Atak gazowy na cywilów nie zmieni losów wojny domowej w Syrii. Trump obwinia Baracka Obamę o wieloletnią nieudolność

Mimo oświadczeń potępiających użycie broni chemicznej przez reżim w Syrii, USA i ich sojusznicy w Europie najprawdopodobniej nie zmienią polityki militarnego nieangażowania się w ten konflikt.

Tragiczny incydent i jego reperkusje wydają się jednocześnie jeszcze bardziej oddalać perspektywę zbliżenia Waszyngtonu i Moskwy, która – jak się początkowo zdawało – rysowała się wraz z inauguracją prezydentury Donalda Trumpa w USA.

Komentując na gorąco użycie gazu sarin przeciw ludności cywilnej w prowincji Idlib, Trump obciążył najpierw odpowiedzialnością za tragedię swego poprzednika, Baracka Obamę. Powiedział, że czyn reżimu Asada to „skutek słabości i niezdecydowania poprzedniej administracji”.

[related id=”10925″]W sierpniu 2013 roku, po użyciu broni chemicznej przez lotnictwo Asada w pobliżu Damaszku, Obama ogłosił, że syryjski dyktator przekroczył „czerwoną linię”, sugerując, że USA będą interweniowały zbrojnie po stronie rebeliantów. Kilka dni później oznajmił jednak, że akcji militarnej nie będzie, bo na mocy porozumienia z Syrią zawartego za pośrednictwem Rosji reżim pozbędzie się swej broni chemicznej. Niespełnienie groźby podważyło wiarygodność USA i dodatkowo ośmieliło Asada do brutalnego tłumienia powstania.

Trump jednak sam w 2013 roku radził Obamie, by nie podejmował akcji zbrojnej w Syrii. A do najnowszego ataku w Idlibie – zdaniem niektórych komentatorów – mogły Asada zachęcić niedawne oświadczenia współpracowników prezydenta USA. Sekretarz stanu Rex Tillerson powiedział, że o losie prezydenta Syrii „zadecyduje naród syryjski” – tak jakby jego głos miał znaczenie dla reżimu – a amerykańska ambasador przy ONZ Nikki Haley wyraziła się jeszcze jednoznaczniej, mówiąc, że odsunięcie dyktatora od władzy „nie jest obecnie priorytetem” Ameryki. Zgodnie z sugestiami Trumpa z kampanii wyborczej, Haley oświadczyła również, że USA nie wykluczają współpracy z Asadem w walce z Państwem Islamskim (IS).

Wypowiedzi te uznano za potwierdzenie ostatecznego zejścia administracji Trumpa z kursu jego poprzednika, który powtarzał, że „Asad musi odejść”, chociaż w ostatniej fazie rządów Obamy Waszyngton dawał do zrozumienia, że dymisja syryjskiego prezydenta może poczekać.

Według niektórych komentatorów, atak nieprzypadkowo nastąpił w czasie rozpoczynającej się w Brukseli międzynarodowej konferencji na temat pomocy humanitarnej dla Syrii, podczas której dyskutowano także o perspektywach politycznego rozwiązania konfliktu w tym kraju. W ciągu sześciu lat pochłonął on już od 250 do 500 tysięcy istnień (zależnie od szacunkowych obliczeń).

Jak pisze redaktor biuletynu analitycznego „The Syria Report”, Jihad Yazigi, przekonany o swej bezkarności Asad chciał masakrą cywilów pokazać Zachodowi, że „polityczna cena braku współpracy z nim rośnie” i przyspieszyć w ten sposób zakończenie wojny. Jego zdaniem, syryjski dyktator liczy, że państwa zachodnie, pragnące uniknąć kolejnych podobnych tragedii – wobec których nie mogą się zdobyć na nic poza wyrażaniem oburzenia – zgodzą się na rozstrzygnięcie konfliktu na podyktowanych przez niego warunkach.

Nazajutrz po ataku Trump zaskoczył obserwatorów niezwykle ostrym potępieniem zdarzenia, mówiąc, że „nie można tego tolerować” i że incydent „zmienił jego postawę” wobec syryjskiej wojny. Mogło to sugerować, że zrewiduje swoją gotowość do współpracy z Asadem – i Rosją – w walce z IS w Syrii. Jednak pytany na konferencji prasowej, co konkretnie zamierza zrobić w reakcji na masakrę w prowincji Idlib, odmówił odpowiedzi.

Tymczasem Haley na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ powiedziała, że jeśli organ ten nie podejmuje w sprawie Syrii żadnych istotnych kroków – gdyż projekty rezolucji zmierzających do ukarania Asada są wetowane przez Rosję – USA mogą „podjąć własne działania”. Także ambasador nie wyjaśniła, co może się kryć pod tym oświadczeniem. W ostrych słowach potępiła natomiast Rosję za współudział w zbrodniach wojennych w Syrii.

[related id=”1389″ side=”left”]Administracja Trumpa wysłała wcześniej do Syrii dodatkowe oddziały sił specjalnych, ale do walki z IS, którego bojownicy prowadzą wojnę z reżimem. Eksperci wątpią, czy Trump zdecyduje się na użycie siły przeciw Asadowi.

– Nie sądzę, by administracja zmieniła swoją politykę skupioną na walce z IS. Po ataku gazowym wzrośnie presja, żeby skierować się przeciw Asadowi, ale dopóki Rosja będzie go broniła, jest bezpieczny – powiedział PAP emerytowany dyplomata Daniel Fried, były ambasador USA w Polsce, a ostatnio odpowiedzialny w Departamencie Stanu za politykę sankcji. – Trump nie podejmie działań militarnych przeciw Asadowi, bo woli walczyć z Państwem Islamskim – powiedział PAP Lawrence Korb, były podsekretarz stanu w Pentagonie, obecnie związany z Center for American Progress (CAP).

Zdaniem Daniela Serwera, specjalisty ds. Bliskiego Wschodu w Szkole Zaawansowanych Studiów Międzynarodowych (SAIS) na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, rząd USA mógłby, na przykład, stworzyć w Syrii strefy bezpieczeństwa dla cywilów, co Trump obiecywał w czasie swej kampanii wyborczej. Wymagałoby to jednak zaangażowania wojsk do obrony ludności przed atakami sił reżimowych na lądzie i z powietrza. Tymczasem ani USA, ani państwa europejskie, nie mają na to ochoty.

Według Serwera można ewentualnie liczyć tylko na identyfikację i zniszczenie samolotów lub artylerii odpowiedzialnych za atak bronią chemiczną. „Inne działania nie są prawdopodobne. Administracja Trumpa prędzej uderzy na Koreę Północną, która grozi atakiem na USA, niż na Asada, który unika bezpośredniego starcia z nami, chociaż jego brutalność w Syrii karmi bestie Państwa Islamskiego i Al-Kaidy, które w końcu zagrożą Ameryce” – napisał ekspert SAIS na portalu Peacefare.

Zdaniem Korba, utworzenie bezpiecznych stref jest mało prawdopodobne także z innego powodu. – Wojsku nie podoba się ten pomysł, gdyż trzeba by było prześwietlić wszystkich ludzi, którzy tam się dostaną. Poza tym ochrona przed atakami na cywilów grozi starciem z Rosjanami – powiedział ekspert CAP.

[related id=”3259″] Niektórzy nie wykluczają, że Trump może zaryzykować zbrojne działanie w Syrii, aby zademonstrować, że jest twardszy od Obamy. Szansę na to zmniejsza jednak nie tylko obecność wojsk rosyjskich w Syrii, lecz także uwikłanie Trumpa w sprawę niejasnych kontaktów z Moskwą w czasie kampanii wyborczej.

Trumpowi zależy na opinii twardego lidera, więc mógłby się zdecydować na mały pokaz siły. Rosja jednak dowiodła, że zręcznie manipuluje nowym władcą Białego Domu i da naszemu przywódcy powody, żeby się wstrzymać od działania – powiedział PAP ekspert z Middle East Institute w Waszyngtonie, Hassan Mneimneh.

– Wszystkie argumenty przeciw działaniom zbrojnym, używane przez byłego prezydenta Obamę, będą wysunięte i teraz. (…) Rosja, angażując się głębiej w Syrii, stała się kluczem do losu tego kraju i teraz, gdy tak wiele tam zainwestowała, nie pozwoli, by zbrodnia wojenna Asada odebrała mu zwycięstwo – napisał w izraelskim dzienniku „Haarec” Anshel Pfeffer.

źródło:pap

Czytaj więcej: Amerykanie uważają, że Asad może dalej rządzić. Ma być osądzony przez naród w wyborach. Czy szykuje się koniec wojny?

Komentarze