Jedyny taki koncert i wywiad Leepcka na żywo w Radiu Wnet. Charyzmatyczny artysta wystąpi w ramach projektu Muzyka Wnet

Doświadczenie pomaga mi się poruszać w branży. Choć z każdym krokiem jestem coraz bardziej zdziwiony i wiem coraz mniej. Generalnie słowa Einsteina o wszechświecie i ludzkiej głupocie są raczej trafne

– Twoja młodość przypadła na sam środek lat 90-tych. Kto wywarł wówczas największy wpływ na twoją artystyczną tożsamość?

– Młodość przeżywam obecnie (śmiech). Wtedy byłem smarkatym nastolatkiem. Wyniosłem z domu Elvisa i Johhny Casha. W liceum był hip hop i Nirvana, choć – o dziwo – moja klasa była inna. Poznałem tam ludzi słuchających Beatlesów, Stonesów, Led Zeppelin, Hendrixa. Miałem taką hippisowską paczkę. Z niej później powstał zespół Bohema…

– …który swój debiut fonograficzny zawdzięcza kontraktowi z Polskim Radiem. Czy łatwo było znaleźć młodemu wykonawcy tak wpływowego wydawcę, czy też był to efekt konsekwentnych starań lub szczęśliwego zbiegu okoliczności?

– Jak zwykle w życiu bywa, była to wypadkowa różnych zdarzeń, determinacji i szczęścia. Historia dotarcia do PR jest długa i wyboista. Byliśmy uparci, trochę bezczelni, w swoim obiboctwie bardzo pracowici. Kiedyś opowiem na antenie jak do tego doszło, bo zakrętów i rozczarowań na naszej drodze było mnóstwo, ale energii i wiary w siebie jeszcze więcej (śmiech).

– Pierwszy singiel Bohemy „Ginger” z roku 2003 pokazał tę formację jako sprawny warsztatowo band wykonujący niezwykle melodyjnego rocka. Tęsknisz czasami za takim graniem?

– To były fajne czasy… (śmiech), choć teraz ja i moi koledzy, z którymi gram, są bardziej dojrzali niż my wtedy. To generalnie jest podobnie… trasy, kobiety (śmiech). Gramy równie melodyjne piosenki wywodzące się z folku, bluesa i rocka. Obecnie przyjemne jest to, że teraz jesteśmy bardziej świadomi tego, co robimy. Również muzycznie.

– W 2004 roku twoja kompozycja „Hell Woman” pochodząca z debiutanckiego albumu Bohemy znalazła się w Top Ten MTV Polska. Czy był to przełomowy moment w twojej karierze muzycznej?

– Raczej nie. „Hell Woman” i „Ginger” były na pierwszym miejscu tego zestawienia przez kilka tygodni. Na pewno nam to pomogło, ale przełomem bym tego nie nazwał. Chyba nigdy nie było żadnego przełomu, a raczej kolejne kroki i budowanie swojej marki. Jeżeli już, to przełomem mogło być nagranie płyty dla PR a następnie dla EMI.

– Jeden z utworów z waszej drugiej płyty Santi Subito zatytułowany „Tell me who you are” nagrałeś wspólnie z Muńkiem Staszczykiem. Rok później otrzymałeś nagrodę Superjedynki w kategorii „Płyta Rock”. Czy po takich sukcesach poczułeś się muzykiem mainstreamowym?

– Zawsze się tak czułem odkąd zobaczyłem Elvisa na Hawajach. Muzycy z undergroundu uważali nas za mainstreamowy band. Gorzej, że mainstreamowe stacje radiowe tak nie uważały (śmiech), choć byliśmy bardzo obecni w TV. A z Zygmuntem to było fajne doświadczenie i nawiązanie znajomości, która trwa do tej pory. Muniek bardzo mnie wspiera obecnie, można powiedzieć, że jest fanem (śmiech).

– Pomimo docenienia waszego poziomu w branży, Bohema przestała wkrótce istnieć. Dlaczego? 

– Wypaliliśmy się muzycznie i koleżeńsko. Część z nas chciała iść w innym kierunku. Założyliśmy swoje biznesy, przestaliśmy wierzyć w prawdziwy sukces. Zaczęliśmy go szukać gdzie indziej. Ja np. w czeskim piwie (śmiech).

– W 2017 roku po raz pierwszy pod pseudonimem Leepeck, nagrałeś solowy album Borderline. Jak dziś z perspektywy czasu oceniasz swój solowy debiut wydawniczy?

– To dla mnie bardzo ważna płyta. Z wielu względów. Po pierwsze jest to mój powrót na rynek muzyczny. Po drugie jest to osobista płyta wynikająca z doświadczeń zbieranych przez lata. Często bardzo trudnych. Po trzecie uważam, że jest to bardzo dobry album. Dzięki niemu zaskarbiłem sobie sympatię ludzi, zarówno fanów jak i kolegów z branży. Otworzył mi drzwi do koncertów w Kanadzie, współpracy z Anitą Lipnicką, wiele też się dzięki pracy nad tą płytą nauczyłem.

– O tym krążku wyraziłeś się kiedyś w sposób następujący: „Piosenki z albumu Borderline to nostalgiczna podróż w przeszłość oparta na melancholijnym wokalu z akustycznymi wpływami folkowymi. Jest to połączenie różnych nastrojów i kolorów. Temat muzyki przywołuje tęsknotę za przeszłością i utraconymi relacjami.” Skąd u tak młodego człowieka aż tyle elementów charakterystycznych dla dojrzałych artystów podsumowujących swoje życie?

– Nie sądzę, aby nostalgia była domeną starców. Justin Vernon nagrał płytę For Emma, Forever Ago, która jest wyrazem jego tęsknoty, a również jest młodym człowiekiem. Poza tym mam wrażenie, że nostalgia jest w modzie (śmiech)… tęsknota za dzieciństwem, beztroską, utraconą miłością. To jest jednak trochę co innego niż podsumowywanie życia. Ot taka nasza romantyczna przypadłość…

– Twój kojarzący mi się momentami z Chrisem De Burghem, a chwilami z Kortezem kojący wokal wycisza u słuchacza wszelkie negatywne emocje dnia codziennego, a w najbardziej radiowym „Sometimes” udowadniasz, że jesteś także w pełni gotowy na zdobywanie list przebojów. Jaki jest twój najnowszy album i w którą stronę bardziej podążasz: muzykoterapeutyczną, konsekwentnego zdobywania popularności, lodołamacza serc niewieścich, czy… jeszcze gdzie indziej? 

– Ciekawe… że „Sometimes” uważasz za najbardziej radiowy. Myślałem, że raczej „No One Knows”. Mój nowy album to moje kolejne doświadczenie. Polskie teksty, miejscami mocne ale zestawione z płynącą i melodyjną muzyką. Jest to moja terapia, a jak ktoś też chce się leczyć moją muzyką, to tym lepiej… O popularność należy zapytać Kubę, mojego menedżera, to jego działka… (śmiech). Ja zajmuję się piosenkami i łamaniem serc… (śmiech).

– Kompozytor, autor tekstów, wokalista. W której z tych ról czujesz się najlepiej?

– W żadnej do końca dobrze. Ale już w 3 naraz wyśmienicie (śmiech).

– Twój najważniejszy koncert w życiu to: występ na XLIV Festiwalu w Opolu, podczas XII Przystanku Woodstock support Green Day’a w katowickim „Spodku” w 2005 roku, czy też jeszcze inne wydarzenie?

– Koncert przed Green Day był super. Chłopaki zaprosili nas na piwo, dobrze się grało, a publiczność szalała wbrew naszym oczekiwaniom, bo spodziewaliśmy się gwizdów lub obojętności. Pierwszy koncert jako Leepeck w Spatif z materiałem z Borderline był dla mnie ważny. Taki Come Back (śmiech). Miałem ogromną tremę. Wyszło bardzo dobrze. Magiczne były też koncerty w Toronto i pierwszy koncert na Spring Break.

– Czy bycie Warszawiakiem rzeczywiście ułatwia rozwój kariery artystycznej, czy jest to tylko mit?

– Nie doświadczyłem sytuacji nie bycia Warszawiakiem, więc nie mam porównania. Ale nagraliśmy z Bohemą numer pt: „Warszawka” gdzie mówię co myślę (śmiech) o warszawkowym podejściu do życia. Teraz już o tym nie myślę, mam na to… (śmiech)

– Czego nauczyło cię 20 lat w branży muzycznej i czy w pełni już wiesz, co należy robić, aby osiągnąć w niej zawodowy sukces, czy też jest ona czymś w rodzaju organizacyjnej samowolki i ciągle bardziej wiesz to, czego robić tam nie należy?

– Doświadczenie pomaga mi się poruszać w branży. Choć z każdym krokiem jestem coraz bardziej zdziwiony i wiem coraz mniej. Generalnie słowa Einsteina o wszechświecie i ludzkiej głupocie są raczej trafne (śmiech). Największy mistrz robienia sushi, który zajmuje się tym od 80 lat (ma 93), powiedział, że tak naprawdę nie zdążył jeszcze zgłębić tajników tej japońskiej tradycji… (śmiech). Coś podobnego powiedział też Sokrates… (śmiech) Ja raczej skupiam się na kosmosie… a o branży coś tam wiem, ale szkoda sobie niepotrzebnie zajmować tym głowę (śmiech). Postaram się przekazać to Bernardowi, mojemu synkowi, który urodził się tydzień temu, żeby nie zajmował sobie tym głowy. Ja doszedłem do tego niedawno, zbyt późno… (śmiech)

– Radio WNET dziękuje za rozmowę i życzy radosnego spełniania się na niełatwej, acz jakże przyjemnej roli ojca.

– Dziękuję.

Sławek Orwat

Artysta rozmawiał z Radiem WNET także we wtorek 30 czerwca, w audycji Wolność Wnet, której możesz posłuchać poniżej:


Komentarze