Na scenie nie chcemy oglądać „szarego człowieka”. Z Pauliną Wróblewską rozmawia Sławek Orwat

Gdy mi Ciebie zabraknie” było ulubioną piosenką mojego dziadka, którego niestety nie poznałam. A babcia posiadała kiedyś gramofon i płytę winylową z utworami Ludmiły Jakubczak.

Kutno kojarzy mi się najbardziej z corocznym Świętem Róży, a muzycznie z hałaśliwym Rock and Rose na kutnowskim Józefowie. Od kiedy śpiewasz i w jakim stopniu wzrastanie właśnie w tym mieście pomogło ci w starcie do kariery artystycznej?

 

Tak, zawsze głośno powtarzam, że Kutno jest miastem róż! Jak na niewielkie miasto (poniżej 50-ciu tysięcy mieszkańców), jest bogate kulturalnie – Kutno to także Ogólnopolski Konkurs Piosenek Jeremiego Przybory STACJA KUTNO, Konkurs Literacki im. Szaloma Asza, Letni Festiwal Muzyczny, Centrum Teatru Muzyki i Tańca z rozmaitym repertuarem koncertowym. I chyba właśnie to, że zawsze znajdzie się pretekst do kulturalnego wydarzenia, zachęca młodych ludzi do udzielania się w nich. Trafiłam do Młodzieżowego Domu Kultury, w którym od szkoły podstawowej śpiewałam. Równolegle uczyłam się w Szkole Muzycznej im. K. Kurpińskiego gry na skrzypcach, następnie w klasie wokalu klasycznego. Razem z moimi zdolnymi koleżankami, kolegami z MDK występowaliśmy podczas lokalnych wydarzeń, braliśmy udział w festiwalach wokalnych ogólnopolskich i międzynarodowych, uczestniczyliśmy w warsztatach wokalnych. To był czas częstych podróży, poznawania nowych ludzi, nawiązywania przyjaźni, które trwają do dziś. Oczywiście, jestem wdzięczna rodzicom za wsparcie i zaangażowanie i możliwość rozwoju muzycznego. Rodzina najwierniejszym i najszczerszy fanem! (śmiech)

Ukończyłaś Państwową Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. K. Kurpińskiego w klasie skrzypiec i śpiewu klasycznego. Wybrałaś jednak wydział aktorski w Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie – specjalność aktorstwo teatru muzycznego. Musical łączy w sobie trzy dziedziny – taniec, śpiew i aktorstwo. Czy wszystkie te elementy są dla ciebie tak samo ważne, czy zdecydowanie masz swego faworyta?

 

Akademia chyba mi się przytrafiła. Już tłumaczę. Mój pierwszy rok studiów to dziennikarstwo i komunikacja społeczna na UKSW. Na początku celowo nie zgłosiłam się na egzaminy do żadnej artystycznej uczelni. Myślałam, że muzyczne działania, które tak bardzo lubię, będę mogła wykonywać po zajęciach, w międzyczasie… szybko okazało się, że zaczęłam tęsknić. I po roku dziennikarstwa postanowiłam zdawać na wokalistykę jazzową w Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach. Nie dostałam się (dzisiaj twierdzę, że tak miało być). Przyjaciel powiedział mi o nowym kierunku studiów na wydziale aktorskim w Akademii Teatralnej w Warszawie, że ogłosili nabór i powinnam spróbować. Pomyślałam „Ok, skoro już tu jestem, to trzeba iść za ciosem!”. Co prawda, jedyne moje doświadczenie aktorskie to przedstawienia szkolne, a praca przed kamerą to jedynie udział w dwóch programach muzycznych. Podskórnie czułam, że chcę, ale peszyło mnie to, bo przecież marzenie o „byciu aktorką i piosenkarką”, to marzenie małej dziewczynki… Na szczęście podeszłam do egzaminów, na szczęście dostałam się. Egzaminy do szkoły teatralnej to jeden z najbardziej ekscytujących momentów w czasie trwania studiów. Już tłumacze dlaczego. Dla mnie był to pierwszy raz. Patrzy na ciebie grupa aktorów, część kojarzysz z seriali, część z teatru, części nie kojarzysz, ale wszyscy wyglądają bardzo surowo i uważnie cię obserwują. Następnie dowiadujesz się, że przechodzisz do kolejnego etapu i do kolejnego i wciąż nie wiesz, czego się spodziewać i co o tobie myślą. Podczas studiów wiele tajemnic, udaje się rozwiązać, ale wiele z nich wciąż pozostaje nieodgadniona. I to jest we wszystkich dziedzinach artystycznych najpiękniejsze – to, co niespodziewane, wiele zaskoczeń, niewiadomych, spontaniczności, możliwość bycia kreatywnym… Zdecydowanie uważam, że śpiew jest moją najmocniejszą stroną. Na szczęście można te wszystkie umiejętności łączyć.

Podłożyłaś swój głos w niezwykle przejmującej, plastelinowej animacji Darii Kopiec – „Własne śmieci”. Pełen obraźliwych i ostrych słów film traktuje o domowej przemocy pseudo-wychowania dzieci, a właściwie o świadomym wdrukowywaniu w dziecięcą psychikę poczucia braku własnej wartości i tym samym ich duchowego okaleczenia, które zabierają potem w dorosłe życie. Jakie towarzyszyły ci emocje związane z pracą nad tą produkcją?

Daria Kopiec (jeszcze wtedy studentka reżyserii) pracowała z nami nad drugim spektaklem dyplomowym„Fedra Fitness”. Mówię „nasz”, ponieważ mam na myśli mój rok aktorstwa teatru muzycznego (czyli pierwszy rocznik nowego kierunku na wydziale aktorskim). „Fedra Fitness” była wymagająca muzycznie i ruchowo (za choreografię odpowiedzialny jest Jacek Owczarek) – nie tańczyliśmy choreografii jak ze scen musicalowych, nazwałabym to raczej ruchem scenicznym, trochę teatrem tańca (piszę trochę, ponieważ nie nazwałabym siebie tancerką). Pod kierownictwem Natalii Czekały i Krzysztofa Guzewicza stworzyliśmy harmonię, tło muzyczne, efekty dźwiękowe – wszystko za pomocą naszych głosów, prowizorycznych bębnów, bez ingerencji techniki. Wymagało to dużego skupienia, współpracy, dobrej intonacji, wyczucia. Następnie Daria zaprosiła część z naszej grupy do współpracy przy jej animacji „Własne śmieci”. Jesteśmy odpowiedzialni w animacji za całe muzyczne tło, ścieżkę dźwiękową, background, tzw. gwary. Praca nad „Własnymi śmieciami” była bardzo kreatywna, często improwizowana, wymagała dopasowania swojej mowy, głosu do obrazu, modyfikacji głosu, jak w dubbingu. I świetne było to, że spotkaliśmy się ponownie w znanym gronie studenckim! Za muzykę odpowiedzialna jest Natalia Czekała.

„Własne śmieci” – film animowany w reżyserii Darii Kopiec, który opowiada o formowaniu umysłów młodych ludzi, przemocy słownej. Rodzice (wierzę w to, że często nieświadomie) wpajają w nas zauczone frazesy, słowa krytyki, które wiele razy powtarzane i przez nas zasłyszane zostają z naszych głowach. Jak taśma magnetofonowa odtwarzają się. W filmie pokazana jest najbardziej klasyczna sytuacja – obiad rodzinny Kaseciaków. I podczas posiłku padają te toksyczne słowa. Najbardziej dotkliwe zdania powtarzają się, przeradzają w śpiew. Przybierają różne rytmy, formy muzyczne, nakładają się na siebie, tworzą chaos. Te najbardziej napiętnowane utrwalają się w naszych głowach najgłębiej. I z tymi wszystkimi rodzinnymi obiadami, z krytyką, która miała nas motywować, idziemy później przez życie i walcząc ze swoimi kompleksami. To jest ciekawe, że przez zabiegi muzyczne, rytmiczne można wzmocnić znaczenie danego słowa lub nawet je zmienić.

Niesamowite koncerty łączące nieśmiertelną muzykę zespołu Queen z symfonicznymi aranżacjami w wykonaniu orkiestry Alla Vienna i 20-osobowego chóru Vivid Singers już od siedmiu lat zachwycają fanów twórczości legendarnej grupy. A ty jesteś jedną z chórzystek! Jak tam trafiłaś i na czym polega fenomen tego tribute?

Od 2018 roku jesteśmy Chórem i Orkiestrą Alla Vienna, którego kierownikiem muzycznym i aranżerem od początku jest Jan Niedźwiedzki. Queen Symfonicznie tworzą muzycy m. in. muzycy Łodzi, z Kielc i Warszawy. Należę do chóru od września 2018 roku. Moja mama zaraziła mnie muzyką Queen, słuchając ich płyt, czytając wszystkie możliwie biografie. Znalazłam na Facebooku informację o przesłuchaniu. Jednak pierwszy termin przesłuchań pokrywał się z dniem prób do spektaklu dyplomowego. Okazało się, że będzie jeszcze możliwość wzięcia udziału w przesłuchaniach w innym terminie, więc razem z koleżanką z roku pojechałyśmy na przesłuchania, które odbywały się w Filharmonii Łódzkiej. Była to dość szalona historia. Miałyśmy na wyjazd do Łodzi, przesłuchanie i powrót do Warszawy 4 godziny – o godzinie 18:00 musiałyśmy wrócić na próbę do spektaklu. Wszystko się udało, wróciłyśmy na czas i razem śpiewamy w Queenach, tylko w innych głosach. A w czym leży fenomen? Na pewno w kontrowersyjnej osobie Freddiego, jego nietuzinkowej osobowości, był porządnie stuknięty, ale to kocha się na scenie. Nie chcemy oglądać „szarego człowieka” tylko ludzi, którzy się wyróżniają, przekraczają granice, często ludzi, którymi chcielibyśmy być. Utwory Queenów są taneczne, szalone, ale w ich dorobku znajdziemy także przepiękne ballady. I nie tworzyli tylko rocka – w samym „Bohemian Rapsody” słyszymy to wariactwo muzyczne. Freddie zaśpiewał także duet z divą operową – Montserrat Caballe. Był scenicznym zwierzem, jedynym w swoim rodzaju, z niesamowitą energią, głosem i ogromną skalą! Queen miało wzloty i upadki w swojej współpracy, na pewien czas nawet przestali ze sobą współpracować (przez solową karierę Frieddiego), ale i w rodzinie, zdarzają się poważne konflikty. Wzajemnie się uzupełniali charakterami, pomysłami muzycznymi, byli po prostu QUEEN. Jeśli się nic nie zmieni, to pod koniec sierpnia wracamy do koncertów. Zapraszam do śledzenia profilu QUEEN SYMFONICZNIE na Facebooku i Instagramie. Ostrzegam, że te koncerty uzależniają!

Śpiewasz w projekcie „Moja Alabama” z utworami z repertuaru Ludmiły Jakubczak, natomiast w Studiu Piosenki Teatru Polskiego Radia wystąpiłaś z piosenkami Piotra Szczepanika. To bardzo cenne, kiedy młodzi artyści czują artystyczną więź z przebojami pokolenia ich dziadków. Skąd u ciebie wziął się sentyment do tamtych lat i czy masz w planie przypomnieć nam kolejnego artystę z tamtych lat?

 

„Gdy mi Ciebie zabraknie” było ulubioną piosenką mojego dziadka, którego niestety nie poznałam. A babcia posiadała kiedyś gramofon i płytę winylową z utworami Ludmiły Jakubczak. Ponadto od dziecka brałam udział w dziecięcych i młodzieżowych konkursach wokalnych i bardzo często śpiewało się polskie piosenki powojenne. Utwory te mają wartościową treść, są dowcipne, bogate w metafory i instrumentarium, są melodyjne, są piękne. O gustach chyba nie powinno się dyskutować. Darzę tę muzykę ogromnym szacunkiem, słucham w samochodzie, w domu, mając słuchawki na uszach. Słuchając utworów Ludmiły Jakubczak, Marii Koterbskiej, Nataszy Zylskiej można przenieść się lata wstecz. Muzyka powinna nasz poruszać, bawić, zmieniać nas i tak właśnie jest w tym przypadku. Odnoszę wrażenie, że odnalazłabym się w latach 50-tych, że za późno się narodziłam, ale wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma (śmiech). Oczywiście mam pomysł na kolejny repertuar, tak jak mam pomysły na swoje utwory, ale tym razem będę szukać pomocy organizacyjnej, finansowej, zaufanej osoby, która pomoże w reżyserii. Do wzięcia udziału w koncercie Studiu Piosenki Teatru Polskiego Radia zostałam zaproszona przez pana Janusza Gasta z Polskiego Radia po premierze „Mojej Alabamy”. Repertuar był narzucony, ale przemyślany. W końcu aktywność muzyczna Ludmiły Jakubczak i początek kariery Piotra Szczepanika to lata 60. XX wieku, więc mamy muzyczne pokrewieństwo (śmiech).

Nieobcy jest ci także klasyczny musical. Przed dwoma laty wystąpiłaś na deskach Teatru Rampa w „Oto Oliver Twist” w reżyserii Teresy Kurpias-Grabowskiej. Musicale w ostatnich dekadach powoli, acz skutecznie wypierają z repertuarów teatrów muzycznych operetkę. Jaka forma łącząca ze sobą śpiew i choreografię będzie dominować w najbliższych latach i w jakich przedstawieniach czujesz się najlepiej?

 

Mamy na mapie Polski kilka ważnych musicalowych miejsc, jak Teatr Muzyczny Roma, Teatr Rampa, Syrena w Warszawie, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, Teatr Muzyczny w Łodzi, w Gdyni, w Poznaniu i wiele innych. Obecnie teatry dramatyczne mają w swoim repertuarze wiele spektakli muzycznych. Moim zdaniem muzyka, śpiew, taniec są pięknym nośnikiem emocji, czymś ponad słowem. Jeśli już nie jesteś w stanie mówić, to zaczynasz śpiewać, jeśli śpiew nie wystarcza w wyrażeniu emocji, zaczynasz tańczyć. To całe połączenie jest niezwykle zjawiskowe. Osiągniecie perfekcji (jeśli to w ogóle jest możliwe, bo cały czas się rozwijamy) to ciężka praca. Trzeba się napracować, napocić, ćwiczyć godzinami, żeby twoja gra, czynność, która wykonujesz na scenie wyglądała naturalnie, aby widz nie męczył się razem z Tobą. Aktorstwo, wokalistyka, taniec to rzemiosła i ciągła praca, ale jakże satysfakcjonująca! Wspomnę jeszcze o współpracy z Teatrem Tintilo i musicalu „Oto Oliver Twist” granym w Teatrze Rampa na Targówku. Teatr Muzyczny Tintilo to miejsce, w którym rozwijają się młodzi ludzie. Miejsce, w którym dojrzewało wielu znanych aktorów. Dzieci i młodzież uczęszczają na zajęcia teatralne, wokalne, taneczne, pracują nad spektaklami, które później grają na dużej scenie Teatru Rampa. Jestem pod ogromnym wrażeniem profesjonalizmu dzieciaków, ich skupienia, reakcji w sytuacjach stresowych, gdy np. mikroport przestanie działać. W musicalu „Oto Oliver Twist” zobaczymy zawodowych aktorów oraz uczącą się młodzież. Uważam, że to świetna szkoła i nauka dla obu storn – razem spotkać się na scenie i wzajemnie się od siebie uczyć. Mam nadzieję, że pandemia nam nie zaszkodzi i będę mogła zaprosić na spektakle od września.

Jesteś asystentką reżysera Pikniku Country w Mrągowie. Dlaczego właśnie to wydarzenie i za co jesteś tam odpowiedzialna?

 

Na 38. edycji Festiwalu Piknik Country znalazłam się przez szczęśliwy przypadek z polecenia pana Jerzego Głuszyka – dziennikarza i dyrektora artystycznego Pikniku Country. Zaprosiłam pana Głuszyka na premierę „Mojej Alabamy” do Teatru Collegium Nobilium. Następnie zostałam zaproszona na rozmowę do radia. I tak od słowa do słowa, podczas zwyczajnej wymiany zdań powiedziałam, że kiedyś chciałam zajmować się pracą artystyczną od kuchni. Okazało się, ze znajdzie się dla mnie miejsce podczas Pikniku Country. A lubię zmiany i małe szaleństwa to oczywiście zgodziłam się. I tak zostałam asystentką reżysera 38. edycji Festiwalu Piknik Country – Bolesława Pawicy. Współpraca z Piknikiem Country trwa. W tym roku, ze względu na pandemię, długo nie można było potwierdzić tegorocznej edycji wydarzenia. Ale na szczęście grono fanów muzyki country jest silne, ogromne zainteresowanie wydarzeniem nie zmieniło się i 39. edycja Festiwalu Piknik Country odbędzie się, oczywiście z wymaganymi środkami ostrożności. I w tym roku także będę pracować podczas Festiwalu i pojawię się gościnnie na scenie.

„Filozof” – to jest powiedziane po grecku. Znaczy tylw co „mędrol”. A to jest pedziane po grecku dla niepoznaki – twierdzi ks. Tischner. Przed trzema laty na scenie Teatr Collegium Nobilium zagrałaś w przedstawieniu „Mędrole” w reżyserii Małgorzata Flegel. Z krążących w środowisku opowieści wynika, że bawiliście się podczas tego spektaklu przednio, co chyba świadczy o nieustannej aktualności patrzenia na świat ks. Tischnera? Lubisz takie rozważania?

 

To było wspaniałe doświadczenie! Zaczęło się od tego, że wzięliśmy na warsztat „Filozofię po góralsku” w ramach zajęć z techniki mowy. Egzamin końcowy z tego przedmiotu bardzo spodobał się władzom Akademii i otrzymaliśmy propozycję grania „Filozofii po góralsku” w akademickim teatrze. Musieliśmy trochę urozmaicić materiał. W wakacje wyjechaliśmy na kilka dni do Żywca, do państwa Brodków, którzy uczyli nas góralskiej gwary, przyśpiewek, podstawowych tanecznych kroków. Przy okazji wzięliśmy udział w lokalnym wydarzeniu – „święcie ziemi żywieckiej”, na którym zaprezentowaliśmy po raz pierwszy „Filozofię po góralsku” przed prawdziwą góralką publicznością i ponoć nasza gwara nie była taka zła. I tak nasz egzamin znalazł się w repertuarze Teatru Collegium Nobilium. Z „Filozofią” odwiedziliśmy także kilka miejsc w Polsce. W czasie spektaklu mieliśmy możliwość improwizacji, dialogu z publicznością. Wciąż jestem zauroczona wszystkimi przypowieściami filozoficznymi i językiem ks Tischnera, uniwersalnością każdej historii.

Grand Prix na Encore Kaczmarski Festival, finalistka 22. Konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”, wyróżnienie na 55. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i III miejsce na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenek Jeremiego Przybory „Stacja Kutno” świadczą o tym, że jesteś artystką nie tylko w Polsce rozpoznawalną, lecz także szanowaną. Jak te dowody uznania wpływają na ilość koncertów oraz udział w projektach artystycznych?

 

To za dużo powiedziane, ale bardzo miłe (śmiech). Artystyczne życie nie jest regularne. Uważam, że regularnością jest u mnie różnorodność projektów, a ich ilość zapewnia mi po prostu stabilizację. Część koncertów odbywa się co weekend, trafiają się pojedyncze w tygodniu, kilka dni w spektaklowych w miesiącu, czasem dzień zdjęciowy, warsztaty, festiwale i okazuje się, że nie ma tygodnia bez pracy, która jest moją pasją. Nawet jeśli nie są to (jeszcze) moje autorskie projekty, to wszystko obraca się wokół sfery artystycznej. I to lubię!

„Spakowani, czyli skrócona historia o tym, kto czego nie zabrał” w reżyserii Agaty Duda-Gracz jest opowieścią o tym, co tak naprawdę traci człowiek tracąc drugiego człowieka i zarazem o tym, czego nie da się ze sobą zabrać. Jestem pod wrażeniem sztuk teatralnych, w jakich zdecydowałaś się dotychczas wystąpić, a to co je ze sobą łączy to uniwersalizm czyniący je nieśmiertelnymi. Czy świadomie wybierasz sobie repertuar, czy po prostu masz niesłychane szczęście do ludzi?

Na razie jestem na etapie budowania swojego skarbczyka, rozpoznawania gruntu, deptania swojej ścieżki. Jako studenci dostaliśmy taką możliwość, aby pracować z panią Agatą. Tu nie było mowy o wyborze, to było coś, co spadło nam z nieba! Do „Spakowanych, czyli skróconej historii, kto czego nie zabrał” zostali zaangażowani studenci trzeciego roku wydziału aktorskiego Akademii Teatralnej, aktorzy Teatru Żydowskiego i wielu innych aktorów zaproszonych przez panią Agatę Dudę-Gracz. Spektakl został stworzony na potrzeby uroczystości upamiętniającej 50. rocznicę wydarzeń z marca 1968 roku.

Wiersz o Strasnej Zabie autorstwa Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego znam, ale ty posiadasz o tym szczególnym płazie o wiele większą wiedzę. Podzielisz się?

 

Żaba nie jest taka straszna (śmiech). Od dwóch lat współpracuję ze Stowarzyszeniem Strasna Zaba, które swoją siedzibę ma w Płochocinie. Do Stowarzyszenia należą dzieci i młodzież z Płochocina i okolic. Spotykam się z nimi na półkoloniach lub koloniach, prowadzę zajęcia teatralne. Uczestnicy warsztatów biorą udział także w zajęciach wokalnych, tanecznych, plastycznych i gier fabularnych. A przez cały rok Strasna Zaba (z Panią Prezes Małgorzatą Kowalczyk na czele) dba o rozwój naukowy, kulturalny, rekreacyjno-sportowy, turystyczny swoich podopiecznych. Są organizowane koncerty, konkursy i mnóstwo innych wydarzeń. Z całego serca polecam Strasną Zabę!

Twój największy sukces i porażka? 

 

To jeszcze przede mną. Jeśli uważałam coś za sukces lub porażkę, to z perspektywy czasu uważam, że to małe sprawy. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie potrafię czegoś docenić, a ja staram się dostrzegać małe rzeczy i cieszyć się z małych niewielkich sukcesów każdego dnia, tygodnia… takie podejście cudownie nastraja!

Twoje największe marzenie? 

 

Nagrać płytę, a później kolejne, nauczyć się włoskiego i częściej tam wyjeżdżać. Przyszłych marzeń jeszcze nie znam! (śmiech).

Komentarze