Pomyślmy przy choince, jak żylibyśmy dzisiaj, gdyby dwa tysiące lat temu nie narodził się Jezus z Nazaretu

Henryk Siemiradzki, Pochodnie Nerona (fr.) | Fot. domena publiczna

Gwałtowny i krwawy rozwój chrześcijaństwa nie był wynikiem militarnych zwycięstw chrześcijan. To krew męczenników – jak pisał już na początku III wieku Tertulian – była nasieniem chrześcijaństwa.

Zbigniew Kopczyński

Boże Narodzenie

Koniecznie karp, prezenty pod choinkę, jeszcze opłatek, odpalić kolędy i już można świętować. No właśnie – co? Czym jest Boże Narodzenie? Wiadomo, święta rodzinne, może jedyny w ciągu roku czas, który możemy poświęcić rodzinie, a kontynuując tradycję pozostawiania pustego nakrycia i dzielenia się opłatkiem, może również pomyślimy o tych, których nie stać na tak wystawne święta. Dlaczego jednak świętujemy, pozbawiając gospodarkę narodową dwóch, a właściwie trzech dni roboczych?

Dla chrześcijan odpowiedź jest prosta. Boże Narodzenie, jak wskazuje nazwa, jest świętem upamiętniającym ziemskie narodziny Boga, który przyjął postać Jezusa Chrystusa, aby swym życiem i śmiercią dać nam wszystkim szansę zbawienia.

To chrześcijanie. Dlaczego jednak nie idą do pracy niewierzący lub wyznający inne religie? Chęć uzyskania dodatkowych dni wolnych i uprzejmość wobec chrześcijan to dwie narzucające się w sposób oczywisty odpowiedzi. Czy jest jednak jakiś powód, aby niechrześcijanin świętował Boże Narodzenie? Oczywiście jest. Zwykle jednak nie wiemy lub nie chcemy o tym wiedzieć.

Jezus z Nazaretu, od urodzin którego liczymy nasze lata, był założycielem chrześcijaństwa, religii, która stworzyła naszą europejską cywilizację, zwaną do niedawna chrześcijańską. Cywilizację niespotykaną w dziejach ludzkości.

Żyjąc w tej cywilizacji na co dzień, doświadczamy jej wad, od których, jak każdy twór ludzki, nie jest wolna. Jeśli jednak oderwiemy się od spraw bieżących i, korzystając ze świątecznego czasu wolnego, spojrzymy z dystansem na chrześcijaństwo na tle innych religii i cywilizacji, zobaczymy jego wyjątkowość.

To była niewyobrażalna rewolucja w ówczesnym świecie. Gwałtowny i krwawy rozwój chrześcijaństwa nie był wynikiem militarnych zwycięstw chrześcijan. To krew męczenników – jak pisał już na początku III wieku Tertulian – była nasieniem chrześcijaństwa.

W starożytnym Rzymie, gdzie pomimo całej jego wysublimowanej kultury, obowiązywała zasada vae victim – biada zwyciężonym, a ulubioną rozrywką tłumów było oglądanie pożerania skazańców przez dzikie zwierzęta lub walk gladiatorów na śmierć i życie, gdzie stosowane dziś rękawice bokserskie lub kostiumy szermierzy, by nie zrobić zbytniej krzywdy przeciwnikowi, po prostu nie mieściły się w głowach, pojawili się ludzie idący spokojnie i bez oporu na śmierć, modlący się za swoich oprawców i przebaczający im. W świecie, gdzie zemsta uważana była za rozkosz bogów.

W miejsce kilku tuzinów bogów na każdą okazję, chrześcijaństwo wprowadziło pojęcie jedynego Boga – stwórcy wszechświata. Takiego Boga znali już Żydzi, lecz chrześcijaństwo w przeciwieństwie do judaizmu – religii plemiennej, jest uniwersalne.

W świecie, gdzie niewolnika traktowano jak sprzęt domowy, chrześcijanie głosili, że zarówno niewolnik, jak i jego właściciel są takimi samymi dziećmi bożymi. Co więcej, Żyd stawał się równy Rzymianinowi, barbarzyńca Grekowi, a kobieta mężczyźnie. Władca nie był już bogiem, panem życia i śmierci poddanych, a jedynie pomazańcem bożym, który, tak jak i inni, miał określone prawa i obowiązki w życiu społecznym.

Modne ostatnio prawa człowieka nie są więc wynalazkiem „sił postępu”, a wprowadzane w konstytucje państw przez socjalistów przeróżnych odmian, często są tych praw zaprzeczeniem. „Siły postępu” zwykle nadają lub zapewniają obywatelom prawa, lecz wiadomo: kto daje, może też i zabrać. Co już nieraz bywało.

W cywilizacji chrześcijańskiej władza nie daje obywatelom czy poddanym żadnych praw. Pochodzą one bowiem od Boga. Władza natomiast, bez względu na jej rodzaj, ma psi obowiązek praw tych strzec.

O cywilizacyjnej sile chrześcijaństwa świadczy przykład Europy Środkowej. To właśnie barbarzyńskie plemiona Germanów, Słowian, Bałtów i innych dzikusów, napadające na siebie nawzajem, rabujące i mordujące bezlitośnie pokonanych, a kobiety traktujące jak łup na równi z bydłem i trzodą chlewną, w krótkim czasie po przyjęciu chrześcijaństwa zbudowały społeczeństwa feudalne z ideałem rycerza gotowego bić się i ginąć w obronie czci swojej damy. Rycerz nie zabijał bezbronnych, nie dobijał rannych, nie znęcał się nad zwłokami. Bezbronny czy ranny przeciwnik przestawał być wrogiem, a stawał się bliźnim, któremu należało pomóc.

Oczywiście różnie bywało z realizacją tych pięknych zasad. Chodzi jednak o wzory, do których dążyć nakazuje chrześcijaństwo i do których, pomimo całych swych ułomności, jego wyznawcy lepiej lub gorzej jednak dążyli.

Trudno znaleźć inną religię, dla której spoiwem życia społecznego jest miłość bliźniego, nawet tego, który wyrządza nam krzywdę; w której ludzie są absolutnie równi, zarówno władca, jak i niewolnik, święty i grzesznik.

Dziś świat zapomina o przykazaniach bożych, a egzaltuje się prawami człowieka, co chwila dopisując do nich, co komu do głowy przyjdzie. Jest to kontynuacja działalności uzurpatorów, którzy w czasach przed rewolucją francuską spisali uniwersalne zasady etyki, mające obowiązywać całą ludzkość. Nie przyszło im do głowy, że etyka i prawo wynikają z wyznawanych wartości, inaczej mówiąc: z wyznawanej religii.

Mówić o wolności, równości i braterstwie i być zrozumiałymi mogli jedynie wśród cywilizacji chrześcijańskiej. Gdzie, poza światem chrześcijańskim, można było zrozumieć, że każdy człowiek jest bratem, bez względu na pozycję społeczną, pochodzenie etniczne czy wyznawaną religię?

Gdzie było tyle wolności wyboru, poglądów, sposobu życia? A o równości, nawet w wielkich cywilizacjach Azji, Afryki, czy przedkolumbijskiej Ameryki, możemy w ogóle zapomnieć. Da się oczywiście przytoczyć wiele przykładów ograniczania u nas wolności i równości, porównajmy to jednak z innymi.

Jeśli dodamy do tego fakt, że teologia chrześcijańska jest nauką, a jej studiowanie nie polega – jak w innych religiach – na wkuwaniu formułek, lecz na rozumowym dowodzeniu, stosując żelazne zasady logiki, łącząc to z gromadzeniem i przekazywaniem, głównie przez zakonników, dorobku wcześniejszych pokoleń oraz niespotykaną w innych cywilizacjach zdolność wykorzystywania osiągnięć nauki do ułatwiania życia codziennego, czyli rozwoju techniki, otrzymamy obraz fundamentów, na których opiera się nasz dzisiejszy świat.

To wśród średniowiecznych scholastyków, nieodróżniających wtedy teologii od filozofii, stworzone zostały zasady naukowego dyskursu, logicznego dowodzenia twierdzeń, dyskutowania o meritum, krytycznej oceny hipotez i wykluczenia argumentów personalnych. Bez tego nie byłoby późniejszego rozkwitu nauk ścisłych, również społecznych.

Niestety ostatnio, wraz z dechrystianizacją społeczeństw, obserwujemy odejście od tych zasad. Dzieje się to szczególnie w naukach społecznych, gdzie pojawiają się wydumane teorie, budowane na a priori przyjętych założeniach, przyjmowanych najczęściej bezrefleksyjnie, pochodzących z autorytetów ich głosicieli. A już św. Tomasz uważał dowód z autorytetu za najsłabszy.

Zaczęło się to już w oświeceniu, a wybuchło wraz z marksizmem, który sam uznał się za teorię naukową i tylko taki związek z nauką mu pozostał. Na jego bazie wystrzeliły kolejne klony niszczące nasze życie społeczne i dorobek pokoleń, obrażające logikę i zdrowy rozsądek, z najkrzykliwszą i najbardziej destrukcyjną, określaną wciąż rosnącym ciągiem liter.

Na naszych oczach upada wspaniała budowla naszej cywilizacji, zbudowanej na nauczaniu Chrystusa. Niszczony jest dorobek pokoleń poszukiwaczy prawdy.

Zalewa nas potop barbarzyńskiej dziczy. Nie tylko z zewnątrz. My sami dziczejemy. Ilu z nas czyta klasyków? A ilu za autorytety uważa głupkowatych influencerów, gwiazdy estrady czy sportu?

Jeśli nie chcemy ostatecznego upadku, musimy wrócić do źródeł, do nauki Chrystusa i tego, co na niej zbudowały pokolenia naszych przodków. Nie dotyczy to tylko wierzących. Dotyczy też tych, którzy nie doznali łaski wiary, czują się jednak chrześcijanami w sensie kulturowym. Walczmy z uleganiem instynktom, modom i fałszywym prorokom, czyli z głupotą. Kierujmy się logiką, krytycznym osądem rzeczywistości, również nas samych, i korzystajmy z tego, czego dokonały poprzedzające nas pokolenia.

Feliks Koneczny określił cywilizację łacińską – tę część cywilizacji chrześcijańskiej, gdzie dominuje katolicyzm – jako najbardziej rozwiniętą. Uzasadnił to tym, że cywilizacja ta najwięcej wymaga od swoich członków. Miłość bliźniego nie pozwala na myślenie tylko o sobie, uleganiu tylko swoim zachciankom i popędom.

Cywilizacja wyższa, jak twierdzi Koneczny na podstawie wieloletnich studiów nad cywilizacjami, w zderzeniu cywilizacji ulega niższej. Dziś widzimy zderzenie z neopogańską cywilizacją negacji wszystkiego, na czym opiera się nasza cywilizacja, a z drugiej napiera cywilizacja islamu.

Jeśli nie obronimy naszej cywilizacji, obudzimy się w Europie kryzysu i chaosu, gdzie nie będą obowiązywać żadne prawa, prócz prawa silniejszego. W najlepszym wypadku chaos zostanie uporządkowany przez prawo szariatu.

Śpiewając przy choince kolędy o narodzinach Zbawiciela – Boże Narodzenie jest przecież świętem religijnym – pomyślmy czasami, jak żylibyśmy dzisiaj, gdyby dwa tysiące lat temu nie narodził się Jezus z Nazaretu.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Boże Narodzenie” znajduje się na s. 15 świątecznego, styczniowego Kuriera WNET” nr 115/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Boże Narodzenie” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 115/2024

Co trzeci wyborca w Polsce jest gotowy głosować na kota w worku. Plany lidera opozycji są nieznane, wypowiedzi sprzeczne

Fot. PawełMM, CC A-S 4.0, Wikimedia.com.jpg

Gdyby Platforma rządziła samodzielnie lub z Lewicą, edukacja z pewnością przypadłaby lewackim aktywiszczom. Wtedy w polskich szkołach nauczycielszcza wychowywałyby uczeniszcza w duchu tolerancji.

Zbigniew Kopczyński

Political fiction

Tym razem pofantazjuję o Polsce pod rządami opozycji. Wizja jej wygranej stwarza niesamowite pole dla snucia rozmaitych przewidywań i prognoz. A to wszystko z powodu tajemnicy okrywającej plany lidera Platformy i jego sprzecznych wypowiedzi.

Z jednej strony oskarża on PiS o blokowanie granicy przed „biednymi ludźmi szukającymi swego miejsca na Ziemi”, a z drugiej o wpuszczanie setek tysięcy muzułmanów. Pomijam tutaj mylenie przez niego uchodźców z imigrantami i pracującymi czasowo. Pozostaje jednak pytanie, czy zwycięska Platforma będzie wpuszczać imigrantów, czy nie?

Podobne pytania dotyczą prawie wszystkich dziedzin funkcjonowania państwa, więc pofantazjujmy.

Fantazjowanie ograniczone jest wypowiedziami liderów obecnej opozycji, jej rzeczywistymi działaniami i, co ważne, doświadczeniami ośmioletnich rządów PO i PSL. Spróbuję przedstawić, jak widzę państwo Platformy w kilku wybranych aspektach.

Imigracja

Tu muszę przyznać się do bezsilności. Szybkość i amplituda zmian oblicza Donalda Tuska od światłego i wolnego od uprzedzeń Europejczyka do zamkniętego nacjonalisty i ksenofoba powoduje, że możliwe jest całe spektrum rozwiązań: od mostu powietrznego Lampedusa–Warszawa do całkowitego zamknięcia granic z hasłem „Polska dla Polaków” głoszonym z pomocą pewnego adwokata, chwilowo na wygnaniu. Ksenofobiczną twarz pokazał niedawno Donald Tusk, wypominając pewnemu Polakowi jego rumuńskie pochodzenie i oskarżając rząd o wpuszczanie muzułmanów.

Poszanowanie Konstytucji

To było najważniejsze hasło opozycji przed ośmiu laty. Z czasem traciło na znaczeniu i wreszcie ucichło.

Konstytucja stała się zbędna, gdy Donald Tusk jednoosobowo unieważnił referendum i uznał Trzaskowskiego za prezydenta. Spełnił tym samym rolę Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego. Taka funkcja nie jest przewidziana w naszej Konstytucji, należy jednak do tradycji politycznej naszych zachodnich sąsiadów i nosi dumną nazwę „Führer”.

Wola Führera, czyli wodza, jak głosiły niemieckie autorytety prawnicze, nie była niczym ograniczona i mogła wyrażać się w dowolny sposób, wiążąc bezwzględnie poddanych. Poza tym zapowiedzi „zrobienia porządku” po zwycięskich wyborach w żaden sposób nie dają się pogodzić z obowiązującą Konstytucją. Jest więc ona zbędna, a źródłem prawa będzie wola wodza.

Wykonywanie woli wodza już ćwiczą zastępy jego zwolenników. Wódz występuje w białej koszuli, no to wszyscy na biało. Spędy Platformy wyglądają jak w Północnej Korei. A gdyby do białych koszul dodać czerwone krawaty, mielibyśmy ZMS. Były już w ustrojach totalitarnych koszule czarne i brunatne, mogą być i białe. Być może przesadzam w złośliwościach, jednakże nie znam żadnej demokratycznej partii w żadnym cywilizowanym kraju, której członkowie i zwolennicy ubieraliby się w jednakowe mundurki.

Wolność słowa

Zawsze leżała ona na sercu Platformie Obywatelskiej, zarówno teraz, jaki i wtedy, gdy rządziła. Pamiętamy wizytę ABW w redakcji tygodnika „Wprost”, szarpaninę o laptop i grzywnę (18 tys. zł) dla redaktora Majewskiego za skuteczną tegoż laptopa obronę.

Dodajmy do tego faktyczny monopol propagandowy, bo o informacji trudno było mówić, czyli śpiewanie TVP, TVN i Polsatu w jednym chórze.

Przypomnieć należy też usiłowanie niedopuszczenia do przyznania miejsca na multiplexie jedynej wtedy znaczącej stacji telewizyjnej niezależnej od rządu, czyli Telewizji Trwam, i ciągnącą się procedurę, łącznie z burzliwymi posiedzeniami komisji sejmowych i senackich, podczas gdy małe, nieznane firmy dostawały tam miejsca bez zbytnich ceregieli.

Ciąg dalszy dopisano latem, przy okazji organizacji Campusu Polska. W planie była dyskusja dziennikarzy nie należących do wściekle antypisowskich. Zdecydowanie przeciwnych Prawu i Sprawiedliwości, ale czasami krytycznych również wobec opozycji. Nazwano ich symetrystami i, jako zakale jedności moralno-politycznej narodu, odebrano prawo głosu. W efekcie w dyskusji o przyszłości Polski konkurowały z sobą ideologie lewackie ze skrajnie lewackimi.

Edukacja

Najlepszym kandydatem na szefa tego resortu jest oczywiście Roman Giertych. Posiada już poważne doświadczenie w sprawowaniu tego urzędu, a jego osiągnięć nie podważają nawet obecnie rządzący.

Nie wiadomo jednak, czy po oddaniu kręgosłupa za miejsce na liście, minister Giertych będzie kontynuował ówczesną linię, czy zajmie się propagowaniem odlotowych idei lewaków. Są to rozważanie raczej teoretycznie, jako że Roman Giertych bardziej zainteresowany jest rolą prokuratora generalnego i najwyższego sędziego w jednej osobie.

Bardziej interesuje go karanie dorosłych niż wychowywanie młodzieży.

Jeśli Platforma będzie musiała zapłacić Konfederacji za zawarcie koalicji, to murowanym kandydatem będzie Grzegorz Braun. Wtedy lekcje rozpoczynać się będą modlitwą, a w pierwsze piątki uczniowie klasami pomaszerują do spowiedzi i komunii.

Gdy Platforma będzie rządzić samodzielnie lub z Lewicą, edukacja z pewnością przypadnie lewackim aktywiszczom, jakich przedstawiszcze – San Kocoń kandyduje z listy Koalicji Obywatelskiej. Edukacja jest tą dziedziną, w której aktywiszcza mają najwięcej pomysłów, co nie znaczy pojęcia. Wtedy w polskich szkołach nauczycielszcza będą wychowywały uczeniszcza w duchu tolerancji.

Rolnictwo

Ministrem zapewne zostanie Michał Kołodziejczak, wsławiony głośnymi protestami przeciw wszystkim i bieganiem po brukselskich korytarzach. Pojęcie o rolnictwie ma takie, jak cała Platforma, czyli żadne. Nic dobrego z tego nie wyniknie, ale szkód też raczej nie narobi. Będzie pewnie krzyczał i protestował, choć sam nie będzie wiedział przeciw komu. Może dokończy sprzedaż lasów, choć pewnie tego nie zauważy.

Kultura

Tu murowanym kandydatem jest Andrzej Seweryn. Artysta o niekwestionowanym dorobku, obecnie zaangażowany politycznie. Jego zwięzły i konkretny program mogliśmy nie tak dawno oglądać, gdy przedstawiał go swojemu wnukowi. Minister i kultura odpowiedni dla Platformy.

Ochrona zdrowia

To temat trudny, bo na medycynie przejechało się już kilka rządów. Nic dziwnego, że o niej Donald Tusk wiele nie mówi. A szkoda, bo

ma w swoich szeregach prawdziwą perełkę, idealnego kandydata na ministra zdrowia. To profesor medycyny Tomasz Grodzki, który do perfekcji opanował skuteczny i wydajny sposób finansowania służby zdrowia. Nic, tylko wprowadzić go w całym kraju. Budżet odetchnie od żądań płacowych, lekarze zarobią godziwie, a i obsługa pacjentów się poprawi. W sumie wszyscy będą zadowoleni.

Unia Europejska

Tu Platforma obiecuje naprawienie tego, co zepsuł PiS: natychmiastowe odblokowanie funduszy i harmonijną współpracę z Komisją Europejską, czytaj: spełnianie wszelkich jej żądań. No może przesadziłem, przecież Donald Tusk chwali się wpływami wśród brukselskich decydentów i możliwością załatwienia wielu istotnych spraw. Jak jest w rzeczywistości, widzieliśmy przy okazji wizyty, jaką z jego namaszczeniem odbył w Brukseli lider Agrounii. Widzieliśmy go szwendającego się po brukselskich korytarzach i polującego tam na szefową KE. Okazało się, że brukselskie wpływy Tuska są zbyt małe, by zapewnić nadziei PO choć dziesięciominutowe posłuchanie w gabinecie pani przewodniczącej.

Niemniej chwila z przewodniczącą na korytarzu ogłoszona została niesamowitym sukcesem platformerskiej dyplomacji, która w chwilę załatwiła to, co nie udało się pisowskiemu ministrowi, czyli przedłużenie embarga na ukraińskie zboże. Niestety chwilę później odtrąbiony sukces okazał się ułudą, żadnego przedłużenia embarga nie było.

Dla normalnie myślących ludzi było to oczywiste, że Komisja Europejska na krótko przed polskimi wyborami zrobi wszystko, by dokuczyć Prawu i Sprawiedliwości i pomóc Donaldowi Tuskowi powrócić do władzy. To, że Donald Tusk chciał przedłużenia embarga, nie miało znaczenia. Tusk jest od wykonywania poleceń Brukseli, a raczej Berlina, a nie od mówienia możnym Unii, jak mają mu pomóc. Oni wiedzą to lepiej.

Podsumowanie

Nie wiemy, czy zwycięska Platforma wpuści tłumy osadników, czy zamknie granice. Nie wiemy, czy obrady Sejmu rozpoczną się Mszą, czy oficjalne komunikaty z obrad będą w stylu „Premierszcze zapewniło posłoszcza, że ministszcza jego rządu, ściśle współpracując z komisaryszczami Komisji Europejskiej, pracują intensywnie dla dobra Polski, by Poliszczom żyło się lepiej”.

Mimo tego prawie co trzeci wyborca gotowy jest głosować na kota w worku. To właśnie jest miara zaślepienia.

A na razie trwa gorąca wyborcza kampania. Strony rzucają wobec siebie coraz cięższe oskarżenia. Wychwytują też najmniejsze nieścisłości. Tak też zrobiła Platforma, zaskarżając podany przez PiS stopień bezrobocia w czasach rządów PO. I wygrała. Rzeczywiście, poziom bezrobocia wynosił wtedy nie 15%, jak twierdził PiS, a jedynie 14,4%. Kłamstwo udowodnione – wielki sukces! A przy okazji przypomniano Polakom, jak żyło się pod rządami Donalda Tuska.

W tym samym czasie TVP wznowiła nadawanie serialu Reset. Zarzuty tam stawiane są tak poważne, że gdyby choć trochę były nieprawdziwe, zaowocowałyby serią pozwów i spraw karnych. Tymczasem cisza. Trudno o lepszy certyfikat prawdziwości oskarżeń.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Political fiction” znajduje się na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Political fiction” na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Henryk Sławik – jego życie to gotowy scenariusz na hollywoodzką superprodukcję, niczego nie trzeba dodawać ani ubarwiać

Pomnik Henryka Sławika i Józsefa Antalla w Dolinie Szwajcarskiej w Warszawie | Fot. Wikipedia

Trudno zliczyć, ilu ludziom pomógł. Liczbę tych, którzy mają mu coś do zawdzięczenia, ocenia się na ponad 30 tysięcy, w tym co najmniej 5 tysięcy Żydów uratowanych z niemieckich rąk.

Zbigniew Kopczyński

Henryk Sławik. Sprawiedliwy z Szerokiej

10 września to dzień beatyfikacji rodziny Ulmów. To jedni z najbardziej znanych sprawiedliwych, którzy swą sprawiedliwość przypłacili życiem całej swej rodziny. Beatyfikacja, prócz znaczenia religijnego, to także okazja pokazania międzynarodowej opinii publicznej wstrząsającego przykładu poświęcenia dla potrzebujących ratunku.

Nie widziałem dokumentów procesu beatyfikacyjnego i nie wiem, czy advocatus diaboli kwestionował prawo państwa Ulmów do narażania siebie i dzieci na pewną śmierć. Jest to trudny do rozstrzygnięcia dylemat: czy można poświęcać życie swoich dzieci, by ratować innych? Życie każdego człowieka ma jednakową wartość i nie chciałbym decydować, kto ma żyć, a kto nie.

Ci, którzy krytykują naszych przodków za zbyt małą pomoc Żydom, niech spróbują wyobrazić sobie siebie w tej sytuacji. Udzielić schronienia zupełnie obcym ludziom kosztem życia własnej rodziny, czy poprosić potrzebujących o szukanie ratunku gdzieś indziej i chronić własne dzieci?

W bezpiecznych czasach, zza biurka i za niezłą pensję łatwo jest krytykować tych, którzy musieli to przeżywać. A wówczas każda prośba o pomoc była stawaniem przed tą diabelską alternatywą. Wtedy jakakolwiek pomoc Żydom, choćby podanie kromki chleba czy szklanki wody, podlegała karze śmierci. Tym bardziej docenić należy poświęcenie i heroizm tych, którzy w tych warunkach ratowali nieszczęśników przed niemiecką bezdusznością.

Mniej znanym sprawiedliwym, choć równie wartym przypominania, był Henryk Sławik. W jego sprawie wątpliwości nie podniesie advocatus diaboli. Beatyfikacja też mu nie grozi, jako że był człowiekiem niezbyt religijnym, antyklerykałem – no, socjalistą był. Wart jest przypominania, bo jego życie to gotowy scenariusz na hollywoodzką superprodukcję, niczego nie trzeba tam dodawać ani ubarwiać, tylko pokazać tak, jak było.

Sławika należy pokazywać nie tylko jako sprawiedliwego wśród narodów. Jego postać jest rzadkim, choć nie jedynym przykładem śląskiego self-made mana. Człowieka, który to, co osiągnął, zawdzięcza własnej pracy, pracowitości i uporowi. Pamiętać musimy, że za niemieckich rządów na Śląsku droga kariery dla Polaków praktycznie nie istniała. Polską inteligencję stanowili prawie wyłącznie księża, nie było polskich inżynierów ani oficerów.

Henryk Sławik urodził się w 1894 roku w Szerokiej, dzisiaj dzielnicy Jastrzębia-Zdroju, znanej dawnym opozycjonistom z zakładu karnego, w którym wielu z nich spędziło trochę czasu w czasie zaprowadzania ładu i porządku przez sowieckiego namiestnika. Był dziesiątym z dwanaściorga dzieci biednej rodziny Jana i Weroniki. Życie młodego Henryka miało wyglądać podobnie jak jego ojca: szkoła podstawowa, jakaś praca, raczej mało płatna, ożenek, kilkanaścioro dzieci, z których połowa umrze – i tyle.

I tak początkowo wyglądało. Po ukończeniu pruskiej szkoły ludowej pozostał w Szerokiej, pracując, raczej dorywczo, w pobliskich folwarkach. Zmiana nastąpiła, gdy w wieku osiemnastu lat wyjechał za pracą do Hamburga. Tam usłyszał o socjalizmie i w roku 1912 był już członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej. Wkrótce po powrocie do Szerokiej otrzymał powołanie do niemieckiego wojska i zaliczył rosyjską niewolę na Syberii. Gdy wrócił do domu, wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej i walczył we wszystkich trzech powstaniach. Walczył i wywalczył: do Szerokiej przyszła Polska, a Henryk przeniósł się do Katowic.

I tutaj ten absolwent szkoły podstawowej został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”. Prowadził też działalność związkową i polityczną. Był radnym Katowic, posłem na Sejm Śląski i jego reprezentantem w Lidze Narodów w Genewie oraz członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej. Niesłychana kariera jak na biednego chłopca z Szerokiej.

Slawik Henryk Schriftl d Robotnicza Kattowitz Św Jana 1 III J Gestapa Berlin – ten zapis w Sonderfahndungsbuch Polen, czyli Specjalnej Księdze Gończej dla Polski, był wystarczającym powodem, by nie czekać na wkroczenie europejskich nosicieli postępu. Trafił więc Sławik na Węgry do obozu dla internowanych żołnierzy. Tam, podczas wizyty Józsefa Antalla – kierującego z ramienia rządu węgierskiego pomocą dla polskich uchodźców – stwierdził, że okoliczni Węgrzy tak karmią i poją polskich żołnierzy, że zagraża to ich zdrowiu. Postulował też zorganizowanie edukacji dla młodych żołnierzy. Po tej wypowiedzi Antall zabrał go do Budapesztu i odtąd Sławik współpracował z nim ściśle.

Pełniąc rolę nieformalnego pełnomocnika Rządu Rzeczypospolitej, organizował opiekę nad kilkudziesięciotysięczną rzeszą polskich uchodźców, głównie żołnierzy. W sprawach żydowskich pomagał mu Henryk Zvi Zimmermann, uciekinier z obozu w Płaszowie – człowiek kluczowy dla przetrwania pamięci o Henryku Sławiku.

Żołnierzom, którzy masowo korzystali z częstej przypadłości węgierskich strażników – nagłego pogorszania się wzroku w godzinach wieczornych – umożliwiał wyjazd do Wojska Polskiego we Francji, a później na Bliskim Wschodzie. Obywatelom Rzeczypospolitej pochodzenia żydowskiego załatwiał aryjskie papiery – dla nich przepustkę do życia. Trudno zliczyć, ilu ludziom pomógł. Liczbę tych, którzy mają mu coś do zawdzięczenia, ocenia się na ponad 30 tysięcy, w tym co najmniej 5 tysięcy Żydów uratowanych z niemieckich rąk.

Prawdziwym majstersztykiem było stworzenie sierocińca dla dzieci żydowskich w naddunajskim mieście Vác, gdzie zakamuflował je jako sieroty po polskich oficerach. W niedzielę dzieci maszerowały do kościoła, recytując wyuczone modlitwy, a w tygodniu, wewnątrz murów sierocińca, poznawały swoją religię. Gdy w marcu 1944 r. Niemcy rozpoczęły okupację Węgier, zorganizowano ewakuację dzieci przez Jugosławię na Bliski Wchód. Wszystkie przeżyły wojnę.

Dziś, gdy słyszymy o polskim wrodzonym antysemityzmie, warto podkreślić, że Henryk Sławik, reprezentując polski rząd, nie ratował Polaków czy Żydów. Ratował obywateli RP. Rzeczpospolita nie odróżniała narodowości, jedynie obywatelstwo. A ponieważ obywatele polscy narodowości żydowskiej byli najbardziej zagrożeni, reprezentujący Rzeczpospolitą Sławik otaczał ich szczególną opieką.

Wkroczenie Niemców zmieniło dramatycznie położenie i Polaków i Żydów. Niemcy chcieli problem żydowski rozwiązać na swój sposób i pomoc Żydom znów była karana. Teraz Sławik stanął przed dramatycznym wyborem. Był w Budapeszcie już z żoną i córką, których przyjazd z Warszawy zorganizowali węgierscy przyjaciele w iście filmowy sposób. Jadąc pociągiem z Warszawy do Budapesztu na węgierskich papierach, udawały ciężko chore, by jakiś węgierski mundurowy nie zechciał z nimi porozmawiać.

To wtedy córka zapytała Sławika, dlaczego nie wyjadą z Węgier, wszak mieli paszporty szwajcarskie, dające swobodę wyjazdu. Przypomniała mu jego obietnicę, że wyjadą, gdy zrobi się niebezpiecznie. Odpowiedział, że musi zostać, bo potrzebują go ludzie, którym pomagał. Za tę decyzję Henryk Sławik zapłacił cenę najwyższą, a jego rodzina niewiele mniejszą.

A teraz piewcy małego zaangażowania Polaków w obronę Żydów przed Niemcami zastanówcie się, jak zachowalibyście się na jego miejscu? Zostalibyście w Budapeszcie? Bylibyście takimi kozakami? Gestapo was ściga, a Żydom pomagać coraz trudniej. Zresztą tylu ich poszło z dymem, że tych kilkuset w tę czy w tę nie robi różnicy. A wy macie w ręku glejt, szwajcarski paszport.

Wsiadacie do pociągu wraz z rodziną i zostawiacie to piekło za sobą? Czy zostajecie – zabiurkowi rozliczacze bohaterów? Siedząc na kanapie łatwo odpowiedzieć: „zostalibyśmy”, ale czy byłoby tak w rzeczywistości? Przeżyliście kiedyś strach o życie własne i najbliższych?

Sławik został i ukrywając się, prowadził dalej swą działalność w kontakcie z Antallem. Niestety kolejny raz okazało się, że donoszenie obcym panom to prawdziwa plaga i nieszczęście naszego narodu. Od targowicy po obecną opozycję. No i znalazł się renegat, który pomógł Gestapo namierzyć Sławika. Aresztowano też Antalla.

Węgrów traktowali Niemcy inaczej niż Polaków i by skazać Antalla za pomoc Żydom, musieli mu tę „winę” udowodnić. Torturowali więc Sławika, aby wymusić na nim zeznania obciążające Józsefa Antalla.

Pomimo tortur nie zdradził przyjaciela. Wziął na siebie całą „winę”, czym uratował życie ojcu przyszłego premiera. József Antall wspominał, jak transportowany razem ze skatowanym Sławikiem po konfrontacji, dyskretnie dziękował polskiemu przyjacielowi. Tak płaci Polska – wydusił z siebie Sławik. Zginął powieszony w Mauthausen.

Żona Sławika przeżyła Ravensbrück. Córce udało się uciec i do końca wojny przechodziła przez łańcuch węgierskich rodzin. Z matką połączyła się po wojnie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i pomocy Antalla.

Pamiętajmy o Henryku Sławiku, Ulmach i tysiącach zapominanych już polskich sprawiedliwych. Nie potępiajmy tych oferujących żywność, odzież, cokolwiek i proszących o pójście dalej. Możemy wymagać od ludzi przyzwoitości, heroizmu – nie. Dlatego czcijmy naszych bohaterów, bo oni wskazują nam, jak można zachować się w dramatycznej sytuacji.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Henryk Sławik. Sprawiedliwy z Szerokiej” znajduje się na s. 22 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Henryk Sławik. Sprawiedliwy z Szerokiej” na s. 22 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Przedwyborcze kontorsje Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk po kolei zaprzecza wszystkiemu, co głosił wcześniej

Fot. K. Allison, CC A-S 2.0, Wikimedia.com

Nagłe i niespodziewanie przejście lidera opozycji na nacjonalistyczno-rasistowskie, kseno- i islamofobiczne pozycje niesamowicie urozmaiciło nudną i – wydawało się – przewidywalną kampanię wyborczą.

Zbigniew Kopczyński

(…) W ostatnim tekście pisałem o zmianach twarzy Platformy Obywatelskiej i prognozowałem wzrost intensywności tych zmian wraz z rozkręcaniem się kampanii wyborczej. Nie spodziewałem się, że realizacja tych przewidywań nastąpi tak szybko.

Już marsz 4 czerwca powinien dać do myślenia. Morze biało-czerwonych barw to zaskakująca zmiana w porównaniu do dominacji unijnych i tęczowych na dotychczasowych manifestacjach opozycji. Nagła zmiana narracji w sprawie imigrantów z krajów muzułmańskich w wydaniu Donalda Tuska jest już tego konsekwencją.

Teraz szef Platformy wzywa do ochrony granic, a jutro pewnie zawoła „Polska dla Polaków!” i zapisze się do Konfederacji. I jakaś logika by w tym była, bo to Konfederacji rośnie poparcie, a nie Platformie.

Nagłe i niespodziewanie przejście lidera opozycji na nacjonalistyczno-rasistowskie, kseno- i islamofobiczne pozycje niesamowicie urozmaiciło nudną i – wydawać by się mogło – przewidywalną kampanię wyborczą. Generuje też pytanie: o co chodzi? Czy w tym szaleństwie jest metoda? Odpowiedź może przynieść rzut oka na historię wielkich akcji Platformy Obywatelskiej.

Wiele lat temu, w roku 2004, a więc jeszcze za rządów koalicji SLD-PSL, Platforma ogłosiła projekt istotnych zmian ustrojowych, słynne 4xTAK. Przeprowadzić je chciała, jak deklarowali jej liderzy, poprzez referendum, i wezwała do zbierania podpisów pod wnioskiem. Armia zaangażowanych działaczy ruszyła w Polskę zbierać podpisy i zebrała ich 700 000 – siedem razy więcej, niż było to konieczne.

W roku 2007 Platforma przejęła rządy na długie osiem lat. Postulowane referendum zostało skutecznie zamilczane, a listy z zebranymi podpisami zmielone.

Po co więc była cała to akcja? Odpowiedzi na to udzielił po latach jeden z ojców założycieli Platformy, Andrzej Olechowski. Według niego, było to takie ćwiczenie aktywu, „żeby się nie kisili w domach, tylko wyszli na miasto i coś robili” – tak właśnie powiedział.

Jak przy zbieraniu podpisów w sprawie referendum Donald Tusk, przewodząc Platformie, ćwiczył swoich ludzi w aktywności, tak teraz ćwiczy ich w wierności. Wierność przywódcy i ślepa wiara w słuszność tego, co robi, bez względu na nagłe i niespodziewane zmiany, to marzenie każdego dyktatora. Udawało się to osiągnąć nielicznym, a Donald Tusk chce do nich dołączyć.

Wczoraj chciał wpuszczać imigrantów bez ograniczeń, a dziś wzywa do obrony naszych granic; wczoraj krytykował rozdawnictwo, szczególnie 500+, a dziś chce dawać babciowe i 800+ od zaraz; wczoraj oskarżał PiS o rusofobię, a dziś oskarża o wspieranie Putina; wreszcie wczoraj oskarżał państwo PiS o zabijanie kobiet, a dziś oskarża policję o uratowanie życia kobiety. A wszystko z niezmiennym aplauzem i entuzjazmem wiernych wyznawców.

Skoro jednak stan umysłu twardego elektoratu jest, jaki jest, Tusk cynicznie to wykorzystuje, a elektorat ćwiczony jest w odrzucaniu myślenia i kierowaniu się jedynie emocjami, tymi złymi, bo one działają skuteczniej. W kampanii 2007 Donald Tusk mówił głównie o miłości w polityce. Teraz o niej nawet nie wspomni. Tylko nienawiść i podjudzanie podjudzonych.

Zamknięci w informacyjnej bańce jego wyborcy wchłaniają to jak leci i nawet przez myśl im nie przemknie, by pomyśleć krytycznie, sprawdzić cokolwiek w innych źródłach.

Główna telewizja opozycji jeszcze niedawno stosowała dość wyrafinowane, podprogowe metody manipulacji. Od czasu, gdy badania wykazały, że jej widzowie jedynie w znikomym procencie zaglądają do innych mediów, poszła na całość, pewna, że odbiorcy niczego nie będą weryfikować.

Tak też wyglądał materiał „informacyjny” o głośnej sprawie pani Joanny. Kłamstwo na kłamstwie, a wszystko okraszone podjudzającymi komentarzami. Widzowie otrzymali jasny przekaz: policja dowiedziała się o aborcji i zrobiła pani Joannie piekło. A przecież, jak histerycznie zapewniała prezenterka, dokonanie samodzielnie aborcji farmakologicznej nie jest w Polsce przestępstwem. Niewiedza czy celowe działanie? Przerwanie ciąży jest w Polsce dozwolone jedynie w ściśle określonych przypadkach. Poza tym jest przestępstwem. Jedynym wyjątkiem jest niekaralność matki wyabortowanego dziecka, ale nie – pomagających w tym procederze. Stąd dociekliwość policji co do pochodzenia tabletki poronnej. Matka jej nie wyprodukowała.

Ta kłamliwa narracja była jednak spójna i dla wielu przekonująca.

Wszystko szło dobrze, aż nagle – co za pech! – komendant policji przedstawił nagrania zgłoszenia konieczności interwencji. No i wyszło, że powodem policyjnej interwencji był stan depresyjny i zagrożenie samobójstwem pani Joanny. Okazało się, że „brutalna” policja uratowała pani Joannie życie.

Gdyby „obrońcy kobiet” spod znaku błyskawicy myśleli choć trochę logicznie, powinni zmienić hasło „Przestańcie nas zabijać” na „Przestańcie nas ratować”.

Zauważmy jeszcze, że opisywane wydarzenia rozegrały się w kwietniu, a TVN poinformował o tym pod koniec lipca. Dlaczego? Można się domyślać. Być może chodziło o przeczekanie okresu przechowywania policyjnych nagrań. Wtedy byłoby słowo „pokrzywdzonej” przeciw słowu policjantów, a tym widzowie TVN nie wierzą. Ktoś tu jednak czegoś nie dopilnował i głupio wyszło. (…)

Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Od miłości do nienawiści. Przedwyborcze kontorsje POznajduje się na s. 11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Od miłości do nienawiści. Przedwyborcze kontorsje PO” na s. 11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023

Program Platformy: im bliżej wyborów, tym więcej zmian i sprzeczności / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 109/2023

Światowid, Fot. Silar, CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Lider Platformy, podkręcając nienawiść, obiecuje zarazem raj na ziemi po odsunięciu PiS-u od władzy. Szczegóły zarówno tego raju, jak i drogi do niego pozostają pilnie skrywaną tajemnicą.

Zbigniew Kopczyński

Różne twarze Platformy

Wkrótce czeka nas najważniejsze wydarzenie polityczne tego roku, czyli wybory parlamentarne. Kampania wyborcza w pełnym toku i w wakacje raczej nie przyhamuje. Bardzo różnie prowadzą ją ci, którzy chcą nami rządzić przez najbliższe cztery lata. Różnice w przyjętych strategiach najlepiej widać na przykładzie dwóch największych rywali: Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej.

PiS prowadzi cykl Kongresów Programowych, na których przedstawiane są dokonania rządzących i omawiane plany na następną kadencję. W czasie paneli tematycznych można dowiedzieć się wielu ciekawych faktów, mało rozpowszechnionych w mediach. Nie brakuje też dyskusji, a czasem wręcz sporów, na temat wyboru najlepszego podejścia do pojawiających się wyzwań. Różnie też oceniana jest bieżąca działalność organów władzy państwowej.

Tymczasem Platforma koncentruje się na organizowaniu marszów i wieców, na których jej przewodniczący oskarża rządzących o wszelkie niegodziwości, starannie unikając faktów. Podkręcając nienawiść, obiecuje zarazem raj na ziemi po odsunięciu PiS-u od władzy. Szczegóły zarówno tego raju, jak i drogi do niego pozostają pilnie skrywaną tajemnicą.

Programu wyborczego Platformy jak nie było, tak nie ma, pomijając spontaniczną licytację na socjal w wykonaniu Donalda Tuska, podobno liberała. Nie wiemy więc, co czeka nas po zwycięstwie, oprócz rozprawy z PiS-em. Skoro więc przyszłość jest niewiadoma, spójrzmy w przeszłość i zobaczmy, jaką była Platforma i jak zmieniała się w ciągu jej politycznego życia, a również, jak miały się jej deklaracje i obietnice do realnych działań.

Nie zawsze Platforma grała jedynie na emocjach. W swoich początkach, przygotowując się do walki o władzę, zorganizowała zespół ekspertów, by stworzyć plan przebudowy państwa. Miałem okazję przeczytać ten projekt programu i byłem pod wrażeniem. Bardzo konkretny, szczegółowy, stworzony z wizją nowoczesnego i sprawnego państwa. – Jeśli oni zrealizują choć część swoich planów – myślałem wtedy – będziemy żyć w innym kraju. Nie zrealizowali niczego.

Przypomnę jeszcze, że w początkowym okresie swego istnienia Platforma uważała się i była uważana za partię specjalistów od gospodarki, co w świetle efektów ich ośmioletnich rządów brzmi jak dobry żart. Ot, choćby sztandarowe hasło reformy podatkowej „3 x 15”, czyli 15% podatku PIT, CIT i VAT. A jak było w praktyce? Na dzień dobry podniesiono VAT z 22 do 23% jako rozwiązanie tymczasowe, a zostało do dziś. CIT na koniec rządów Platformy to 19%, a najniższa stawka PIT to było 18%. W podatku PIT rząd PO zniósł 50% kosztów uzyskania w umowach o dzieło, co podniosło kwoty płaconych podatków o 60%. O zamrożeniu progów podatkowych i kwoty wolnej od podatku nie warto wspominać.

Będąc w opozycji do pierwszego rządu PiS-u, Platforma uformowała Gabinet Cieni. Weszło w jego skład 21 osób, w tym nawet kilka rozsądnych. I choć miesiącami przygotowywali się do prowadzenia wyznaczonych im resortów, w pierwszym rządzie Donalda Tuska znalazło się tylko pięcioro z nich, a jedynie Ewa Kopacz i Mirosław Drzewiecki objęli resorty, za jakie odpowiadali w Gabinecie Cieni. Najbardziej spektakularną zmianę zaliczył pewny kandydat na ministra obrony narodowej – Bogdan Zdrojewski, którego premier Tusk umieścił w kulturze. Wtedy dziwiliśmy się temu marnotrawieniu pracy, wiedzy i potencjału zaangażowanych w to ludzi. Dziś widzimy, że to wynik konsekwentnie realizowanej przez Donalda Tuska zasady, by pozbywać się ludzi bardziej kompetentnych od niego w jakiejkolwiek dziedzinie. Wśród miernot łatwiej brylować.

Jak 3×15 w podatkach, tak dla uzdrowienia życia politycznego w Polsce sztandarowym hasłem Platformy było „4xTAK”. Chodziło w nim o cztery bardzo ważne kwestie: zmniejszenie liczby posłów o połowę, likwidację Senatu, zniesienie immunitetu parlamentarnego i wprowadzenie ordynacji większościowej.

Platforma żądała przeprowadzenia w tej sprawie referendum. Mnóstwo naiwniaków biegało po Polsce i zbierało podpisy. Podpisów zebrano siedem razy więcej niż wymagane sto tysięcy. Wkrótce Platforma przejęła władzę i rządziła przez osiem lat. Każdy może łatwo odpowiedzieć na pytanie, co zrobiła, by zrealizować przynajmniej jeden z tych postulatów. W sumie wyszło, że 3×15 i 4xTAK daje 7xZERO. Ironią losu jest to, że dzisiaj immunitetu i Senatu Platforma Obywatelska bronić będzie do ostatniej kropli krwi.

Przejdźmy do kwestii światopoglądowych. Dziś Platforma akcentuje swój antyklerykalizm, wręcz antykatolicyzm. Jednocześnie jej lider jest w stanie wspominać matkę czyniącą znak krzyża na chlebie, a nawet nauczać, że wierzący chrześcijanin nie może głosować na PiS. I mówi to człowiek obiecujący wprowadzenie zabijania dzieci na życzenie.

A był czas, oczywiście przed wyborami, że zabiegając o głosy katolików, publikował zdjęcia domowego ołtarzyka. By omamić katolików swą deklarowaną pobożnością i zdobyć ich głosy, zdobył się nawet na ślub kościelny po 27 latach pożycia w związku cywilnym.

Podobny krok w tym samym 2005 roku uczynił ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski, poślubiając w kościele swoją od 26 lat cywilną żonę. Podobieństwo jest jednak pozorne. Aleksander Kwaśniewski kończył wtedy swą drugą kadencję i głosy katolików nie były mu do niczego potrzebne, a w jego środowisku krok ten mógł mu tylko zaszkodzić. Nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy powodowało nim nawrócenie, czy tylko chęć zrobienia przyjemności żonie. W każdym razie innych motywów, szczególnie politycznych, trudno się dopatrzyć. Natomiast w postępowaniu Donalda Tuska hipokryzja i polityczne cwaniactwo aż bije w oczy.

To o liderze. Jeszcze ciekawsza jest religijna historia partii. A tu osiągnięcia są naprawdę imponujące.

Liderzy PO z dumą ogłaszali, że Platforma jest pierwszą partią, chyba na całym bożym świecie, która udała się z partyjną pielgrzymką do Watykanu oraz odbyła pierwsze partyjne rekolekcje. Z dzisiejszej perspektywy widać, że albo rekolekcjonista był wyjątkowo kiepski, albo platformersi przysypiali podczas nauk bądź ich nie zrozumieli. Wkrótce po tym lider Platformy oświadczył, że nie będzie klękał przed biskupami, choć nikt tego nie wymagał.

Neofita nie zdążył dowiedzieć się, że nawet ortodoksyjni katolicy nie klękają przed biskupami, tylko przed Bogiem, a to dość istotna różnica. Niemniej, gdy widmo wyborczej porażki zajrzało w oczy jego następczyni, zgodnie z ludową mądrością „jak trwoga, to do Boga”, załatwiła sobie, wraz z nieodłącznym Michałem Kamińskim, audiencję u papieża. I to w wersji all inclusive: z klękaniem przed biskupem Rzymu, całowaniem papieskiego pierścienia i skromnym strojem pani premier. Większość Polaków nie miała złudzeń co do tego oceanu hipokryzji i Platforma wybory przegrała.

Zmiany w narracji Platformy, a szczególnie jej przewodniczącego, z czasem tak przyspieszyły, że trudno się w nich połapać. Ot, choćby kwestia importu węgla z Rosji. Przypomnę, że krótko po napaści Rosji na Ukrainę, mogliśmy oglądać filmiki z Donaldem Tuskiem pokazującym stacje graniczne z pociągami pełnymi rosyjskiego węgla, pomstującym na PiS-owskich rusofilów finansujących Putina i żądającym natychmiastowego wstrzymania importu trefnego węgla. W końcu rząd wyszedł przed europejski szereg i import zablokował. No i wtedy zaczęło się oskarżanie o działanie pochopne, bez współpracy z Komisją Europejską i bez liczenia się z konsekwencjami. A konsekwencje miały być wręcz apokaliptyczne. Bez węgla, o którego zakup PiS nie zadbał, mieliśmy zimą zamarznąć w ciemnościach.

Ku zaskoczeniu czarnowidzów, węgla nie zabrakło. Dalejże więc kwestionować jego jakość! W telewizyjnym organie opozycji widzieliśmy kamienie malowane na czarno, a rekord idiotyzmu pobił pewien dziennikarzyna usiłujący podpalić węgiel na łopacie przez przyłożenie do niego na moment płomienia z palnika. Biedak w życiu chyba nie widział, jak pali się węglem i był ciężko zdumiony, że węgiel nie zapala się jak suchy papier.

Skoro węgiel był, choć znacznie droższy niż przed rokiem, narracja Platformy przedstawiała wizję zamarzniętych Polaków z powodu za drogiego węgla. Rządowe dotacje złagodziły w pewnym stopniu ten problem, więc opozycjoniści oskarżyli rząd o… zbyt szybki zakup węgla. Po sfinalizowaniu kontraktów importowych cena węgla na rynkach spadła. Zdaniem opozycji należało poczekać do czasu tego spadku, czyli do jesieni, i dopiero wtedy negocjować kontrakty. Węgiel przypłynąłby w sam raz na wiosnę.

Zauważmy, że wszystkie te zmiany w politycznej narracji nastąpiły w przeciągu kilku miesięcy, powiedzmy pół roku. Niesamowita szybkość, a im bliżej wyborów, tym prędkość zmian rośnie.

Wspomniałem tylko kilka kwestii, w których Platforma ukazuje różne twarze. Tak różne, że trudno stwierdzić, jaką mieć będzie po wygranych wyborach, gdy jakąś politykę będzie musiała prowadzić i jakieś konkretne decyzje podejmować

Gdy jednak spojrzymy na zmiany twarzy Platformy w czasie, widzimy bardzo konkretny trend, kierunek tych zmian. Na tej podstawie można stosunkowo łatwo zobaczyć, co nas czeka, gdy PO wygra wybory.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Różne twarze Platformy” znajduje się na s. 15 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Różne twarze Platformy” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Czy Kaczyński zmusił Tuska do obalenia rządu w 1992 roku? / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 108/2023

Wkrótce dowiemy się pewnie, że to Kaczyński zmusił Tuska do obalenia rządu. A krótko przed wyborami okaże się, że na filmie „Nocna zmiana” wcale nie widzimy Donalda Tuska. To Kaczyński się przebrał.

Zbigniew Kopczyński

Pamiętny 4 czerwca

Na 4 czerwca Donald Tusk zapowiedział wielki marsz. Pisząc te słowa nie wiem, czy będzie on wielki, czy niewielki. To się dopiero okaże. Jednego możemy być pewni. Bez względu na rzeczywistą frekwencję na marszu, organizatorzy ogłoszą go wielkim sukcesem, a ich przeciwnicy niekoniecznie. Ten sam marsz może dla jednych być wielkim, a dla drugich małym. Przerabialiśmy to przy okazji marszów „w obronie konstytucji i wolnych sądów”. Podawana przez organizatorów liczba stu czy nawet dwustu tysięcy uczestników, po dokładnym przeliczeniu okazała się kilkakrotnie mniejsza. Przy dobrym skadrowaniu relacji grupkę można zrobić tłumem.

Wybrana data wielkiego marszu ma nawiązywać do wydarzeń z naszej najnowszej historii, ważnych dla polskiej demokracji. Przyjrzyjmy się zatem, co takiego wydarzyło się wtedy, by mogło stać się odniesieniem dla naszych hiperdemokratów.

Nie będzie to obiektywny opis historyczny, a raczej przedstawienie moich ówczesnych odczuć. Byłem wtedy stosunkowo młody, acz już po doświadczeniu działalności w karnawale Solidarności i konspirze, zaangażowany w działalność polityczną, lecz na szczeblu lokalnym, daleko od wielkiej polityki.

W miarę zbliżania się 4 czerwca 1989 roku rosło napięcie i mobilizacja, ale też granicząca z pewnością nadzieja na zmiany. Zanim jednak ruszyliśmy do urn, media podały mrożące wieści z Pekinu. Przez ostatnie miesiące prawie codziennie informowano o chińskiej odwilży, o coraz odważniejszych wystąpieniach i żądaniach zmian. Wyglądało na to, że w Chinach również może dojść do przemian, a później – myśleliśmy – zawali się w końcu komunistyczne imperium zła. Tak to wyglądało. Tłumy ludzi okupujące Plac Niebiańskiego Spokoju robiły wrażenie.

I właśnie nad ranem 4 czerwca na zgromadzonych na placu ludzi ruszyły czołgi i transportery wojskowe, otworzono ogień maszynowy. Masakra. Według chińskich władz zginęło wtedy niecałe trzy setki ludzi. Chiński Czerwony Krzyż mówił o liczbie ponad dziesięć razy większej, a według niektórych, później ujawnionych źródeł, ofiar mogło być nawet dziesięć tysięcy.

Ich ciała potraktowano mniej więcej tak, jak w Auschwitz robili to Niemcy. Pamięć o tej masakrze bardzo skutecznie – przynajmniej w Chinach – wrzucono do komunistycznego grobu pamięci.

Po raz kolejny okazało się, że komuniści potraktowali liberalizację reżimu jako czas do przygotowania rozprawy z oponentami. Tak jak było to w Polsce w latach 1980–81. 4 czerwca 1989 roku w Pekinie był pogrzebem ledwo widocznych zalążków demokracji. Wiadomości z Chin nie osłabiły naszego zaangażowania w polskie wybory, choć przypomniały nam, do czego zdolni są komuniści.

Dziś krytykujemy tamte wybory, bo wolne były tylko w 35 procentach, więc nazywanie ich demokratycznymi jest nieporozumieniem. To prawda, demokratyczne nie były. Ale w wtedy te 35% oznaczało dla nas naprawdę dużo.

Przecież od upadku II Rzeczypospolitej nie mieliśmy tyle wolności. Mogliśmy iść, skreślić kogo chcemy (w tych 35% procentach) i nasz głos został policzony. Dla mnie, moich rówieśników, a i naszych rodziców nastąpiło to pierwszy raz w życiu. Naprawdę zachłysnęliśmy się tym skrawkiem wolności.

Prawdziwe i demokratyczne wybory były do Senatu. Tu poszliśmy jak burza. W Senacie nie znalazł się żaden komunista. Solidarnościowi kandydaci zdobyli 99 mandatów. Jeden przypadł niezależnemu kandydatowi – Henrykowi Stokłosie z okręgu pilskiego. Był on jednym z największych pracodawców w okręgu i, prawdopodobnie, jego przypadek jest dla liderów Prawa i Sprawiedliwości jednym z powodów niechęci do jednomandatowych okręgów wyborczych. Paradoksalnie te stuprocentowo wolne wybory pozostają w cieniu sejmowych, jedynie częściowo wolnych, i raczej nie do wyborów senackich nawiązuje Donald Tusk.

Te 35% wygraliśmy w stu procentach. Dodatkowo przepadła lista krajowa, a to znaczyło, że wielu zasłużonych towarzyszy zabrakło w Sejmie. Nokaut czerwonych, a u nas prawie euforia. Prawie, bo z pewną niepewnością czekaliśmy na reakcję komunistów, wiedząc, co wydarzyło się w Pekinie. Z wielkim napięciem słuchaliśmy oświadczenia rzecznika Komitetu Centralnego PZPR wygłoszonego w Dzienniku Telewizyjnym. Zapewnił, że partia przyjmuje wynik wyborów. Naprawdę duża ulga.

A po tym bolesny policzek. Dowiedzieliśmy się, że nasi liderzy: Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki ustalili z czerwonymi, że oddają komunistom mandaty z listy krajowej. Zmienili zasady w trakcie gry! Naprawdę trudno było mi to zrozumieć. Demokracja to przecież rządy ludu, a gdy lud wypowiedział się wyraźnie i jednoznacznie, postanowiono tę wypowiedź mocno stonować.

Pacta sunt servanda – stwierdzili nasi liderzy. Umów należy dotrzymywać – to podstawowa rzymska zasada praworządności. Jak najbardziej słuszna. Pytanie tylko, których umów? Tych z komunistyczną władzą, czy z polskim społeczeństwem? Geremek i Mazowiecki powiedzieli Polakom: „Możecie głosować, jak chcecie, ale wynik ma być taki, jak ustaliliśmy z czerwonymi”. Trudno o większe podeptanie demokracji. Rozumiem argumenty o sytuacji geopolitycznej, potrzebie rozsądku i niestawianiu przeciwnika pod ścianą, ale mówmy o kompromisie, dogadaniu się elit, a nie o demokracji. Czy tę rocznicę chce obchodzić Donald Tusk?

Efektem „dotrzymania umowy” było powierzenie Czesławowi Kiszczakowi misji stworzenia nowego, „demokratycznego” rządu, a później wybór Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. I tylko zakulisowym zabiegom braci Kaczyńskich zawdzięczamy niepowodzenie misji Kiszczaka, powstanie rządu Mazowieckiego, a później przyspieszone wybory prezydenckie. Notabene, w tym niby pierwszym niekomunistycznym rządzie siłowymi resortami kierowali zasłużeni komunistyczni generałowie. Taka to była demokracja.

Na w pełni demokratyczne wybory parlamentarne musieliśmy czekać do 27 października 1991 roku. W ich wyniku powstał rząd Jana Olszewskiego, pierwszy rząd bez komunistów. Nie był on hołubiony, delikatnie mówiąc, przez tych, którzy czuli się uprawnieni do sprawowania rządu dusz Polaków.

Nieakceptowalne dla ówczesnych elit było usiłowanie powstrzymania nazywanego prywatyzacją przejmowania majątku narodowego przez ludzi związanych z dawną władzą, co traktowano jako złamanie ustaleń okołookrągłostołowych. Znów „Pacta sunt servanda”.

Nie podobało się też wyraźne artykułowanie dążeń do włączenia Polski do struktur zachodnich NATO i Unii Europejskiej – w tej właśnie kolejności. Okrągłostołowe elity zachowywały się wtedy tak, jak gdyby dalej istniał Układ Warszawski, a Związek Sowiecki nie rozpadał się na naszych oczach. Prezydent Wałęsa wygłaszał, w opozycji do rządu, projekty powołania jakiegoś NATO-bis i EU-bis, by uniemożliwić integrację z Zachodem i pozostawić dawne demoludy w szarej strefie z przewagą wpływów rosyjskich.

Kolejną kością niezgody był projekt umowy z Rosją, przewidujący stworzenie na terenie wojskowych baz rosyjskich faktycznie eksterytorialnych baz formalnie gospodarczych, nazywanych ładnie joint-venture, a będących faktycznie centrami wywierania wpływu i ośrodkami wywiadowczymi. Istnienie czegoś takiego uniemożliwiłoby zupełnie wejście Polski do NATO. Lech Wałęsa poleciał z tym projektem do Moskwy i tylko wysłany tam ostry sprzeciw rządu zablokował jego podpisanie.

Po powrocie z Moskwy, już 28 maja, Lech Wałęsa podjął pierwszą próbę odwołania rządu Jana Olszewskiego. Swego dopiął kilka dni później, dokładnie 4 czerwca 1992 roku. Powodem było upublicznienie przez ministra spraw wewnętrznych, Antoniego Macierewicza – w wyniku uchwały Sejmu – listy 64 członków rządu, posłów i senatorów, mających kartotekę współpracy z komunistycznymi służbami specjalnymi.

Szokiem było zobaczyć, jak gęsto wśród rządzących było od donosicieli, w tym bohaterów walki o wolną Polskę, z Lechem Wałęsą na czele.

Tego płazem puścić nie było można i po nocnej naradzie kolaborantów i ich wspólników odwołano rząd, a kapusiom zapewniono spokój, ciepłe posady i wpływ na politykę państwa na długie lata. Wiele dziwnych posunięć późniejszych rządów mogło mieć źródło w aktach przechowywanych na Łubiance.

Z trzech opisanych tu czwartoczerwcowych wydarzeń, właśnie to ostatnie ma najwięcej wspólnego z demokracją. Nie użyto przemocy, nie wypaczono wyników wyborów, a zmiana koalicji rządzącej to zwykła praktyka w demokracjach. W ten sposób kanclerzem został Helmut Kohl i nikt mu tego nie wypominał.

Być może właśnie to wydarzenie chce przypomnieć Polakom Donald Tusk? W końcu odegrał w nim jedną z głównych ról. Choć w swej skromności umniejsza ostatnio swoje zasługi.

Opowiadał niedawno, ile złego o Janie Olszewskim słyszał z ust Jarosława Kaczyńskiego. Wkrótce dowiemy się pewnie, że to Kaczyński zmusił go do obalenia rządu. A krótko przed wyborami okaże się, że na filmie Nocna zmiana wcale nie widzimy Donalda Tuska. To Kaczyński się przebrał.

Wielki marsz ma bronić zagrożonej demokracji, wolności itd. oraz doprowadzić do przejęcia władzy przez opozycję. Już sam fakt legalnego, bez przeszkód jego zorganizowania podaje to zagrożenie w dużą wątpliwość. W krajach wolnych i demokratycznych – a takim jest Polska – każdy może sobie demonstrować i maszerować z dowolnej okazji. Jednak w demokracji władzy nie zdobywa się marszami, a poprzez wyborcze decyzje obywateli.

Jeśli zestawimy zapowiedzi marszu z wcześniejszymi zapowiedziami liderów opozycji „silnych ludzi” usuwających rządzących z urzędów czy błyskawicznego posprzątania sądów, wielki marsz Donalda Tuska kojarzy się raczej z faszystowskim marszem na Rzym.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Pamiętny 4 czerwca” znajduje się na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Pamiętny 4 czerwca” na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023

Czy tego chcemy, czy nie, żyjemy w coraz głębiej podzielonej Polsce / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 103/2023

Fot. publicdomainpictures.net

Ci, którzy zachowują jeszcze jakąś neutralność w tej totalnej wojnie, uważają najczęściej, że obie strony niczym się nie różnią, są więc – jak powiedzielibyśmy na Śląsku – po jednych piniundzach.

Zbigniew Kopczyński

Nie ma symetrii

Użyłem gwary śląskiej dlatego, że to właśnie na Śląsku wyraźnie widać, że niekoniecznie tak jest. Choć obie strony mają dużo za uszami, to jednak istotnie różnią się w tym, co nazywamy stopniem zacietrzewienia, kulturą polityczną czy zwykłą kulturą.

Przekonuje nas o tym śląski dramat (lub komedia) w dwóch aktach. Dramat, bo wydarzenia dużo miały dramaturgii, a komedia, bo oglądane z dystansu wzbudzają uśmiech, raczej politowania.

Akt pierwszy rozegrał się jesienią 2018. Wybory do Sejmiku Województwa Śląskiego wygrała, przewagą jednego mandatu, koalicja antypisowska, jako że jej najważniejszym spoiwem była wrogość wobec partii rządzącej. Sprawa była jasna, negocjacje koalicyjne przebiegły szybko i sprawnie. Dzień przed pierwszą sesją Sejmiku ogłoszono skład nowego Zarządu Województwa z dotychczasowym marszałkiem Wojciechem Saługą (PO) na czele.

Nazajutrz okazało się, że przedwcześnie witano się z gąską. Niejaki Wojciech Kałuża, wybrany z listy Koalicji Obywatelskiej, postanowił zawrzeć koalicję z Prawem i Sprawiedliwością, dając tej partii, a raczej koalicji, większość w Sejmiku. Na reakcję „demokratycznej” opozycji nie trzeba było długo czekać.

Preludium był wywiad byłego marszałka w Radiu Piekary, w którym skarżył się, że Wojciech Kałuża ukradł mu władzę w województwie, tak jak kradnie się samochody. I choć prowadzący wywiad przytomnie zauważył, że ten samochód nie należał do Saługi, lecz do społeczeństwa województwa, nie powstrzymało to użalania się nad doznaną krzywdą.

Słysząc te lamenty, zwykli mieszkańcy Żor – rodzinnego miasta renegata (czytaj: śląscy działacze Platformy Obywatelskiej i ugrupowań koalicyjnych) „spontanicznie” zebrali się na wiecu w Żorach. Zupełnie przypadkowo na wiec zawitał powracający z Warszawy do domu, aspirujący wtedy do przewodzenia Platformie Borys Budka, gdyż, jak powszechnie wiadomo, Żory znajdują się dokładnie na drodze z Warszawy do Gliwic.

Wiec zgodny był z orwellowskim opisem seansów nienawiści. Poszczególni politycy antypisowskiej koalicji w swoich wystąpieniach prześcigali się w opisach, jakim to złym i fałszywym człowiekiem jest Wojciech Kałuża i jakiej straszliwej zbrodni dokonał. Zebrany tłum skandował: „Oddaj mandat! Przeproś Żory!”. Brakowało tylko gomułkowskiego „Nie przebaczymy, nie zapomnimy!”.

Kulminacyjnym punktem seansu był histeryczny wrzask posłanki Rosy: „Kałuża, ty …..!”w wykropkowanym miejscu padło pewne wulgarne słowo, które po śląsku ma paskudniejsze znaczenie niż w klasycznej polszczyźnie, choć brzmi tak samo. Czysty Orwell.

Niedługo potem Borys Budka rżnął głupa podczas wywiadu, udając, że nie wie, co owo słowo znaczy w śląskiej gwarze. Dziennikarz był jednak przygotowany i przeczytał mu jego słownikową definicję. Wyszło głupio, a raczej klasycznie.

To był początek kampanii nienawiści. Dodać do niej należy nagonkę na rodzinę zdrajcy, zatruwanie jej życia, demonstracje w czasie obrad Sejmiku i wysyp niby-ekspertów od prawa, udowadniających nielegalność postępowania Wojciecha Kałuży i oczywiście Prawa i Sprawiedliwości.

Zdaniem tych niby-ekspertów przejście do ugrupowania opozycyjnego wobec tego, z którego listy kandydat startował, powoduje konieczność oddania mandatu. Tę zasadę prawną wyssali oczywiście z palca. I choć byli to ci sami, którzy tak heroicznie bronili Konstytucji przed jej łamaniem przez PiS, nie zauważyli, że ta właśnie Konstytucja w ustępie 1. artykułu 104 stwierdza:

„Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców”.

To o posłach, a o radnych mówi ustęp 1. artykułu 23 ustawy o samorządzie województwa:

„Radny obowiązany jest kierować się dobrem wspólnoty samorządowej województwa. Radny utrzymuje stałą więź z mieszkańcami oraz ich organizacjami, a w szczególności przyjmuje zgłaszane przez mieszkańców województwa postulaty i przedstawia je organom województwa do rozpatrzenia, nie jest jednak związany instrukcjami wyborców”.

Widać więc jasno, że zasada wolnego mandatu posła/radnego jest w Polsce zasadą konstytucyjną. Dzięki niej zmiany barw politycznych w trakcie kadencji były, są i będą. Możemy różne ją oceniać, szczególnie pod kątem etyki, jednak ona obowiązuje i nawoływanie do represji wobec korzystających z niej jest nawoływaniem do łamania Konstytucji właśnie.

Nawiasem mówiąc, coraz rzadziej słychać obrońców Konstytucji. Od czasu, gdy totalna opozycja otwarcie głosi zamiar jej łamania czy to poprzez wprowadzenie aborcji na życzenie i małżeństw jednopłciowych, czy też czystki w sądach i wyprowadzenia przez „silnych ludzi” prezesa NBP.

To tyle o akcie pierwszym.

Akt drugi odbył się dokładnie cztery lata później, w listopadzie tego roku. Zaraz po powrocie ze szczytu klimatycznego w Egipcie marszałek Chełstowski w czasie sesji Sejmiku ogłosił wystąpienie z PiS, przystąpienie do inicjatywy samorządowej i zawarcie koalicji z antypisowską koalicją, po czym spiesznie poleciał do Kataru, jako że jego nieobecność na meczu mogłaby zachwiać morale polskiej reprezentacji.

Jaka była reakcja w porzuconej partii? Nic oryginalnego: szok, wściekłość, rozżalenie i szukanie, komu zawdzięczamy (czyli: kto jest winny), że mało znany poza Tychami i tym samym niesprawdzony członek partii został z dnia na dzień marszałkiem województwa i szefem regionalnych struktur partyjnych. W sumie klasyka i tu nie ma różnic między partiami.

Różnice pojawiły się trochę później. Nikt nie nękał rodziny marszałka. Nikt nie pajacował podczas obrad Sejmiku. Ani prezes PiS, ani żaden z liderów tej partii nie zjawił się na „spontanicznym wiecu oburzonych mieszkańców” w Tychach – mieście marszałka. Takiego wiecu nie było. Nikt nie skandował „Oddaj mandat! Przeproś Tychy!” i, oczywiście, nikt publicznie nie wyzywał wulgarnie zdrajcy.

To akurat dość istotna różnica. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek z pisowskich polityków rzucał publicznie mięsem. Totalna opozycja nie ma w tym zahamowań. To taka różnica w kulturze, nie politycznej, a tej osobistej. Nie pojawiły się też niby-prawnicze analizy udowadniające konieczność oddania mandatu.

W tej kwestii odezwały się jednak głosy koalicji antypisowskiej. Być może z powodu nieczystego sumienia, w co wątpię, usiłowały wykazać, że czym innym jest zmiana barw partyjnych zaraz po wyborach, a czym innym trochę później. By to ocenić, przełóżmy to na język życia codziennego normalnych ludzi. A więc Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku, czy naprawdę jest dla Ciebie istotną różnicą, czy mąż/żona zdradzi Cię zaraz po ślubie, czy trochę później?

Dobrym posumowaniem tej sytuacji są triumfalne wypowiedzi Borysa Budki. W jednej z nich, pamiętając o wydarzeniach sprzed czterech lat, stwierdził, że nazwisko Wojciecha Kałuży na zawsze pozostanie synonimem zdrady. I mówił to w obecności marszałka Chełstowskiego. Trudno o lepszą ocenę nowego koalicjanta. I trudno o lepszy przykład stosowania etyki Kalego.

W pustyni i w puszczy warto czytać z wielu powodów. Jednym z nich jest fragment, gdy Staś Tarkowski usiłuje wprowadzić Kalego w zasady wiary katolickiej. Sprawdzenie efektów nauczania wyglądało tak:

— Powiedz mi — zapytał Staś — co to jest zły uczynek?
— Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy — odpowiedział po krótkim namyśle — to jest zły uczynek.
— Doskonale! — zawołał Staś — a dobry?
Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu:
— Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy.

Etyka Kalego obowiązywała w Platformie już w czasach, kiedy o Borysie Budce nikt nie słyszał. Podczas pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005–2007) miała miejsce dziennikarska prowokacja. Posłanka Beger (Samoobrona) zwróciła się do Adama Lipińskiego – znaczącego wtedy polityka PiS – z propozycją przejścia do klubu PiS w zamian za stanowisko ministerialne.

Rozmowa odbyła się w pokoju posłanki nafaszerowanym wcześniej sprzętem rejestrującym, więc zobaczyła ją cała Polska. Dało to powód politykom Platformy do oskarżeń o korupcję polityczną. I nie miało znaczenia, że inicjatywa wyszła od Renaty Beger, a Adam Lipiński przekazał jej odpowiedź odmowną.

Sam fakt prowadzenia rozmów był dla opozycji dowodem korupcji. Powstało więc miasteczko namiotowe, a protestujący, z Donaldem Tuskiem i innymi ówczesnymi liderami Platformy, domagali się – wtedy jeszcze bezskutecznie – dymisji rządu.

Minęło trochę czasu, rządziła Platforma. Powołano komisję sejmową do zbadania afery hazardowej, w którą zamieszani byli czołowi politycy PO. Powołano ją tak, by niczego nie wykryła. Zasiadających w niej posłów PiS zneutralizowano, więc pierwszą gwiazdą został polityk wtedy opozycyjnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej – Bartosz Arłukowicz, zdobywając dużą popularność.

Krótko po tym ogłoszono, że Bartosz Arłukowicz przechodzi do Platformy. Otrzymał też nowo utworzone stanowisko ministra do spraw niepotrzebnych, to znaczy do spraw wykluczonych. Do końca kadencji nikogo nie wkluczył ani nie wykluczył, a działalność ministerstwa ograniczyła się do wypłacania pensji ministra i obsługującego go personelu oraz generowania kosztów swego istnienia. W tym wypadku jednak nie było mowy o jakiejkolwiek korupcji, albowiem Arłukowicz przeszedł na właściwą stronę.

Od opisywanych przez Sienkiewicza wydarzeń minęło 140 lat. W tym czasie Afryka ucywilizowała się, znaczna część jej ludności wyznaje chrześcijaństwo i chrześcijański system wartości oparty na indywidualnej odpowiedzialności i zasadach takich samych dla każdego, czyli oceny postępowania w zależności od dokonanych wyborów i czynów, a nie osoby ich dokonującej. W tym samym czasie polska totalna opozycja cofnęła się do poziomu pogańskich dzikusów.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Nie ma symetrii” znajduje się na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Nie ma symetrii” na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Podważanie statusu sędziego to autostrada do demolki państwa / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 101/2022

Nagle wśród warunków otrzymania pieniędzy z KPO pojawiła się możliwość kwestionowania statusu sędziego przez innego sędziego. Żaden sędzia w Europie nie ma takiej możliwości. A w Polsce to ma być.

Zbigniew Kopczyński

Potęgowanie chaosu

Do czego doprowadzi radosna twórczość obrońców „praworządności”, widać było już na początku ich działalności. Ostrzeżenia ludzi myślących przyjmowane były jako pisowska propaganda, a każdy wątpiący w konieczność walki o „wolne sądy” i mówiący o destrukcji państwa traktowany był i jest jak zdrajca wolności, w zasadzie faszysta. Taki to urok nieustannej wojny polsko-polskiej, a raczej polsko-europejskiej.

Dość szybko te ostrzeżenia i przestrogi zaczynają się materializować. Zacietrzewienie i ślepa nienawiść totalnej opozycji już przynoszą trujące owoce. To wszystko oprawione w narrację pełną górnolotnych słów, lecz pozbawioną elementarnej logiki i stosującą pokrętną argumentację będącą obrazą ludzkiej inteligencji.

Mieliśmy sędziego, Igor Tuleya się nazywa, bezstronnie zaangażowanego w działalność opozycyjną, który sądząc groźnych bandytów, członków gangu obcinaczy palców, zawiesił postępowanie do momentu, aż trybunał europejski powie mu, czy jest sędzią niezależnym, czy też nie.

Sprawy w sądach europejskich trochę trwają, a czas tymczasowego aresztowania bandytom się kończył. Ponieważ nie było decyzji o jego przedłużeniu, bandyci mogli wyjść na wolność i odpowiednio porozmawiać ze świadkami lub dokonać kolejnych zbrodni, bo co im zależy.

Sąd europejski nie spełnił nadziei dzielnego sędziego i orzekł, przekładając na polski, że to nie jego sprawa, a sędzia sam powinien mieć jako takie pojęcie o swej niezależności. Bo też, logicznie rzecz biorąc – wiem, że to dla wielu sędziów za trudne – normalny człowiek zwykle wie, czy zależy od kogoś, czy nie. Sędziowie zwykle wyłączają się z rozpatrywania spraw, gdy dotyczą ich krewnych, znajomych lub osób w jakikolwiek sposób z nimi powiązanych. I zwykle nie trzeba do tego wniosku stron. Sędzia sam wie, że w tej sprawie może nie być bezstronny. To dotyczy poszczególnych spraw sądowych. Czym innym jest kwestia, czy sędzia jest w ogóle zależny od kogoś, czy nie. I tu średnio inteligentny człowiek potrafi odpowiedzieć sobie na to pytanie. Być może inteligencja zawodzi naszego wojującego sędziego, bo pomocy w odpowiedzi na to pytanie szukał w Luksemburgu.

Na zdrowy rozum: jeśli nie jestem pewny, czy potrafię prowadzić samochód, nie siadam za kierownicą. Skoro więc nasz sędzia wątpi w swą niezależność, powinien zrezygnować z posady, bowiem sędzia winien być niezależny bez żadnych wątpliwości. Wiem, zagalopowałem się. Dla obrony praworządności można poświęcić wiele, ale nie pensję sędziego i związany z nią immunitet.

Właśnie ten immunitet sędziowski, przywilej mało znany w Europie, rozzuchwala sądowych chuliganów. Dzięki temu pozwalają sobie na zachowania, które w krajach Europy Zachodniej skończyłyby się dla nich wydaleniem z zawodu, w najlepszym razie.

Szybko pojawili się naśladowcy sędziego Tulei. W warszawskim Sądzie Apelacyjnym zapadł wyrok, o którym doniósł dziennik „Rzeczpospolita”. Rozpatrywano sprawę pewnego dżentelmena, który był uprzejmy skrócić doczesne troski pewnej damy, używając do tego celu sztyletu, po czym wyszedł z mieszkania, pozostawiając w nim miesięczne dziecko. Nie mógł jednak oddalić się zbyt daleko, skoro sąd skazał go na 16 lat więzienia. Sprawa trafiła do apelacji.

Sąd Apelacyjny, w którym sprawozdawcą była sędzia Marzanna Piekarska-Drążek – znana obrończyni wolnych sądów, konstytucji itp. – uchylił wyrok. W uzasadnieniu stwierdził, że wydająca go sędzia Agnieszka Brygidyr-Dorosz „bezrefleksyjnie” – nie, nie wydała wyrok albo oceniła wszystkie aspekty sprawy, lecz przyjęła nominację sędziowską. To zajęło umysły sędziów apelacyjnych: sędzia, nie bandyta.

Pani sędzia przyjęła nominację, wprawdzie „bezrefleksyjnie”, ale od prezydenta, zgodnie z konstytucją, jednak opiniowała jej kandydaturę nie ta Rada, jaka podobałaby się Sądowi Apelacyjnemu. Z praworządnością i wolnością sądów u opozycji jest jak z demokracją. Jeśli my wygrywamy wybory, jest to demokratyczna decyzja wyborców. Jeśli wybory wygra strona przeciwna, to mamy autorytaryzm, dyktaturę i w ogóle faszyzm.

Z relacji prasowej wynika, że na 10 stron uzasadnienia meritum sprawy dotyczy kilka akapitów. Cała reszta to dywagacje na temat braku praworządności w Polsce, co streścić można, że jest źle. Przyjrzyjmy się wywodom Sądu Apelacyjnego (cytaty za portalem wpolityce.pl).

„Powołanie na urząd (awans) sędziego w procedurze prowadzonej z udziałem obecnej KRS jest nieskuteczne, obarczone poważną i nieusuwalną wadą prawną, a nadto wywołuje uzasadnione wątpliwości co do niezawisłości sędziego i wymagane ustawowo cechy nieskazitelnego charakteru”.

To akurat typowe dla totalsów.

Wielokrotnie w dyskusjach pytałem, dlaczego procedura z udziałem obecnej KRS jest „obarczona poważną i nieusuwalną wadą prawną” albo w którym punkcie PiS łamie konstytucję. W odpowiedzi słyszałem, że to oczywiste, wszyscy to wiedzą, a ja jestem głupi. Tak, poważnie, ten poziom. Żadnego merytorycznego uzasadnienia, podania łamanych artykułów, nic.

Dalej jest jeszcze lepiej:

„Osoba, która ma powody, by uzyskać albo utrzymać profity zawodowe (pozycję i finansowe) zależne od władzy zewnętrznej, może być w odbiorze ogólnym postrzegana jako osoba zależna, o skłonnościach do sprzyjania innym podmiotom i innym wartościom niż te, którym ma obowiązek służyć sędzia”.

Bełkoczący sędziowie zapomnieli, że każdy sędzia w Polsce, również oni, „ma powody, by uzyskać albo utrzymać profity zawodowe zależne od władzy zewnętrznej”, jako że każdy sędzia otrzymuje awans z rąk prezydenta Rzeczypospolitej, czyli władzy zewnętrznej, na podstawie opinii tej wstrętnej KRS. Również oni, chcąc awansować, muszą merdać ogonkiem przed KRS i prezydentem. Zgodnie z ich logiką, nie są tym samym niezależni, więc i ich wyroki, również ten omawiany, są funta kłaków warte. Każdy sędzia może je uchylić. Nawiasem mówiąc, piękny samobój.

„Wystarczy sama obawa społeczna z tym związana, by sąd utracił wiarygodność bezstronnego arbitra”.

Przepraszam za kolokwializm, ale tutaj, pewnie nieświadomie, sąd robi sobie jaja z pogrzebu. Co to znaczy „obawa społeczna”? To znaczy, że pewna część społeczeństwa ma obawy o bezstronność sędziego. Otóż spieszę donieść, że ja, a ze mną pewnie ze 30% polskich wyborców, ma obawy co do bezstronności Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Tym samym wyroki tego sądu są nieważne z definicji.

„Obecny związek awansów sędziowskich z organami podporządkowanymi silniejszej władzy (politycznej) osłabia zaufanie do sądownictwa i uzasadnia obawy co do decyzji sądowych”.

Tutaj wychodzi cała zaściankowość sądu, chociaż warszawskiego. Gdyby sędziowie wychylili się choć trochę z warszawskiego grajdołka, zobaczyliby, że tuż za miedzą, tą zachodnią, sędziów wybierają i mianują tylko i wyłącznie politycy. Sędziowie nie mają tam nic do powiedzenia.

Nie tylko jest tam „związek awansów sędziowskich z organami podporządkowanymi silniejszej władzy (politycznej)”, lecz awanse sędziowskie są dokonywane przez „silniejszą władzę (polityczną)”. A mimo to nikt, jak Europa długa i szeroka, tego nie kwestionuje, nie walczy o wolne niemieckie sądy ani nie rozrywa szat z powodu sprzeczności z wartościami europejskimi i brakiem praworządności. Może sędziowie Sądu Apelacyjnego zaczną? Nawiasem mówiąc, gdyby za czasów mojej młodości ktoś tak bełkotliwie pisał na maturze, poszedłby zamiatać ulice, a nie na studia.

W relacjach prasowych mówi się o uchyleniu omawianego wyroku. Nie ma wzmianki o przekazaniu sądowi niższej instancji do ponownego rozpatrzenia. Jeśli to było rzeczywiście tylko uchylenie, to wyroku nie ma, a sądzony dżentelmen może wracać do domu. I to szybko, bo dziecko płacze.

Przejdźmy piętro wyżej. W Sądzie Najwyższym objawiła się grupa, dość spora, starych sędziów, odmawiających orzekania z nowymi. Tym samym Sąd Najwyższy podzielony został na dwie nieuznające się części.

Smaczku całej sprawie nadaje fakt, że wśród tych starych bojowników o wolność i demokrację są jeszcze tacy, których mianowała komunistyczna Rada Państwa, a nawet byli członkowie partii komunistycznej – trudno o lepszy dowód prawdziwej bezstronności i niezależności. I te stare komuchy mają czelność kwestionować status sędziów mianowanych przez demokratycznie wybranego prezydenta Rzeczypospolitej!

Podważanie statusu sędziego, odmowa orzekania wspólnie z innymi sędziami i uznawania ich wyroków tylko dlatego, że otrzymali nominację wprawdzie z rąk prezydenta, jak wymaga konstytucja, lecz opiniowali ich kandydatury nie ci, którzy powinni, to autostrada do demolki państwa.

Jeśli starzy sędziowie nie uznają nowych, to tylko patrzeć, jak nowi przestaną uznawać starych. I każdy morderca, gwałciciel czy złodziej, skazany nawet na dożywocie, znajdzie sędziego, który podważy status skazujących go sędziów. Sądów więc nie będzie, sprawiedliwości też.

Złośliwi twierdzą, że to zmyślny plan opozycji w kontekście nadchodzących procesów Sławomira Nowaka i Stanisława Gawłowskiego. A może też się zdarzyć, że po wyborach dzisiejsza trzecia osoba w państwie nie schowa się już za immunitetem. Dowody, przynajmniej w pierwszej sprawie, wydają się na tyle mocne, że stosowanie doktryny Neumanna może być niemożliwe i sąd, chcą nie chcąc, wyda nieprzyjemny wyrok. Jedynym wyjściem będzie podważenie statusu wyrokujących sędziów, a później następnych i następnych, aż do przedawnienia. I może ta perspektywa faktycznej bezkarności powoduje ich wstrzemięźliwość w zeznaniach. To oczywiście złośliwość, bo chodzi o kwestie poważniejsze niż los paru prominentnych obrońców demokracji. Chodzi o Polskę, bez żadnej przesady. O zatrzymanie jej rozwoju i cofnięcie cywilizacyjne.

To dlatego nagle wśród warunków otrzymania pieniędzy z KPO pojawiła się możliwość kwestionowania statusu sędziego przez innego sędziego. Żaden sędzia w Europie nie ma takiej możliwości. Niechby spróbował. A w Polsce to ma być. To droga do podważania każdego wyroku, a tym samym likwidacji wymiaru sprawiedliwości.

Kto chciałby inwestować, albo chociaż mieszkać w państwie, gdzie nie ma pewnych wyroków, a w zasadzie i sądów? Zaczniemy wymierzać sobie sami sprawiedliwość i kraj pogrąży się w chaosie. A wtedy przyjdzie ktoś i zrobi porządek. Już to przerabialiśmy.

Przezwyciężenie naturalnego odruchu zemsty i oddanie jej państwu jest wielkim osiągnięciem cywilizacyjnym. Wielkim, bo bardzo trudno było tego dokonać. Jeszcze niedawno, w regionach od wieków chrześcijańskich, funkcjonowało nieoficjalnie prawo zemsty, nakazujące jej dokonanie. Są relacje misjonarzy, że łatwiej było im przekonać dzikusów do porzucenia wielożeństwa niż zemsty. Tak silnie jest ona zakorzeniona w psychice człowieka.

Oddanie sprawiedliwości w ręce państwa zaczęło się znacznie wcześniej, niż pojawiło się chrześcijaństwo. Zniszczenie sądów, wprowadzenie chaosu w wymiarze sprawiedliwości, a w konsekwencji jego prywatyzacja, cofnie nas w rozwoju cywilizacyjnym o kilka tysięcy lat. I na tę drogę usiłuje nas skierować totalna opozycja.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Potęgowanie chaosu” znajduje się na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022.

 


  • Listopadowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Potęgowanie chaosu” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022

Rządy państw Unii wkrótce będą mniej niezależne niż polskie województwa / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 100/2022

Fot. CC A-S 2.0 | Flickr.com

Już dawno powinien powstać zespół analizujący korzyści i koszty ewentualnego polexitu, a także scenariusze możliwego wyjścia z Unii Europejskiej, tak by uniknąć chaosu i niepotrzebnych strat.

Zbigniew Kopczyński

Wolność czy pieniądze?

Narastający konflikt polskiego rządu z Komisją Europejską, a raczej grillowanie Polski, każą zastanowić się nad sensem dalszego członkostwa Polski w UE. Już dawno powinien powstać zespół analizujący korzyści i koszty ewentualnego polexitu, a także scenariusze możliwego wyjścia z Unii, tak by uniknąć chaosu i niepotrzebnych strat.

Niestety, zamiast analizy mieliśmy uchwałę partii rządzącej deklarującą pozostanie w Unii. Domyślać się można, że bezwarunkowo. Znacznie osłabiło to polską pozycję negocjacyjną i, uważam, rozzuchwaliło eurobiurokratów do coraz dalej idących ingerencji w polskie sprawy. Pozbawiliśmy się tego, co szachiści nazywają groźbą ruchu, silniejszego narzędzia niż sam ruch.

Nie tylko w polskie sprawy ingeruje Bruksela. Swego czasu przewodnicząca Komisji Europejskiej namaściła Donalda Tuska na przyszłego premiera RP, a ostatnio otwarcie zagroziła Włochom użyciem wobec nich odpowiednich instrumentów, jeśli wybiorą rząd, który nie będzie podobać się trzymającym europejską władzę. To już jawne dążenie do pozbawienia krajów członkowskich suwerenności. Jeśli eurokomisarze mają decydować o rządzie w Polsce, we Włoszech czy innym kraju Unii, to państwa członkowskie będą miały mniej suwerenności niż polskie województwa.

Oczywiście dla grzecznych będzie nagroda w postaci funduszy europejskich i wielu uważa, że warto położyć uszy po sobie i brać, co dają. Dlatego właśnie należy zdecydować: wolność czy pieniądze?

Tak, właśnie wolność, a nie pozostanie w Unii, powinna być tematem dyskusji.

Mówienie o Unii jako idei europejskiej integracji jest mylące, jako że dzisiejsza Unia bardzo różni się od tej, do której wstępowaliśmy, o pierwotnej jej formie nie wspominając. Dziś priorytetem brukselskich elit nie jest wolny przepływ ludzi, towarów i pieniędzy oraz swoboda prowadzenia biznesu jako podstawy rozwoju gospodarczego, ale dbałość o realizację ideologicznych postulatów bez liczenia się z kosztami, również osobowymi.

Wielu Polaków, zwłaszcza sympatyków opozycji, bardzo chciałoby skutecznej interwencji Komisji Europejskiej i pozbawienia władzy Zjednoczonej Prawicy, notabene wybranej w demokratycznych wyborach. Pomijając taki drobiazg jak podeptanie woli wyborców, sukces tej interwencji nie musi być trwały. Zdarzyć się przecież może, że w kolejnych państwach wybory wygrają i władzę przejmą partie podobne do tych, które wygrały w Szwecji i we Włoszech. Ot, choćby hiszpańska Vox, francuskie Zjednoczenie Narodowe czy Alternatywa dla Niemiec. I one właśnie z – o zgrozo! – PiS-em i Fideszem ustanowią nową Komisję Europejską i ta nowa Komisja przywróci do władzy PiS, korzystając z narzędzi otrzymanych od euroentuzjastów.

Prawo należy stanowić przewidując, że samemu też można znaleźć się na miejscu obecnych przeciwników, a wtedy pojęcia suwerenności i integracji europejskiej nabiorą innego znaczenia.

Jeśli zdecydujemy się na oddanie całkowitej władzy nad Polską obcym instytucjom, choćby i europejskim, będzie to ruch w jedną stronę. Po zmianie władzy w UE nie będzie można się z tego wycofać. Tak jak wielu targowiczan żałowało swojej naiwności i zaproszenia carycy do interwencji w Rzeczypospolitej. Po rozbiorach nie można już było jej odprosić.

Musimy więc zdecydować, czy gotowi jesteśmy sprzedać naszą niepodległość, czy też chcemy zachować ją bez względu na koszty. Tak, Polacy w swej historii wielokrotnie dowodzili, że wolność nie ma dla nich ceny. Niestety dzisiaj całkiem spora jest grupa tych, którym „w niewoli przysmaki” smakują lepiej niż „w wolności kęsek lada jaki”. (Wskazówka dla młodych wykształconych z dużych ośrodków: Wygooglować Pies i wilk europejskiego bajkopisarza Jeana de La Fontaine spolszczoną przez polskiego zaściankowego nacjonalistę Adama Mickiewicza.)

Jeśli więc zdecydujemy się sprzedać naszą suwerenność, musimy zastanowić się nad ceną. Pamiętajmy, że zapłatę dostaniemy tylko raz. Za kupioną suwerenność Bruksela ani nikt inny drugi raz nam nie zapłaci. Później to my będziemy płacili.

A może zastanówmy się, komu tę suwerenność sprzedać? Przecież nie tylko Bruksela (czytaj: Niemcy) jest chętna. Może dobić targu z Władimirem Władimirowiczem? Dobrze zapłaci. Czy lepiej być zapóźnionym peryferium, eksporterem taniej siły roboczej, czy przemysłowym centrum imperium, bogacącym się na handlu z biedniejszą resztą, tak jak to było w XIX wieku? W dodatku zapłatę otrzymać możemy w postaci stałych i pewnych dostaw surowców po umiarkowanych cenach, bez opłat za emisję CO₂. Zauważmy, że dziś Niemcy panikują przed nadciągającą zimą, a Białorusini nie. Mają swoją ciepłą wodę w kranie, gaz w kuchence i grzejące kaloryfery.

Jeśli jednak Polacy, w co mimo wszystko wierzę, nie będą gotowi sprzedać swojej suwerenności, zastanowić się należy, czy jest szansa zachować ją, pozostając w Unii.

Do niedawna pozostawało to w sferze political fiction, jednak po wynikach ostatnich wyborów w Szwecji i Włoszech pojawiło się światełko w tunelu. To oczywiście za mało, by zablokować odlotowe pomysły rządzących Unią. Gdy jednak dodać do tego kilka państw z rządami nie tak radykalnymi, lecz trzeźwo stojącymi na ziemi, może uda się odwrócić dominujące dążenie do tworzenia jednolitego państwa europejskiego. Myślę tu przede wszystkim o państwach wyszehradzkich i bałtyckich, może też bałkańskich. A jeśli dołączy do nas np. Hiszpania, będzie dobrze.

To scenariusz optymistyczny, a na razie mamy to, co mamy. Pozostaje nam więc twardo bronić naszego interesu w ramach Unii i równolegle dokładnie przeliczyć opłacalność jej opuszczenia.

Najłatwiej skalkulować stronę ekonomiczną. I tu najbardziej potrzebny byłby zespół speców od gospodarki i finansów z różnych opcji politycznych. Liczby nie mają poglądów, więc można merytorycznie pracować mimo różnic w politycznych sympatiach, a efekt tej pracy byłby trudno podważalny.

Najłatwiej nie znaczy łatwo, bo w tej kalkulacji uwzględnić należy wiele elementów, część łatwo policzalnych, inne znacznie trudniej. Do tych ostatnich należą spodziewane turbulencje w eksporcie i imporcie z krajów Unii.

Może się zdarzyć, że polexit nie zmieni swobodnej wymiany handlowej z UE, to kwestia decyzji politycznej i to raczej unijnej niż polskiej. Jednak doświadczenia brytyjskie nakazują spodziewać się raczej dążenia do ukarania opuszczającego Unię, nawet gdyby nie było to w interesie pozostałych krajów UE.

Spowoduje to duże problemy firm eksportujących na europejskie rynki i koszty związane ze zmianą kierunków eksportu.

Gospodarka PRL nastawiona była na wymianę między bratnimi krajami i eksport do nich, głównie do ZSRR. Pamiętam pohukiwania z Moskwy na początku lat dziewięćdziesiątych: „Uważajcie, Polaczki, jeśli będziecie chcieli na Zachód, to zapomnijcie o eksporcie do nas, a waszego badziewia nikt na Zachodzie nie kupi. Będziecie jeść chleb z kartoflami”. I co? I szybko polscy producenci poprawili jakość wyrobów, dostosowali je do norm cywilizowanego świata i eksportują z powodzeniem gdzie się da, nie tylko do krajów Unii. Zmiana kierunku eksportu z europejskiego na amerykański, brytyjski, chiński czy indyjski będzie z pewnością mniej problematyczna i kosztowna.

Najłatwiej policzyć to, co widać, czyli przepływy między budżetami Polski i Unii. Dzisiaj więcej otrzymujemy z kasy Unii niż do niej wpłacamy. Z czasem, wraz ze wzrostem naszego PKB, różnica będzie maleć, aż w końcu staniemy się płatnikiem netto.

Dzisiaj jednak jesteśmy beneficjentami, przynajmniej teoretycznie, bo blokada środków pod pretekstem zagrożonej praworządności i nakładanie kar o, delikatnie mówiąc, wątpliwym uzasadnieniu, wywracają całe to obliczenie.

Jednym z ważnych argumentów za wstąpieniem do Unii Europejskiej była kwestia bezpieczeństwa. Rzeczywiście w tamtym czasie pozostanie poza Unią oznaczało bycie w strefie buforowej między Wschodem a Zachodem i narażenie, a właściwie bezbronność wobec agresywnego sąsiada. Do NATO wstąpiliśmy wprawdzie wcześniej niż do Unii, ale było to członkostwo tylko formalne, bez obecności wojskowej NATO w Polsce i niewielkich możliwościach (i chęciach) przyjścia nam z pomocą w chwili zagrożenia. Liczyliśmy, że poprzez integrację gospodarczą i inwestycje w naszym kraju wzbudzimy w naszych partnerach motywacje do obrony zarówno nas, jak i swoich inwestycji. Inna rzecz, że przecenialiśmy zarówno ich gotowość do pomocy, jak i potencjał.

Wojna na Ukrainie zmieniła sytuację. Rosja okazała się nie taka silna, jak się obawialiśmy, a zaangażowanie zachodnich krajów Unii w pomocy Ukrainie raczej symboliczne. Realną i znaczącą pomoc otrzymała Ukraina spoza Unii: z Ameryki, Wielkiej Brytanii, a z krajów Unii z Polski.

Dziś raczej nie mamy złudzeń, że w razie rosyjskiej napaści na nasz kraj brukselskie, berlińskie i paryskie chodniki zostałyby sumiennie zamalowane przez współczujące nam europejskie elity, ale zatrzymać rosyjską ofensywę musiałyby nasze kraby i abramsy. A na pomoc moglibyśmy liczyć od tych, którzy pomagają Ukrainie.

Gospodarka, finanse, obronność to wielkie i ważne sprawy, ale zwykłego człowieka bardziej interesuje swoboda podróżowania po Europie, możliwość podjęcia pracy, otworzenia biznesu czy studiowania. Ewentualne wystąpienie z Unii znacznie to utrudni. Brukselscy urzędnicy zadbają, byśmy zapomnieli o układzie z Schengen. A skoro Niemcy i Austria przez siedem lat trzymali swoje rynki pracy zamknięte dla Polaków, zamkną je i po polexicie.

Wspomniałem tylko o kilku aspektach rozważań o wyjściu lub pozostaniu w Unii. Przedstawienie całości to zadanie dla wielu, i to mądrzejszych ode mnie.

Niemniej należy podjąć prace nad raportem analizującym plusy i minusy ewentualnego polexitu. Nawet gdyby trwały tak długo, jak nad raportem o polskich stratach wojennych. Nawet, jeśli uzupełniony byłby głosami odrębnymi lub protokołami rozbieżności.

Jego powstanie, pozwoli nam podjąć decyzję, jeśli zajdzie taka potrzeba. Naszym europejskim partnerom pokaże, być może, że możemy żyć poza Unią i nie musimy zgadzać się na wszystkie fanaberie eurozarządców.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wolność czy pieniądze?” znajduje się na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wolność czy pieniądze?” na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Gdzie są nauczyciele hunwejbinów z Platformy Obywatelskiej palących książki? Felieton Zbigniewa Kopczyńskiego

Palenie książek w Niemczech w 1933 roku | Fot. domena publiczna, Wikipedia

To jest samo zło – mówi młody platformerski hunwejbin. Na młodziutkiej twarzy widać ogrom wiedzy historycznej i lata doświadczenia pedagogicznego. Na pewno gruntownie przeanalizował treść podręcznika.

Liberalne barbarzyństwo

W felietonie zamieszczonym we wrześniowym „Kurierze WNET” (99/2022) [related id=186690] wyraziłem obawy, czy raczej przewidywania, że przeciwnicy podręcznika profesora Roszkowskiego mogą posunąć się do palenia książek. Szczerze mówiąc, myślałem, że przesadziłem. Z błędu wyprowadzili mnie młodzi politycy Platformy Obywatelskiej ze Szczecina, dumnie kontynuujący tradycje brunatnych krzewicieli postępu.

Oczywiście postępowcy z Platformy nie są tak nieodpowiedzialni jak chłopcy z Hitlerjugend. Nie palą bezmyślnie książek, szkodząc klimatowi emisją CO₂; użyli do tego celu bezemisyjnej niszczarki.

Zawsze jakiś postęp. Młodzi gniewni platformersi nie pomyśleli – co nie dziwi – ile ich niszczarka zużyła energii elektrycznej, a to poważny problem. Niewykluczone więc, że ich następcy, bardziej oczywiście świadomi, podrą własnoręcznie książki, a później je zjedzą w celu utylizacji.

„Uważamy, że to jest samo zło” – mówi młody platformerski hunwejbin (Wikipedia wyjaśnia to trudne słowo). Na młodziutkiej twarzy widać ogrom wiedzy historycznej i lata doświadczenia pedagogicznego, więc pewnie wie, co mówi. Z pewnością werdykt wydał po gruntownym przeanalizowaniu treści podręcznika. OK, żartowałem.

Kto czytałby książkę, skoro sam Donald Tusk ją skrytykował? A to dla młodych kontynuatorów nazistowskich tradycji jest wystarczające. „Donald locuta, causa finita”. (W Google translator jest łacina, ale żeby zrozumieć sens tłumaczenia, trzeba więcej przeczytać.) I tyle mamy z demokracji i pluralizmu.

Tylko patrzeć, jak zamienią brunatne koszule na czerwone krawaty i zabiorą się do oceniania i wyrzucania z uczelni profesorów, może i z cenionym w świecie dorobkiem, ale niepostępowych. Preludium tego mieliśmy niedawno w Katowicach.

No dobrze, nie będę już pastwił się nad współczesnymi komsomolcami. „Wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. (Ciekawe, czy któryś z nich wie, skąd ten cytat?). W końcu są to, jak widać, młodzi wykształceni z dużego ośrodka, czyli – mówiąc po polsku – młodzi i głupi. Nie będę też pisał o ich dorosłych opiekunach partyjnych, bo nie warto. Nie zauważyłem nikogo z nich wyrażającego, no, nie potępienie – tak naiwny to nie jestem – ale choćby zawstydzenie czy zażenowanie. Raczej widziałem satysfakcję, że młodzi tak dowalili pisiorom. Zostawmy więc ich w ich bagienku.

Ale gdzie są nauczyciele tych neonazistów? Gdzie jest nauczyciel historii, który nie nauczył ich, kto palił książki i jak to się skończyło?

Gdzie jest nauczyciel wiedzy o społeczeństwie, który nie powiedział im, że w demokracji spory rozwiązuje się w wyniku dyskusji, a nie palenia książek? Gdzie wreszcie jest nauczyciel matematyki, który nie nauczył ich logiki i logicznego myślenia, by wiedzieli, że nie da się pogodzić walki o wolność słowa z niszczeniem książek?

Rozpoczął się nowy rok szkolny. Przed nim mieliśmy zapowiedzi protestów i żądań lepszej płacy za pracę nauczycieli. Za jaką pracę? Tę, której efekty niszczą książki? Tak, wiem, są nauczyciele pracujący z oddaniem i starający się wychowywać uczniów na porządnych ludzi, świadomych i odpowiedzialnych obywateli. Mam niestety wrażenie, że takich nauczycieli jest coraz mniej.

Nie dopracowaliśmy się systemu promującego nauczycieli z powołania, zaangażowanych i z efektami ich pracy, a umożliwiającego pozbywanie się nauczycieli słabych, dla procesu edukacji zbędnych, a nawet wręcz szkodliwych.

Nie może być tak, że nauczyciel organizujący debaty oksfordzkie, uczący młodzież walki na argumenty i racjonalnej ich analizy, jest traktowany i wynagradzany jak dopuszczający do niszczenia książek, a może i do tego niszczenia podpuszczający.

Rządy Prawa i Sprawiedliwości, choć wprowadziły kilka pozytywnych zmian w szkolnictwie, tego problemu nie rozwiązały i nie wygląda na to, by rozwiązać go miały w przewidywalnej przyszłości. Ale to temat do osobnej, długiej i koniecznej dyskusji.

Młodzi naziści z Platformy niszczyli książkę z głupoty. Głupota to nie grzech, po prostu Bozia rozumu nie dała. Ale system oświaty wychowujący następne pokolenia takich bezmózgowców to prawdziwy dramat i fatalna prognoza dla Rzeczypospolitej.

Zbigniew Kopczyński