Holendrzy nie planują KOD-u, póki istnieją coffeeshopy. PVV to obciach, Wilders jest straszny, ale w końcu to nie Trump

Holandia żyje wyborami, choć dla Amsterdamu to dzień jak co dzień. Bulwary zapełnione, czuć odór palonego ziela, a na ulicy trzeba uważać, by nie zostać przejechanym przez długonogą blond cyklistkę.

Pod tym płaszczykiem codziennej rutyny rysuje się niepewność i napięcie. Partia Geerta Wildersa PVV krąży nad Niderlandami i zapowiada zmiany. Komentatorzy europejscy porównują Wildersa do Trumpa, w którym konserwatyści chcą widzieć swój ratunek. Wilders i jego partia urasta w oczach eurosceptyków do miana „antychrysta”, albowiem, jeśli Holandia kontestuje europejskie marzenie, to co z niego pozostaje?

Niestety rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Geerta Wildersa, chociaż przyjął antyislamską retorykę (wcześniej czepiał się Polaków), nijak nie można nazwać konserwatystą. PVV opowiada się za Holandią, której obraz znaliśmy od dziesięcioleci – krajem otwartym, tolerancyjnym na wszelkie dewiacje, z łatwym dostępem do miękkich narkotyków i otwarcie działającym homolobby. Gdzie tu więc konserwatyzm?

Wilders w publicznych wypowiedziach wspomina o chrześcijaństwie (w jego protestanckiej odsłonie). Jednak dla ortodoksyjnego zwolennika PVV chrześcijaństwo jest tylko konstruktem historyczno-religijnym, który ma prawo funkcjonować w wyznaczonym miejscu. Nic ponad to. Takiej Holandii chce PVV.

Komentarze