Muzyka to przede wszystkim emocje. Z Bartoszem Szczęsnym rozmawia Sławek Orwat

Jeśli twórczość na pewnym etapie wiąże się z szeroko pojmowanym „sukcesem”, to powinien to być niezamierzony efekt uboczny (oczywiście bardzo miły), ale nigdy cel sam w sobie.

Od kiedy muzyka jest twoją pasją?

Pamiętam, że muzyka po raz pierwszy mnie „zelektryzowała”, kiedy mój starszy brat pożyczył od kogoś kasetę z nagranym utworem zespołu Europe „The final countdown” (śmiech). Miałem wówczas 7, może 8 lat. Pamiętam, że kawałek tyle razy odtworzyliśmy, że w pewnym momencie kaseta odmówiła posłuszeństwa.

Wtedy już wiedziałeś, że będziesz muzykiem?

Plany przez duże P pojawiły się dopiero kilka lat później – głównie w połowie lat 90-tych, kiedy zakładałem swoje pierwsze zespoły, początkowo grając jedynie na gitarze. Wówczas były też pierwsze koncerty, pierwsze nagrania tzw „demówek” w przyszkolnym studio nagrań i pierwsze marzenia, że muzyka może stać się moim pomysłem na życie. Tym bardziej, że był to okres, kiedy miałem możliwość chodzić na wiele koncertów światowych gwiazd (mieszkałem wówczas w Niemczech). Nigdy nie zapomnę koncertu Stinga – faceta w t-shircie, z gitarą basową, który zarządzał 30-stotysięcznym tłumem. Wówczas w głowie nastolatka zrodził się plan przez wielkie P, że też tak by chciał…

Samokrytycznie uważasz, że w swoich działaniach nie tam gdzie trzeba kładłeś wtedy nacisk, przez co muzyka w twoim młodzieńczym życiu nie obroniła się.

Muzyka – jak każda inna forma sztuki – to przede wszystkim emocje. Jeśli twórczość na pewnym etapie wiąże się z szeroko pojmowanym „sukcesem”, to powinien to być niezamierzony efekt uboczny (oczywiście bardzo miły), ale nigdy cel sam w sobie. Tworzenie z nastawieniem, że odniesie się „efekt komercyjny”, popularność, sławę itd jest co do zasady z góry skazane na porażkę. Patrząc na moje działania w moim młodzieńczym życiu, wiem, ze wówczas za bardzo chciałem stać na scenie, porywać publiczność, być znanym. To były te złe akcenty, na które kładłem nacisk, przez co sama twórczość często schodziła na plan dalszy. Pewnie brakowało mi wówczas dojrzałości, dystansu lub osoby, która mogłaby pokierować moim rozwojem muzycznym.

Czego nauczyłeś się na tych błędach?

Teraz moim celem jest tworzenie takiej muzyki, która przede wszystkim mi samemu daje radość, która jest w stanie dostarczyć mi emocjonalną dawkę energii, takiej muzyki, której się przed samym sobą nie muszę wstydzić. Jeśli przy okazji moje kawałki sprawią, że ktoś się uśmiechnie to super. Jeśli jakaś stacja radiowa zdecyduje się na emisję – będzie wspaniale, ale nie jest to już celem samym w sobie.

Twoja „proza życia”, która wygrała z niespełnionym snem to dobra praca, kochająca żona, wspaniałe dzieci, a jednak.. z tyłu głowy towarzyszyło ci wewnętrzne przekonanie, że czegoś nie dokończyłeś. Czyżby tak zwana stabilizacja będąca celem tak wielu ludzi nie była gwarantem szczęścia?

W moim przypadku „pełne życie” jest oparte na trzech filarach. Bez jednego z nich cała „konstrukcja” zaczyna być niestabilna. Moja wspaniała rodzina to absolutny i najważniejszy fundament, bez którego cała reszta nie miałaby sensu. Dobra praca powoduje, że z jednej strony nie jestem sfrustrowanym człowiekiem, nieszczęśliwym przez min 8 godzin dziennie w miejscu, w którym musi przebywać – z 2giej strony daje poczucie bezpieczeństwa mojej rodzinie oraz przestrzeń do realizowania marzeń. Trzeci filar, którym jest pasja do muzyki to takie wewnętrzne, emocjonalne ubogacenie. Gdyby któregoś z tych trzech filarów zabrakło – pewnie w niedługim czasie poczułbym pustkę…

Czy myśląc nieśmiało o możliwości reaktywacji swego muzycznego alter ego, miałeś w głowie jakiś wstępny zarys działania, kosztorys związanych z tym wydatków i całkowite przeorganizowanie wolnego czasu…

O tym, że coś mam jeszcze do zrobienia w obszarze muzyki wiedziałem od dawna. Cały czas miałem w głowie, że będę kiedyś chciał nagrać swoje piosenki w bardziej „profesjonalny sposób”, jednak całkowicie nie miałem pojęcia, jak się za to zabrać. Mój zespół przecież od dawna nie istniał – z częścią muzyków pourywały się kontakty. Przypadek sprawił, że pewnego dnia spotkałem na swojej drodze wspaniałych ludzi – Radka Kordowskiego oraz Piotra Laczka z Hear Studio w Warszawie. Kiedy im opowiedziałem o swoim niezrealizowanym marzeniu od razu odpowiedzieli: „Wpadaj do nas! My uwielbiamy spełniać marzenia!” – i tak to się zaczęło.

Jak znalazłeś instrumentalistów, którzy zdecydowali się towarzyszyć ci w sesji nagraniowej?

To dzięki Radkowi i Piotrowi poznałem wspaniałych, wrażliwych muzyków – Sławka Berny (perkusja), Wojtka Rucińskiego (bas) i Marcina Majerczyka (gitara) – profesjonalistów w każdym calu, a z drugiej strony ludzi, z którymi po prostu świetnie się dogadywałem muzycznie i tak czysto po ludzku. Oni sprawili, że zadziałała magia, za co będę im już zawsze wdzięczny!

Jak rodzina zareagowała na fakt, że spokojnie dotychczas żyjący sobie mąż i ojciec z dnia na dzień nagle stał się artystą (śmiech)?

Cóż… muszę się całkowicie przyznać, że na etapie nagrywania pierwszego kawałka „Nie pytaj” utrzymywałem cały ten projekt w tajemnicy – miałem obawy, jak to wszystko wyjdzie. Brałem pod uwagę taką opcję, że jak nie będę sam przekonany do efektu końcowego, to cały ten projekt skończy w szufladzie. Ale wydaje mi się też, że moja żona coś przeczuwała, gdyż zaczęła mnie podpytywać, czy bym przypadkiem nie chciał powrócić do muzyki. Taki chyba 6-ty zmysł (śmiech). Teraz rodzina towarzyszy mi w całym procesie powstawania piosenek i już podpytują o kolejne (śmiech).

Skąd wzięły się twoje obawy, że realizowanie swej muzycznej pasji może zostać źle odebrane w środowisku pracy? 

Świat korporacji i świat muzyki to zupełnie dwie różne bajki. Z jednej strony twardy biznes, gdzie czasem trzeba podejmować bardzo trudne decyzje – z drugiej zaś emocje. Stereotypowo te dwa światy się wykluczają, w moim jednak przypadku okazało się, że wcale tak być nie musi. Kawałek „Nie pytaj” był np. promowany przez moją firmę na jej profilu Fb (śmiech). Można zatem być menedżerem z prawdziwą pasją – być po prostu sobą.

Czy niełatwa droga bycia artystą przyniosła ci już wystarczającą ilość endorfin, czy też apetyt rośnie w miarę jedzenia?

Szczerze odpowiem – nie wiem! Staram się nie poświęcać zbyt dużo czasu na planowanie, aby nie popaść w pułapkę sprzed lat. Daję się ponieść chwili i co ma być, to będzie. Na początku planowałem nagrać tylko „Nie pytaj”. Z rozpędu wraz Piotrem Laczkiem (dzięki Piotrek za Twoją piękną gitarę!) nagraliśmy „Kołysankę”, obecnie produkujemy kolejny kawałek, a w głowie mam już następne pomysły. Kiedyś marzyłem, aby usłyszeć swoją piosenkę w radio – nie marzyłem natomiast, aby trafiły one na Listy Przebojów jak np Polisz Czart (śmiech), a jednak to się wydarzyło. Staram się być otwarty na to co życie przyniesie – ale bez zbędnej spiny.

Sam piszesz swoje piosenki. Skąd czerpiesz inspiracje kompozycyjne i tekstowe? 

Na to pytanie muszę odpowiedzieć w sposób banalny, lecz prawdziwy – z życia (śmiech). Zazwyczaj jest tak, ze piosenkę zaczynam tworzyć grając na gitarze – nagle powstaje jakiś motyw, z którego rozwija się (lub nie) większa całość. Często rodzi się w głowie jakaś myśl przewodnia – jakieś słowo lub hasło, które bierze się z emocji, która towarzyszy muzyce, a która później staje się myślą przewodnią tekstu.

Kiedy powstała znana z naszej Listy „Kołysanka”?

Kołysanka powstała kilka lat temu, kiedy sporo podróżowałem w celach służbowych. Przyznam się szczerze, że raczej nie lubię takich wyjazdów – zasypiania w hotelowych, bezdusznych pokojach. Nie lubię też rozłąki z osobami mi najbliższymi – i o tym właśnie jest ta piosenka – o tym, że nie lubię mówić „dobranoc i cześć” przez telefon, gdzieś z hotelowego pokoju. To, że Kołysanka się spodobała, że są osoby, które chcą na nią zagłosować – to dla mnie po prostu magia i niech tak zostanie (śmiech).

Dlaczego właśnie taka stylistyka twoich piosenek i czy będzie to na stałe twój znak rozpoznawczy, czy też zamyślasz nas zaskoczyć swoim eklektyzmem i powstanie coś kompletnie nowego kompozycyjnie bądź aranżacyjnie? 

Muzycznie wychowałem się w latach dziewięćdziesiątych i myślę, że to słychać w moich kawałkach. Wówczas zdarłem nie jedną kasetę takich kapel jak IRA, Perfect, Wilki czy Oddział Zamknięty. W MTV królowali Gunsi, Bon Jovi czy Aerosmith. Myślę zatem, że to zawsze będzie znajdowało odzwierciedlenie w moich produkcjach. Z drugiej zaś strony przez lata byłem zafascynowany (i ta fascynacja trwa do dziś) zespołem Queen, w którego twórczości nigdy nic nie było oczywiste. Grali od muzyki elektronicznej po bardzo ciężkie riffy, bez przejmowania się czy dany kawałek jest w stylistyce, która do nich pasuje. To oczywiście niedościgniony wzór, ale marzy mi się, aby móc zachować taką „otwartą głowę” i sam siebie nie ograniczać twórczo tylko do stylistyki, która do mnie „pasuje”, aczkolwiek wiem, ze to bardzo trudne.

Komentarze