewego, póki gra, gdyż drugi taki zawodnik prędko nam się nie objawi.

Ta bramka w zasadzie skończyła mecz. Lewandowski próbował jeszcze raz strzałem z nożyc z przed pola karnego, ale nieskutecznie. Szkoda, bo gdyby to uderzenie wpadło do siatki, to spokojnie mogłoby kandydować do miana bramki sezonu.

Był to dziwny mecz. Z jednej strony obfitował w zwroty akcji i zmiany nastrojów, z drugiej – poza bramkami niewiele się w nim działo, piłkarze nie stworzyli w zasadzie innych, obiecujących sytuacji. Tym niemniej, kalkulując same emocje był to najciekawszy mecz reprezentacji od bardzo dawna.

Spotkanie nie dostarczyło nam jednoznacznych wniosków. Można zarówno wyciągnąć pozytywy z gry Polaków, jak i dopatrzeć się wielu aspektów negatywnych.

Skupmy się najpierw na minusach. Powtórzę, przez 60 minut naszych reprezentantów nie było na boisku. Nie mieli pomysłu, jak przełamać obronę Węgier. W obronie z kolei grali niepewnie, nie radząc sobie nawet z niemrawymi atakami gospodarzy. Bardzo słabe zawody zagrali Szymański, Reca, Helik i Bednarek. Szczególnie postawa obrońcy Southampton martwi – upatrujemy w nim lidera obrony w przyszłości. W tym spotkaniu nie udźwignął tego ciężaru. Bezbarwny zupełnie był Milik, pewności swoją zmianą nie wniósł Glik.

Jasnymi stronami spotkania były zmiany, które zdecydowanie poprawiły grę naszego zespołu. Jóźwiak i Piątek dali sygnał do ataku i dołożyli konkrety w postaci bramek. Ostatnie pół godziny pokazało, że reprezentacja ma dużą siłę rażenia w ofensywie i Lewy, Piątek oraz Zieliński mogą być groźni przeciwko każdej defensywie na świecie. Solidnie zagrali Krychowiak i Zieliński, jednak cały czas wydaje się, że pomocnik Napoli nie pokazuje pełni swoich możliwości.

Paulo Sousa jest w ciężkiej sytuacji. Trenerem jest od niedawna, pierwszy raz spotkał się z tą grupą zawodników kilka dni temu. Niemożliwe jest w tak krótkim czasie wypracować automatyzmy, zapoznać się z koncepcją trenera i skutecznie ją zrealizować. Będzie więc portugalski trener rozliczany za efekty, na które nie do końca ma jeszcze wpływ. A i dla kibiców i obserwatorów jest to niemała zagwozdka: jak wiele z tego, co w czwartek ujrzeliśmy w meczu z Węgrami, jest pracą Sousy, a jak wiele dziełem przypadku i adaptowania się zawodników do rozwiązań taktycznych trenera?

Jedną konstatację na pewno musimy popełnić: ledwo zremisowaliśmy z zespołem, z którym powinniśmy wygrać. Węgrzy to zespół solidny i dobrze poukładany, ale patrząc na potencjał obu zespołów – należało w tym meczu ich pokonać.

Paradoksalnie, wynik ten w rozrachunku całych eliminacji nie jest zły. Zapewne odbiera najbardziej niepoprawnym optymistom nadzieje na pierwsze miejsce, aczkolwiek w kontekście planu minimum (drugie miejsce) dalej sprowadza się do jednego mianownika – trzeba pokonać Węgrów w listopadzie, w roli gospodarza.

Kadrowiczów czeka teraz spotkanie z Andorą (28 marca), dające szansę na wypróbowanie kilku rezerwowych zawodników i dopracowanie strategii. Trzeba trzeźwo ocenić sytuację – tego meczu nasza kadra nie może nie wygrać i o każdy inny wynik niż zwycięstwo trzeba się będzie bardzo postarać. W przeciwieństwie do kolejnego spotkania. 31 marca na Wembley zmierzymy się z Anglią…

 

Autor tekstu: Krzysztof Gromnicki

Komentarze