Rolą barda jest komentować rzeczywistość. Z Markiem Andrzejewskim rozmawia Sławek Orwat

LFB jest to rodzaj piwnicy artystycznej opartej na składce repertuarowej. Składamy się bowiem swoim repertuarem na program.

Zaczynałeś w roku 1988 od orkiestry św. Mikołaja.

– Ja ten okres wspominam jako okres pasjonacki. Myśmy wtedy dużo chodzili po górach i ja Bogdana [Brachę – przyp.red] po raz pierwszy spotkałem w jakiejś stodole, gdzie nocowaliśmy i gdzie on także jako wędrowiec akurat dotarł, chociaż wcale nie był na nocleg zapowiedziany ani zabukowany (śmiech). Trafił po prostu swój na swego i wtedy też po raz pierwszy usłyszałem jak on fantastycznie śpiewa i gra na gitarze. Dużo też rozmawialiśmy, bo byłem wówczas początkującym muzykiem, bardzo zafascynowanym piosenką ludową. Zgadaliśmy się więc dość szybko, po czym pojechałem na pierwszą próbę zespołu, który wtedy jeszcze nawet nie miał swojej nazwy. Grałem tam na bałałajce, na basach podhalańskich i na gitarze, a Bogdan miał pomysł, żeby śpiewać piosenki łemkowskie.

 

 Miałeś także swój udział w kultowym Teatrze Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego oraz w Teatrze Grupa Chwilowa śp. Krzysztofa Borowca.

 

Kiedy już trochę popracowaliśmy w Orkiestrze, kilkoro z nas dostało propozycję, żeby wziąć udział w warsztatach Teatru Gardzienice. Teatr ten organizował warsztaty teatralno-muzyczne od wielu, wielu lat i nadal to robi. Pojechaliśmy więc i już tam zostaliśmy. Wsiąknęliśmy na dobre, ja na chwilę, Marcin Mrowca na stałe.

 

Czym różnił się Teatr Gardzienice od Teatru Grupa Chwilowa?

 

To są dwa zupełnie różne światy. Teatr Gardzienice to teatr, który wywodzi się z pieśni. Dla nas, dla których pieśń i muzyka stanowiły pasję życia, wszystko to było bardzo po drodze. W tym Teatrze zresztą cały ruch sceniczny wywodzi się z pieśni. To jest trochę tak, jak opowiadanie tańcem o architekturze, bo tak naprawdę trzeba ten teatr zobaczyć, żeby wiedzieć, o co w nim chodzi. Jest to teatr niezwykły, który wywarł na mnie olbrzymie wrażenie, teatr niezwykle profesjonalny, w którym spotkałem się z bardzo wysoce postawioną poprzeczką artystyczną. Był to też teatr reżyserski i autorski Włodzimierza Staniewskiego. On miał w ogóle taki pomysł, że przeniósł go na grunt – jakbyś ty to powiedział – czysty, bo przeniósł go na grunt pod-lubelskiej wsi do Gardzienic, a jest to miejsce, gdzie – uwierz mi – diabeł mówi dobranoc.

 

 A Teatr Grupa Chwilowa?

 

– Porównując Teatr Gardzienice do Teatru Grupa Chwilowa, to w tym drugim przypadku teatru było znacznie mniej. Robiliśmy tam coś, co właściwie należałoby nazwać śpiewogrą. Otóż Krzysztof Borowiec nosił przez wiele lat w swojej torbie „Album Rodzinny”. Jest to poemat, który napisał Michał Bronisław Jagiełło, a napisał go na podstawie zdjęć z własnego albumu rodzinnego. Są to zdjęcia, które przedstawiają jego rodzinę w momentach bardzo przełomowych dla całej naszej polskiej tradycji, czyli tuż przed II Wojną Światową, podczas II Wojny Światowej i zaraz po II Wojnie Światowej, kiedy – jak to pokazane jest właśnie w tym albumie – jego rodzina przejeżdżała pociągiem z Polski do Polski przez granicę, a miejscem akcji była Wileńszczyzna, czyli Wilno i okolice Wilna, a bohaterami były postacie, które występują na tych zdjęciach i które opisane są za pomocą prostych, ale jednocześnie niezwykle pięknych i wzruszających wierszyków. To, że mogłem brać udział w tworzeniu „Albumu Rodzinnego”, było dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem. Wszystkie te wiersze składające się na całość tego poematu opatrzyliśmy muzyką i wykonywaliśmy jako pieśni siedząc przy stolikach między publicznością, a Krzysztof Borowiec jako reżyser był… kelnerem, spektakl był osadzony w przestrzeni kawiarnianej. Krzysztof miał też taką bardzo brzęczącą tacę, którą w momentach najbardziej wzruszających niespodziewanie upuszczał. Piosenki z „Albumu Rodzinnego” są bardzo kameralne, spokojne i wydaje mi się, że piękne… Ten moment, kiedy następowało upuszczenie tacy przez Krzysztofa Borowca, był czymś, jakby nagle spadała bomba i było w tym coś tak potwornego, coś tak nieludzkiego, jak ta wojna.

 

 Jako solista zacząłeś występować w 1993 roku. Wystarczył ci zaledwie rok, żeby zostać laureatem I nagrody Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie oraz nagrody im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów. Przyznasz sam, że w zadziwiającym tempie stałeś się artystą znanym?

 

Wiesz co? Wtedy wcale mi się nie wydawało, że dzieje się to tak szybko. Jak się ma… ile to ja miałem wtedy lat? No… ileś tam. Byłem sobie małą dziewczynką (śmiech) i wtedy rok to jest naprawdę dramatyczny i wielki okres czasu. To dopiero teraz ten czas się dla nas zmienił i dopiero teraz nam te lata biegną o wiele szybciej, niż wtedy. W roku 1993 to ja byłem zupełnie inną dziewczynką niż w roku 1994, kiedy zostałem laureatem i był to długi i owocujący w wiele wydarzeń rok i wtedy wcale mi się nie wydawało, że wszystko jest za szybko i nagle, natomiast na pewno spowodowało to wtedy u mnie jedną ważną rzecz. Kiedy na Studenckim Festiwalu Piosenki dostałem nagrodę im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów, bardzo mnie to zmobilizowało do dalszej pracy.

 

Skąd wzięła się Grupa Niesfornych?

 

Zespół powstał dlatego, że chciałem swoje piosenki pokazać w trochę innym świetle. Chciałem trochę odejść od poezji śpiewanej.

 

 I dlatego na moment związałeś się z jazzem?

 

Powiedziałbym, że chciałem te moje piosenki ubogacić, dodając im troszeczkę koloru do formuły poetyckiej. Nie zamierzam tu oceniać, że muzyka poetycka jest niekolorowa, bo ona już wtedy miała wielu świetnych aranżerów i dużo fajnych, kolorowych pomysłów, jak na przykład Wolna Grupa Bukowina i przede wszystkim te ich świetne aranże wokalne. Ja w tym wszystkim próbowałem znaleźć swoją własną drogę, żeby pokazać swoją piosenkę w mniej oczywistym świetle, chciałem też, żeby była ona rozpoznawalna i żeby była inna. W związku z tym pojawili się muzycy z Akademii Jazzowej w Katowicach, czyli pojawił się saksofon, trąbka, gitara basowa, bębny i granie bardziej funkujące, albo tak, jak mówisz jazzujące. I tak powstała Grupa Niesfornych i tak nagraliśmy płytę Trolejbusowy batyskaf.

 

 Wielokrotnie występowałeś na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.

 

Tak, a pierwszy raz miałem wystąpić w Opolu jako ten, który przeszedł kwalifikacje Debiutów. Tylko że w międzyczasie – i to znów jest ten słynny długi rok pomiędzy 1993 a 1994 – dostałem te nagrody na Festiwalu Studenckim w Krakowie, a jednym z jurorów opolskich Debiutów i Festiwalu w Krakowie był ten sam człowiek – Jan Poprawa, który stwierdził, że festiwal krakowski ma dłuższą tradycję, czyli jest festiwalem, który jest starszy. I on nie bardzo by chciał, żeby laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie był weryfikowany jeszcze przez inny festiwal. W związku z tym zaśpiewałem w Opolu już jako laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, a w Debiutach już nie brałem udziału. I bardzo dobrze, bo wtedy Debiuty wygrała Justyna Steczkowska (śmiech).

 

 

Niewątpliwie twoim najważniejszym „dzieckiem” jest Lubelska Federacja Bardów. Z formacją tą wiąże się o tyle ciekawa historia, że oprócz tego, że jesteście zespołem stricte muzycznym, jesteście też dla Lublina czymś podobnym, jak Piwnica Pod Baranami dla Krakowa.

 

Bardzo ładnie to wychwyciłeś. Tak, jest to rodzaj piwnicy artystycznej opartej na składce repertuarowej. Składamy się bowiem swoim repertuarem na program, bo jest wśród nas wielu piszących, wielu komponujących, wielu wokalistów.  Taka zresztą była nasza idea od początku, kiedy to w Lubelskiej Federacji Bardów było trochę więcej wokalistów i trochę więcej piszących bardów niż obecnie i z różnych powodów się to potem zmieniało. Odszedł z naszego świata Marcin Różycki, wyemigrował w dalekie strony Igor Jaszczuk i tak to wszystko się jakoś potoczyło, że w tej chwili zamiast wielu autorów, jest ich paru, za to skład zespołu jest bardziej zelektryfikowany. W tej chwili ze składu założycielskiego zostało tylko nas czworo: Jan Kondrak, Piotr Selim, Jola Sip i ja.

 

 Jola Sip jest postacią arcyciekawą w nurcie piosenki poetyckiej, ponieważ jak powszechnie wiadomo wykonuje dwie – wydawałoby się – skrajnie różne czynności: z jednej strony jej życie to Kraina Łagodności, z drugiej natomiast jest…

 

…brązową medalistką Mistrzostw Polski Tae-Kwon-Do (smiech).

 

 Niewątpliwie sztandarowym utworem LFB jest wykonywany przez Jana Kondraka „Ataman”. 

 

– To jest piosenka ludowa, która z pochodzenia tak naprawdę jest piosenką rosyjską i rzeczywiście jest to utwór niezwykły, bo w tej chwili na Ukrainie, tam gdzie jest wojna, śpiewa się tę piosenkę po jednej i po drugiej stronie. Jan często o tym mówi i ja też podobnie czuję, że tak naprawdę jest to piosenka o żołnierzu pozostawionym na śmierć przez swojego dowódcę. W niechlubnej historii świata zdarza się to nieustannie: dowódcy, wodzowie, politycy, wysyłają na śmierć w swoim imieniu ludzi młodych, zaślepionych jakimiś bałamutnymi hasłami, czy jakąś dziwną ideologią.

 

„Wstań przyjaciółko moja” z wyraźnymi odniesieniami do „Pieśni nad pieśniami” ze Starego Testamentu to drugi po „Atamanie” klasyk Jana Kondraka.

 

Tak, zdecydowanie Jan napisał „Wstań przyjaciółko moja” i jeszcze parę innych utworów na podstawie „Pieśni nad pieśniami”. Są tam nawet pewne zwroty użyte dosłownie z tłumaczenia Czesława Miłosza, a część jest parafrazowana i dlatego to tak pięknie i nieoczekiwanie brzmi. Mało tego, trzeba też pamiętać, że do tego wzniosłego stylu pisania odwoływał się swego czasu także Edward Stachura, który jest mistrzem Jana Kondraka. Stachura jest także – co tu ukrywać – naszym mistrzem i jest to jeden z najwybitniejszych nie tylko poetów, ale pisarzy polskich.

 

Zgodzisz się, że muzykę Lubelskiej Federacji Bardów można nazwać muzyką oczyszczającą?

 

Nie wiem, czy jest ona oczyszczająca, ale na pewno w jakiś sposób jest czysta. My najczęściej używamy instrumentów akustycznych, przez co jesteśmy ekologiczni. Ekologiczni w myśleniu oraz  ekologiczni w sposobie pisania piosenek i ich wykonywania. Jest w tym coś czystego przynajmniej w zamyśle i nie chcemy, aby nasza muzyka była zafarbowana, zamotana fotoshopem, wyretuszowana.

 

Czystość waszej muzyki opiera się też na szczerości przekazu.

 

No tak! To jest w ogóle podstawowa sprawa, że trzeba pokazać coś prawdziwego. Najczęściej są to właśnie emocje, osobiste przemyślenia czy jakaś własna obserwacja świata. Taka jest też rola barda, żeby komentować rzeczywistość, a nie tylko śpiewać proste piosenki o miłości.

 

 Co powiesz na temat swojego ostatniego albumu solowego?

 

Hasztagi to – jak na razie – płyta życia. Jest zwieńczeniem mojej wieloletniej pracy i zdobytego doświadczenia. W roku jej wydania obchodziłem ćwierćwiecze pisania i śpiewania piosenek. Postanowiłem więc nagrać album zawierający wszystkie elementy, które sprawdziły się w tej mojej dwudziestoparoletniej drodze artystycznej. Otóż sprawdziła się współpraca z Grupą Niesfornych, czyli z sekcją jazzowo-funkującą, na którą składają się: trąbka, saksofon, puzon, mocne bębny, bas i gitara elektryczna. Sprawdził się też pomysł na absolutnie „koszerny” skład z Katarzyną Wasilewską i Jakubem Niedoborkiem pod nazwą „Akustycznie”. Sprawdziła się współpraca z Jagodą Nają. Wszyscy ci wspaniali muzycy spotkali się na płycie Hasztagi. Tak jak na nagrywanej 23 lata temu płycie Trolejbusowy batyskaf wymieszały się żywioły, znów kipiało, wrzało od dzikich pomysłów i znów wzajemnie się inspirowaliśmy.  Efektem nie jest zatem prosty wynik dodawania talentów dwunastu muzyków lecz raczej uzyskaliśmy efekt mnożenia! Wrócił młodzieńczy zapał, udało nam się odrestaurować nasze współbrzmienie. W ten cały jazz wspaniale wpasował się mój syn Michał – bardzo zdolny, młody pianista. Zagrał wszystkie partie instrumentów klawiszowych na płycie. I to jak zagrał! Starałem się zrobić ten album najlepiej jak tylko się da. Piosenki zaaranżowaliśmy bardzo precyzyjnie, z dużym namysłem i dokładnym przygotowaniem. Prawie wszystkie utwory były grane rok wcześniej na koncertach. Mieliśmy je „ostrzelane w boju”. Nawet części improwizowane dokładnie zaplanowaliśmy: kto w danym miejscu i z jaką energią. Zaśpiewaliśmy i nagraliśmy żywe instrumenty w doskonałych warunkach studia Laboratorium Dźwięku CSK w Lublinie. Całość brawurowo zmiksował we Wrocławiu Robert Szydło. Wszystko wyszło moim zdanie wspaniale!

 

Komentarze