„Piosenki nasze są albowiem różne”. Z Janem Kondrakiem z Lubelskiej Federacji Bardów rozmawia Sławek Orwat   

Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała.

Sławek Orwat: Poezja… 

Jan Kondrak: …to słowo za często dziś używane. Poezja jest wtedy, kiedy najpierw to napisał poeta, a potem zostało to wydane w książce i ocenione przez polonistów, czyli przeze mnie jako rzecz wartościowa literacko, czyli oryginalna i dopiero potem zaśpiewana przez Grechutę, Niemena, Demarczyk czy kogoś innego. To jest poezja śpiewana. Na ogół nazywacie poezją śpiewaną piosenkę o nieco większych ambicjach literackich, ale to jest piosenka literacka. To nie jest poezja.

Sławek Orwat: Był taki czas, kiedy twój image był lustrzanym odbiciem Freddiego Mercury.

Jan Kondrak: Ja lata młodzieńcze spędziłem z gitarą i spędziłem je w takich mediach jak Wolna Europa. Tam zaczynałem publikować swoje utwory. W związku z tym nie miałem wejścia na oficjalną polską estradę. Musiałem krążyć gdzieś tam po obrzeżach i w drugim obiegu, w szarej strefie funkcjonować i kiedy wyszedłem z niej w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Polska odzyskała suwerenność, postanowiłem założyć Zakon Muzyczno Literacki. Chciałem prowadzić artystyczny model życia, który niejako nastąpił, ale trochę później. Chciałem móc się zamykać na całe miesiące i pracować studyjnie i bardzo rzetelnie. Szukałem ludzi do współpracy i nie znalazłem ich. Na moment, na parę lat udało mi się współpracować z Piotrem „Miki” Mikołajczakiem, który zamieszkał po prostu u mnie w domu i to był taki zakon. Dwóch zakonników, którzy zajmowali się głównie piciem koniaku.

Sławek Orwat: W regułę takiego zakonu to i ja bym się mógł śmiało wpisać (śmiech).

Jan Kondrak: Naprawdę tak było. Cohen też zamykał się w klasztorze i na koniec przyznał, że głównie nauczył się tam pić koniak. O sobie też mogę to powiedzieć, tylko, że myśmy mistrza nie mieli, tylko ścigaliśmy się w mistrzostwie, kto więcej wypije. Ja na przykład zakąszałem, a Mikołajczak nie. W związku z tym była to tak silna różnica, że musieliśmy się rozstać. On został w rezultacie filmowcem, a ja zostałem w tym, co robię do dziś. To był Zakon Muzyczno Literacki, który przez wiele lat zrealizował wiele projektów, a że ja byłem wówczas absolutnie zafascynowany Freddie Mercurym, starałem się osiągnąć coś w wokalistyce idąc jego tropem, czyli pokazywać bardzo dużo skomplikowanych technik wokalnych, mniej koncentrując się na pracy kompozytora, czyli w ogóle się nie koncentrując i trochę koncentrując się na pracy autora tekstów, ale nieco innych, niż wcześniej. Pisząc dla siebie jako wokalisty zacząłem bowiem pisać z rozrzedzonym sensem i bardziej dźwięcznie. Czyniłem tak po to, żeby można było moje walory wokalu uzewnętrznić, bo kiedy pisze się gęsto, bezkompromisowo, to polszczyzna zaczyna szeleścić, zgrzytać i zaczyna przeszkadzać w śpiewaniu i wtedy wokaliści polscy przechodzą szybko na angielski i z punktu widzenia Warszawy i Pałacu Kultury stają się w rezultacie nie wiadomo kim, ale mimo wszystko osiągają pewne efekty. Ja nie chciałem rezygnować z polszczyzny, ale zmieniłem się jako pisarz i zacząłem pisać teksty krótkie, bardziej okrągłe, bardziej otwarte na „o” i „e”, bo te dźwięki mi wychodziły lepiej i dlatego zrobiliśmy wtedy naprawdę sporo śnie, cmateriału, głównie telewizyjnego. Wyszła jedna płyta, która płytą się nawet nie okazała, bo w międzyczasie wydawnictwo wydało kasetę i zbankrutowało. Zbankrutowało głównie przez nas. Nazywało się Pol Mar i dziesięć tysięcy tej kasety poszło w świat. Był to ważny epizod w moim życiu. Pomyślałam wtedy, że się już nic więcej w moim życiu nie stanie, więc napisałem „Piosenkę w samą porę” i chciałem popełnić samobójstwo (śmiech), ale że nie umiałem tego zrobić, to zaangażowałem się w Lubelską Federację Bardów.

Sławek Orwat: Właśnie, co takiego wydarzyło się w roku 1999, że w pełni ukształtowani, niezależni i świadomi swej wartości artyści postanowili połączyć siły pod szyldem Lubelska Federacja Bardów?

Jan Kondrak: Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała, ale myśmy już jako środowisko istnieli. Pomysł był mój. Po prostu zaprosiłem wszystkich, których lubiłem, i których… (uwaga, to jest bardzo ważne) przynależność do ekipy była na podstawie „paszportu”. Tym paszportem było zwycięstwo w jakimś ogólnopolskim festiwalu piosenki artystycznej, literackiej, kabaretowej. Tędy nabór szedł. Jeśli ktoś wygrywał przegląd, był przeze mnie zapraszany do współpracy w ramach tak zwanej kotłowni biesiadnej i to trwało równiutko rok.

 

Sławek Orwat: Czy LFB posiada lidera, czy też panuje u was całkowita demokracja?

Jan Kondrak: Tak, demokracja u nas panuje, bo istnieje między nami demokratyczny układ federacyjny. Relacje tego typu są także wtedy, kiedy idzie o sprawy organizacyjne. Jeśli ktoś ma pomysł, gdzie mamy zagrać i na jakich warunkach, to po prostu od początku do końca ten koncert robi, pilotuje go i potem się z niego rozlicza. Często jest tak, że ktoś jeden ma pomysł na koncerty, a potem ktoś kolejny daje mu zmianę i organizuje w innym miejscu Polski szereg kolejnych koncertów i znowu reszta mu się nie wtrąca do spraw organizacyjnych, bo lepiej jest, jeśli są one w jednym ręku.

 

Sławek Orwat: Piosenki Lubelskiej Federacji Bardów z jednej strony pełne są zadumy, głębokich metafor i skłaniają do refleksji. Od czasu do czasu można jednak znaleźć w waszym repertuarze utwory zabawne, ironiczne, a czasami nawet taneczne…

Jan Kondrak: Piosenki nasze są albowiem różne na przestrzeni dziejów. Na przykład „Specjalista od wzruszeń” Piotra to tekst piosenkowy. Tam nie ma żadnej poezji śpiewanej. To jest bardzo rzetelna robota tekściarska, a Hania Lewandowska prezentuje w tych tekstach klasę Agnieszki Osieckiej. Natomiast w „Kobietach mojego życia” Ta sama autorka stara się przekroczyć barierę piosenkowości i wchodzi w sferę poezji. Próbuje tam sposobu budowania metafor na bardzo odległych skojarzeniach co przynależy raczej do poezji i tu jeszcze trzeba powiedzieć jakiej – surrealistycznej. Podobnie jak jest w okresie surrealistycznym u Boba Dylana.Na przykład „Mr Tambourine Man” to jest utwór, kiedy Dylan jest surrealistyczny, kiedy odlatuje i kiedy wszystko mu się ze wszystkim kojarzy. W tym czasie na przykład piszą również inni poeci amerykańscy i wcale nie stosują metafor. Allen Ginsberg jest w stanie na przykład napisać poemat prozą, czyli selekcjonuje rzeczywistość tak, jakby szedł po ulicy i rejestrował fragmenty rzeczywistości. To jest tak stylizowane. I nie znajdziesz tam metafor, tylko będziesz śledził losy bohatera jego oczyma. Powiedzmy: Idę ulicą. Zarzygana. Tu leżą pety, a tam dociska pedała do muru jakiś gruby koleś… i tak to się toczy u Allena Ginsberga. I co? To jest całkowicie inna technologia wytworzenia tekstu stylizowana na obserwację bezpośrednią. W przypadku Dylana i „Mr Tambourine Man” on nagle ma wizję! On ma wizję kolesia, który zaprosi go na swój statek, gdy on sam idzie przez nocne miasto. I to, co on pisze należy do nurtu poezji surrealistycznej (sennej, onirycznej), gdzie we śnie narkotycznym wszystko z wszystkim możesz połączyć. Hanka pisząc tekst „Kobiety mojego życia” przekracza normalne ramy piosenkowości, wchodzi w sferę poezji i wtedy można się zastanawiać, czy jest to poezja śpiewana czy piosenka. Posłużyłem się przykładami. To dotyczy wszystkich autorów federacyjnych. Ta różnorodność technik pisarskich.

Sławek Orwat: Czy można was porównać do Piwnicy Pod Baranami?

Jan Kondrak: Oczywiście, że można.

 

Sławek Orwat: Tylko kto w takim razie pełni u was rolę Piotra Skrzyneckiego? 

Jan Kondrak: Dosłownie nikt dlatego, że Piotr Skrzynecki był na etacie w mieście, a my wszystko robimy na zasadzie pospolitego ruszenia. Kto chce, ten robi i bardzo często jest tak, że ktoś prowadzi koncert. Na początku wymyślaliśmy sobie konferansjerów, potem ja przejąłem rolę takiego powiedzmy, Skrzyneckiego, bo wprowadziłem do naszych występów narrację. Teraz już nam się to znudziło i w związku z tym koledzy i koleżanki tez się odzywają i zaczyna być współprowadzenie. Są tez i takie koncerty, kiedy w ogóle nie ma żadnego „Skrzyneckiego” i rządzi tylko muzyka. Różnie to bywa. My mamy tak obszerny dorobek, że nie da się o nas powiedzieć, że stosujemy jakiś jeden szablon na wszystkie nasze zachowania sceniczne, ponieważ są to różne materiały muzyczne. Kiedy np. śpiewamy Stachurę i kiedy język Stachury jest tak odrębny od języka codzienności, bo są to poematy, a nie piosenki, to tam nie da się słowa powiedzieć, żeby nie bolało. Zwykłe konferansjerskie słowo w zderzeniu ze Stachurą boli, więc tam nic się nie mówi, tylko się gra. I dlatego Lubelską Federację Bardów trudno określić jednym zdaniem, a skoro nas trudno jest określić jednym zdaniem, to znaczy, że my nie jesteśmy towarem. My jesteśmy niehandlowi. Nas właściwie nie sposób sprzedać, ponieważ nie wiadomo do końca, kim my jesteśmy. Bardzo trudno jest nas obanderolować i wystawić na sprzedaż, bo dla nas to, co robimy, jest życiodajne. I teraz wracam do pytania, dlaczego to może tak trwać. Dlatego, że każdy się tutaj realizuje, każdy ciągnie w swoją stronę ile wlezie, ile uciągnie i za każdym razem dostanie pomoc od koleżeństwa. Psychologicznie rzecz ujmując, to my przejęliśmy model funkcjonowania Budki Suflera, która zaprosiła sobie na zakończenie kariery z obcych zespołów nie będących rodziną tylko nas dlatego, że my przejęliśmy ich model nie bycia kumplami na siłę. Co to znaczy w praktyce? To, że nie obchodzimy razem Świąt, nawet Wielkanocnych, które są fantastyczne, bo żałobne i nadawałyby się medialnie. Dużo się w nich dzieje. Ktoś kogoś zabija, ktoś kogoś pożera i z tego się robi nadzieję. Chrzciny z rzadka, bo tylko Piotrek jest ojcem chrzestnym jednego z dzieci Marka, ale to są rzeczy przygodne, które nas prywatnie łączą i nie ma w tym żadnego planu, tak jak często jest  w młodych zespołach rockowych, że oni wszystko robią razem. Jedzą razem, śpią z tymi samymi dziewczynami itd. itd. Tutaj nigdy czegoś takiego nie było i nie ma. Po prostu spotykamy się w pracy i jesteśmy na tyle kolegami, na ile jest to możliwe. Jak trzeba się pokłócić, to robimy to, ale zawsze znajdujemy drogę do siebie. Więc tych kłótni jest naprawdę stosunkowo niewiele, można nawet powiedzieć, że ich nie ma i że bezkolizyjnie to wszystko przebiega. Trzeba mieć wspólne zainteresowania, żeby się pokłócić, a my ich nie mamy (śmiech).

 

Sławek Orwat: Jak LFB radzi sobie z promocją i ze „sprzedażą” swojej twórczości w komercyjnym świecie współczesnego show-biznesu?

Jan Kondrak: My nie jesteśmy w stanie udźwignąć wszystkiego zwłaszcza, że nam dosłownie nikt w niczym nie pomaga i ani media się specjalnie za nami nie uganiają, ani urzędy. Musimy o wszystko walczyć i generalnie musimy odwoływać się do publiczności. Przecież co najmniej połowa z naszych piosenek ma cechy przeboju i to nie dlatego, że ścigamy się z Zenonem Martyniukiem, tylko dlatego, że musimy tak robić. U nas też można spotkać absolutnie tandetne zwroty melodyczne i tandetne pochody harmoniczne po to, żeby za bardzo nie odbiegać od powszechnego gustu, gdyż my będąc trubadurami czy truwerami i uprawiając dworną muzykę moglibyśmy nagle znaleźć się w muzeum i grać koncerty dwa razy w roku. Dzięki temu, że jakiś czas temu zaczęliśmy adresować naszą muzykę do szerszego kręgu widzów, to mamy tę widownię nieco szerszą i możemy (ja i Marek) utrzymywać się z biletów. Reszta koleżeństwa nie ufa temu i poszła na etaty. Tak się sprawy mają. To tyle a propos tradycji. Myśmy opuścili tradycję dworu rycerskiego, dworu pańskiego i tradycję rycerską i pomieszaliśmy ją z tradycję dziadów wędrownych, lirników, którzy dla ludu prostego wymyślali coś, co potem stało się muzyką ludową. My bardzo mocno czerpiemy z nurtu ludowego i ludycznego. Zobacz, nasze piosenki są bardzo ludyczne. „Raz na walcu” jest przecież piosenką ludyczną, „Misie” są piosenka ludyczną, ku zabawie i my musimy to stosować. Dlaczego? Dlatego, że jednak nie jesteśmy Piwnicą pod Baranami i u nas nikt nie jest na etacie. Skrzynecki był na etacie, był hodowany przez Kraków, a my musimy się po prostu utrzymać z rynku, czyli jak dziad wędrowny, który przyszedł do karczmy i śpiewał. I jak śpiewał odpowiednio, to mu dali jeść, a jak nieodpowiednio, to mu nie dali i zdychał pod płotem. My jesteśmy w tej samej sytuacji. Jesteśmy małą, wędrowną orkiestrą, która musi utrzymać się z rynku, z biletów i o tym też trzeba pamiętać, kiedy słucha się tych piosenek.

 

Sławek Orwat: Piosenka literacka potrafi być czasem zwyczajnie nudna zawierając przy tym ważne treści i głębokie metafory. Wasza muzyka jest nie tylko świetna treściowo. Wasza twórczość nie nudzi!

Jan Kondrak: Sławku, my jeszcze jedną rzecz robimy, o którą ja zadbałem w opisie na naszej stronie internetowej. My jesteśmy energetyczni. Co to znaczy? My śpiewamy z naddatkiem ekspresji, podczas gdy te teksty nie wymagają aż takiej ekspresji scenicznej. My je podajemy w taki sposób po to, żeby zainteresować nimi was siedzących na widowni. Zachowujemy się z pewną przesadą. Piwnice artystyczne tego nie robią. My jesteśmy gorętsi od Baranów. My śpiewamy bardziej gorąco, a czerpiemy tutaj z tego całego oszołomstwa rockowego.

 

Sławek Orwat: Lubelska Federacja Bardów to dość złożona instytucja artystyczna, przez co chyba nie jest łatwo ją lansować?

Jan Kondrak: O nas nie da się powiedzieć jednym zdaniem. Jest to zjawisko wielopłaszczyznowe, które z trudem poddaje się jakimkolwiek klasyfikacjom i którego nazwa jest za długa. Próbowaliśmy ją nawet zmieniać ale to się nie przyjęło choć na paru płytach widnieje nazwa Federacja.

Komentarze