Wspomnienia z ostatnich tygodni w Australii: Canberra, Sydney, Melbourne, spotkania z Polakami i płukanie złotego piasku

Przez środek osady płynie strumień. Na dnie jest złoty piasek Kto chce wypłukać trochę złota australijskiego, wystarczy, że za 5 dolarów kupi licencję ważną trzy miesiące i może spróbować szczęścia.

Władysław Grodecki

By Polacy nie narzekali na rząd, warto, by wszyscy musieli go wybierać! W Australii głosowanie jest obowiązkowe! Gdy zbliżały się wybory, ks. Franciszek zapytał, czy nie mam ochoty odwiedzić Canberry i Sydney, gdzie jest zameldowany i musi się tam udać, by oddać swój głos. Propozycję przyjąłem z radością. 10 marca ok. 9.00 ruszyliśmy na wschód. To trochę dłuższa droga, ale wiedzie przez zieloną Gippslandię, krainę jezior i lasów eukaliptusowych. Przejeżdżaliśmy przez kilka parków narodowych, Alpy Australijskie i tereny odkrywkowych kopalni węgla. W pewnej chwili udało się nam spotkać kangura, co było wielkim wydarzeniem, ponieważ te zwierzęta żerują w nocy. Później już nigdy nie spotkałem kangura na wolności!

Fot. CC0, Pxhere.com

Zbliżając się do Oceanu Spokojnego, minęliśmy kilka jezior mierzejowych, ale najbardziej zaintrygowała mnie nazwa niewielkiego miasteczka nad Pacyfikiem „Eden”. Oczywiście jest to miejscowość znana z popularnego w Polsce przed laty australijskiego serialu „Powrót do Edenu”. Niestety nic szczególnego tu nie znalazłem, może poza tysiącami kikutów wypalonego lasu eukaliptusowego. Ks. Franciszek zrobił mi nawet wykład na temat tego drzewa:

„Zaskakujące jest, że te opalone pnie nie są całkiem martwe i po pewnym czasie ożywają. Inna osobliwość eukaliptusów to fakt, że te najwyższe drzewa świata mają maleńkie nasionka w bardzo twardej łupinie. Ponoć Aborygeni podpalają lasy przed spodziewanymi opadami deszczu, bo tylko wysoka temperatura powoduje pęknięcie łupiny i wegetację po ugaszeniu pożaru przez burze

Jest ok. 450 gatunków tego drzewa. Drewno eukaliptusa jest bardzo odporne na gnicie. Eukaliptusy wykorzystywane są do osuszania bagien, ze względu na silną transpirację, a ich liście, wydzielające substancję odstraszającą muchy i komary, są ulubionym przysmakiem koala. Słynne olejki produkuje się z liści odrostów”.

Już po zachodzie słońca dotarliśmy do Polskiego Ośrodka Duszpasterstwa w Canberze, gdzie byliśmy pierwszymi gośćmi z Polski. Ośrodek jest votum za pontyfikat Jana Pawła II i jeszcze nie był gotowy, by przyjmować pielgrzymów. Musieliśmy sobie sami radzić, a więc jak w Melbourne, zająłem się przygotowaniem kolacji. Cały zaś następny dzień poświęciłem na zwiedzanie. Nazwa Canberra (miejsce spotkań) pochodzi od nazwy jednej z rodzin plemienia Ngunnawal. Powstała w 1913 r. na miejscu niewielkiej osady, wg projektu amerykańskiego architekta Griffina. Dwa promienisto-koncentryczne zespoły zabudowy są rozdzielone zbiornikiem wodnym Burley-Griffin. 9 maja 1927 r., kiedy przeniesiono tu z Melbourne urzędy państwowe, miasto liczyło ok. 320 tys. mieszkańców i ciągle się rozrasta. Jest jedną z najmłodszych i najpiękniejszych stolic świata. W środku miasta znajduje się zbiornik wodny powstały z położenia stopnia wodnego na rzece Molongo. Oś miasta wyznaczają: imponujący budynek parlamentu i Muzeum Wojny. (…)

W ciągu kilku godzin udało mi się zobaczyć najważniejsze obiekty: symbole Sydney – Harbour Bridge i Operę, a także Centrum rozrywki „Darling Harbour”, Sydney Tower, podziemne centrum handlowe i stare magazyny.

Sydney to największe i najpiękniejsze miasto Australii, wygląda szczególnie efektownie w nocy w blasku lamp i neonów. Spacer pod Harbour Bridge, kościół św. Jakuba, Town Hall – to niezapomniane przeżycie. Także opera projektu Jørna Utzona to architektoniczne cudo. Opera i teatr, sala konferencyjna i restauracja tworzą kompozycyjną całość z imponującymi schodami. Symbolizują łabędzia z rozłożonymi skrzydłami.

Skansen w Ballarat | Fot. Buszmen69, CC A-S 3.0, Wikipedia

(…) Ballarat to największe dziś śródlądowe miasto stanu Wiktoria. W połowie XIX w (1851 r.) było centrum „gorączki złota” i widownią zbrojnego powstania zbieraczy złota. Obecnie jest tu skansen będący wierną repliką z tamtego okresu, Sovereign Hill. Świetnie utrzymane domy, przy maszynach prostych konie, różny sprzęt napędzany mechanicznie; kotły parowe, prasy, młyny itp. Jest szkoła, domy mieszkalne, sklepy, zabudowania gospodarskie, a w nich, kury, kaczki, indyki, świnie, kozy, króliki, gołębie itp. Przez środek osady płynie strumień. Brzeg jest kamienisty, ale na dnie jest piasek, złoty piasek Jeśli ktoś chce wypłukać trochę złota australijskiego, wystarczy, że za 5 dolarów kupi licencję ważną trzy miesiące, otrzymuje naczynie i może spróbować szczęścia. Mark Twain powiedział, że „historię Australii czyta się jak najpiękniejszą bajkę”. Może będę miał trochę szczęścia i znajdę trochę złota, więc Marian kupił mi takie „zezwolenie” i zabrałem się do roboty.

Poza miastem-skansenem oglądaliśmy Muzeum Złota z wyjątkowymi samorodkami, wyrobami ze złota i monet (są też polskie z 1924 r.), a także Muzeum Powstania Poszukiwaczy Złota. Wybuchło ono w 1854 r. na znak protestu przeciw decyzji władz zmuszających kopaczy do płacenia podatku nawet w przypadku, gdy nic nie znajdą!

Wśród dokumentów znalazłem wzmiankę, że w gronie tych, co tłumili powstanie, był policjant… Władysław Kossak, brat Juliusza! „Był jednym z niewielu oficerów, którzy mieli sympatię dla górników”. Kilka lat później wyjechał do Polski, by wziąć udział w powstaniu styczniowym. Po powrocie przez blisko 20 lat sam szukał złota. Zmarł w Melbourne, a pochowano go na cmentarzu w Springvale.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia – wędrówki po kraju”, znajduje się na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia – wędrówki po kraju” na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Piękno i groza pustyni. Prawo serii, niepewność, zagrożenie – trudne doświadczenia polskich geodetów na pustyni w Iraku

Życie obfitowało w wiele spięć i konfliktów. U ich podłoża leżały trudne warunki bytowe, przemęczenie, tęsknota za domem, wyczerpująca praca, brak odpoczynku i rozrywek oraz morderczy klimat.

Władysław Grodecki

Nierzadko w czasie jazdy w wysokiej temperaturze pękały dętki. Pewnego razu nasza toyota wykonała karkołomną ewolucję i koła znalazły się u góry. Krzysiek i Marian szybko wyskoczyli z samochodu, ja zostałem. Po chwili Krzysiek, widząc moją odrzuconą w bok rękę, jakby oderwaną od tułowia, zapytał: „Czy Władek jest cały?”. A ja patrzyłem na wyciekającą z termosu wodę i myślałem, jak kiedyś Grek Zorba: „Jaka piękna katastrofa”…

Z czasem wszystko zaczęło się układać coraz lepiej, choć dobry nastrój zepsuła nam wiadomość, że w Karbali śmiercią tragiczną, spadając z wysokości na budowie, zmarł nasz kolega, magazynier Leszek. Ten, który miał najbardziej bezpieczną pracę… (…)

Wkrótce zaginął na pustyni star z całym zespołem stabilizacyjnym, a obrażony na kierowcę inż. W. opuścił zespół i wsiadł do arabskiego samochodu. Wracali na raty następnego dnia. Upłynęło dwa tygodnie i zgubił się mój dawny szef Wojtek. Całą noc jeździł wokół punktu, gdzie dokonał pomiaru, aż rano został odnaleziony przez kolegów 20 km od niego.

Wreszcie tuż przed kolejnym terminem wyjazdu do Syrii i Jordanii otrzymaliśmy dramatyczną wiadomość ze „160 km”: poprzedniego dnia o godz. 15.00 wyjechali z bazy Michał (mój były kierownik) i Heniek, i do tej pory nie wrócili, mimo że upłynęło już 30 godzin. Mieli „dać lustro” na dwóch punktach w godzinach wieczornych i po opuszczeniu pierwszego punktu znikli bez śladu. Wkrótce po tym wyjechała na poszukiwanie jedna nasza toyota, powiadomiona została miejscowa policja, posterunki graniczne. Czyniono starania o helikoptery. Tymczasem samochody wyjeżdżały i wracały z pustyni bez zaginionych. O zaginięciu poinformowaliśmy Ministerstwo Rolnictwa Iraku i polską ambasadę w Bagdadzie. Poza naszymi 9 służbowymi toyotami w akcji poszukiwawczej uczestniczyło podobno 37 samochodów irackich.

Mijały kolejne godziny i dni niepewności i lęku. Nikt nie pracował, jedni wypatrywali zaginionych na bezkresnych równinach, kotlinach i dolinach rzek okresowych, inni oczekiwali informacji o efektach poszukiwań. Halo, tu Bagdad, halo, tu „160”! Halo, tu Bagdad, tu Bagdad, wzywamy „160”! – i znowu cisza. Halo, tu „160”, wzywamy Bagdad, wzywamy Ruthbę! Wreszcie zmęczonym głosem ktoś przekazał tę długo oczekiwaną informację: zaginieni powrócili!

Relacje kolegów potwierdziły, że obaj znajdowali się w stanie głębokiej depresji. Kilka dni później zwierzał mi się Heniek: – Jechaliśmy od jednego punktu do drugiego. Szef dobrze znał drogę i nawet w nocy nie powinien błądzić, ale tego wieczoru odniosłem wrażenie, że poprzestawiały mu się strony świata. „Panie Michale, mamy jechać na południe, gdzie jest szosa Bagdad–Damaszek i łatwo dojedziemy do bazy! Niech pan popatrzy, jedziemy wprost na „Wielki Wóz”. Od kiedy to Gwiazda Północna znajduje się na południu?” Jechaliśmy w milczeniu, ciągle oddalając się od bazy. Mijał czas, wzrastał niepokój, a p. Michał nie słuchał, nic nie mówił, tylko mknął w nieznane. W końcu stało się to, co musiało się stać, czego najbardziej się obawialiśmy: samochód stanął.

Zabrakło benzyny. Spragnieni, głodni, szybko opróżniliśmy chłodnicę z wody, zostawiliśmy samochód i ruszyli w poszukiwaniu ludzi, ale nigdzie nie widzieliśmy namiotów beduińskich. Teren był bardzo zróżnicowany: wysokie wzniesienia pocięte głębokimi dolinami vadi. Bezskutecznie wspinaliśmy się na kolejne szczyty. Bezlitośnie prażące słońce odbierało resztki energii.

Świadomość braku wody i jedzenia pogłębiał kryzys psychiczny. Szef był bliski załamania, nie miał ochoty ani sił iść dalej. Prosił tylko, bym wszedł na kolejne wzniesienie i następne. W pewnej chwili oznajmił mi, że dalej nie pójdzie, że jest mu obojętne, co się stanie. Z trudem udało mi się go przekonać, by przeszedł jeszcze 100, 200 m, może wreszcie zobaczymy namioty. Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy nie mając już prawie żadnej nadziei, wspiąłem się na jeszcze jedno wzniesienie i w odległości ok. 4 km zamajaczyło mi kilka czarnych plam. Nie mogłem uwierzyć w swe szczęście, każda bowiem z nich oznaczała cud, namiot, obecność ludzką, ocalenie.

Opowieści Heńka słuchałem z zapartym tchem. Pracowałem przecież z Michałem i ciągle miałem w pamięci jego pełne pychy zapewnienia: „ja sobie dam radę, jestem mocny, mnie się nic nie stanie”. Dla mnie jego zachowanie było groźnym ostrzeżeniem, że trzeba uznać potęgę pustyni, trzeba trochę pokory!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Piękno i groza pustyni. Doświadczenie pustyni (IV)” można przeczytać na s. 4 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Piękno i groza pustyni. Doświadczenie pustyni (IV)” na s. 4 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

W terenie pustynnym, z niewielką ilością szczegółów, mieliśmy kłopoty z orientacją. Czasem Beduin pytał mnie o drogę!

Przytłaczał mnie koszmar codziennych zmagań z głodem, temperaturą i zmęczeniem. Niechętnie o tym pisałem, ale trudno o tym zapomnieć. Nawet po wielu latach czasem jeszcze śni mi się pustynna przygoda.

Władysław Grodecki

W pracy największą trudność sprawiało odnalezienie punktu oznaczonego polską flagą, przypiętą do kilkumetrowej rurki. Znaleźć punkt na ogromnym obszarze, przejechać na inny punkt, zawrócić i niewiele przy tym błądzić, to była trudna sztuka. W terenie pustynnym, z niewielką ilością szczegółów, mieliśmy kłopoty z orientacją. By jej nie stracić, sypaliśmy kopczyki, ustawiali puszki po ropie, kamienie i sporządzali dokładne opisy. Utrudnieniem w tym zakresie były koryta pustynnych rzek i głębokie kaniony. Z biegiem czasu polubiłem pustynię i wystarczył mi zwykły szkic punktów triangulacyjnych, licznik samochodu, kompas i położenie słońca czy gwiazd na niebie. (…)

Z rana jazda była jeszcze całkiem miła, ale już o 9.00 temperatura przy gruncie osiągała ok. 50⁰C, a rozgrzane falujące warstwy powietrza były przyczyną tzw. „morza diabła”. Widoczność spadała do ok. 3 km.

Wewnątrz samochodu musiało się zmieścić 5 osób i ciężkie, kanciaste graniczniki. Ich transport po nierównym, kamienistym podłożu powodował niszczenie samochodu i nieszczelności, przez które do wnętrza dostawał się pustynny pył. Ten mieszał się z cementem! Jedyną osłoną głowy przed nim była kufija. Po kilku godzinach takiej jazdy podobni byliśmy do młynarzy.

Gdy udało się szczęśliwie dotrzeć do celu, trzeba było wykopać kilka dołków po ok. 1,5 m głębokości, często w kamienistym podłożu, i dokonać stabilizacji. Zmęczeni pracą, potwornym upałem, głodni, spragnieni, trochę otępiali, nie mogliśmy zapomnieć, że czeka nas daleka droga, a zmierzch zapada tu bardzo szybko i można pobłądzić. Na szczęście iluminacje karbalskich sanktuariów Hussajna i Hassana, widoczne wieczorem z odległości ok. 60 km, wskazywały kierunek powrotu! (…)

Do „Abbasa” i „Hussajna” prowadzą szerokie ulice. Wstęp do tych meczetów dozwolony jest jedynie dla wyznawców proroka. To przecież jedne z najważniejszych sanktuariów islamu, a wejście innowiercy do ich wnętrza to straszliwa profanacja świątyni! W czasie wieloletnich peregrynacji po Bliskim Wschodzie trzy razy udała mi się ta sztuka. Po raz pierwszy w 1992 r., gdy wśliznąłem się do wnętrza meczetu Fatimy w irańskim świętym mieście Quum. W Karbali wszedłem jedynie na dziedziniec meczetu Abbasa, i to przy dużej dozie szczęścia.

Karbala | Fot. Karbobala Photos (CC A-S 4.0, Wikipedia)

Widocznie wyglądałem dość wiarygodnie i wzbudziłem zaufanie u jednego z dostojników muzułmańskich. Po krótkiej naradzie z jednym z ulemów podszedł do mnie, zapisał moje nazwisko i zadał pytanie: muhandys, Bolanda, katolik? Gdy odpowiedziałem twierdząco, ten skinął ręką i mruknął: zien. Chwilę później byłem już na dziedzińcu i co najważniejsze, mogłem robić zdjęcia. Ba, pilnował, by mi nikt w fotografowaniu kobiet siedzących w abajach przed wejściem nie przeszkadzał! Gdy uznał, że już wystarczy, wyprowadził mnie na taras kompleksu budowli otaczających meczet. Stąd doprawdy jest imponujący widok: barwna dekoracja minaretów, ogromna złota kopuła, zatłoczone ulice pełne mężczyzn w galabijach i zakwefionych kobiet to obraz, który nigdy nie da się wymazać z pamięci!

Życie toczy się tu na ulicy, rzemieślnicy wykonują swą pracę: farbują wełnę i jedwab, garbują skóry, obok sklepy z odzieżą, naczyniami z miedzi, kramy z owocami itd. W innym miejscu jest sklep papierniczy i piekarnie. Granice ulic są niewyraźne, towar wykłada się wprost na ulicy. Kupcy utrudniają przejście, wszędzie krzyki, kłótnie, głośne dobijanie targów. Domy stłoczone w zwartych grupach, stawiane jedne na drugich, splecione ze sobą! Ulice są tu kręte, liczne rozgałęzienia, ślepe zaułki, brak tablic i numeracji domów, prawdziwie zwarty i nieprzenikniony labirynt, a jednak…

Jak mówią Arabowie: „Nie ma nic lepszego niż zanurzyć się w obszar miasta muzułmańskiego, by pod pozorami zagmatwania i dziwaczności odkryć jego rygorystyczną logikę, głęboką wewnętrzną spójność”. W środku rozległa strefa centralna, wytyczona i zamknięte jako miejsce święte, w którym znajdował się ośrodek władzy religijnej i politycznej – pałac i meczet. Dalej niezabudowana przestrzeń dookoła sanktuarium oraz suk i domy przeznaczone dla kupców, rzemieślników i członków poszczególnych plemion. W Karbali to wszystko otoczone jest pierścieniem lepianek biedoty i gajami palmowymi.

W przeciwieństwie do wrzawy i zgiełku arterii handlowych, tradycyjne domy pozostają wyizolowane i zwrócone ku sobie. Odkrywcy słynnej Alhambry w Granadzie w XIX wieku byli bardzo rozczarowani surowym wyglądem murów zewnętrznych, jednak gdy je przekroczyli, byli oczarowani bogactwem i niezwykłym pięknem!

W architekturze islamu te zamknięte gładkimi ścianami domy i pałace z centralnymi dziedzińcami, którym za sufit służy często skrawek nieba, pilnie strzegą intymności i stanowią osobistą rekompensatę za troski i trudy życia codziennego. To tlen pozwalający tym ludziom żyć i oddychać! Jak namiot w ogrodzie szejka, tak patia z fontannami, kwiatami i haremami są świadectwem tęsknoty tych ludzi za ziemią, którą opuścili, za pustynią!

Podobnie jak w średniowiecznej Europie i tu rozwój miasta wymykał się spod kontroli władz. Garstka mężczyzn broniąca wejścia w wąską uliczkę mogła powstrzymać całą armię, a ulice bez nazw i domy bez numerów zapewniają mieszkańcom anonimowość, niezależność i bezpieczeństwo.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni (II)” znajduje się na s. 4 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni (II)” na s. 4 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Wspomnienia podróżnika: Doświadczenie pustyni. Woda / Władysław Grodecki, „Śląski Kurier WNET” 47/2018

Życie sprowadza się tu do prostej reguły: by przetrwać, wystarczy to, co da się umieścić na grzbiecie osła czy wielbłąda, trochę wody, jedzenia i namiot – dom koczownika. Najważniejsza jest woda!

Władysław Grodecki

Wspomnienia podróżnika. Doświadczenie pustyni. Woda

Wodo, nie masz ani smaku, ani koloru, ani zapachu,
Nie można ciebie opisać,
Pije się ciebie, nie znając ciebie,
Jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem.

Na początku mojego oczarowania światem była niepowtarzalna przygoda – półtoraroczny pobyt na pustyni. Doświadczenie tam zdobyte umożliwiło mi podjęcie największego wyzwania jakim były cztery samotne wyprawy dookoła świata!

Do przeżycia w warunkach ekstremalnych potrzebne jest odpowiednie nastawienie psychiczne – przeżycia za wszelką cenę – oraz pewne umiejętności, z których najważniejszą jest zdobycie wody. Jest ona szczególnie przydatna na pustyni.

Klasyk światowej literatury, francuski pisarz Antoine de Saint-Exupéry, autor pomnikowych dzieł „Mały Książę” i „Ziemia planeta ludzi” był zafascynowany pustynią; krajobrazem, który jak żaden inny wywiera ogromne wrażenie na ludzką psychikę! Surowy, pozornie ubogi, niezwykle prosty i potężny! Życie sprowadzone zostało tu do bardzo prostej reguły: „tu, by przetrwać, wystarczy jedynie to, co da się umieścić na grzbiecie osła czy wielbłąda, trochę wody, jedzenia i namiot – dom koczownika”. Najważniejsza jest woda!

Bez wody w temperaturze 48⁰C można przejść ok. 10 km i przeżyć nie więcej niż dwie doby… ale pod warunkiem, że przebywa się w cieniu. Jednak temperaturę mierzy się na wysokości 2 m, a w dzień przy gruncie jest ona znacznie wyższa. Od rozgrzanych kamieni można poparzyć ciało, a przebywanie 30 minut na słońcu bez żadnego okrycia i płynu może doprowadzić do odwodnienia organizmu, nieodwracalnych zmian w mózgu i śmierci. Nic więc dziwnego, że pierwsze pytanie jakie zadaje się przybyszowi z zagranicy, brzmi: „Czy w Twoim kraju jest woda”?

Marzenia inżyniera w PRL-u

Dokładnie pół wieku temu, w 1968 r. skończyłem studia na Politechnice. Warszawskiej. Wędrówki, te bliskie i te trochę dalsze, bardzo mnie pociągały. Byłem członkiem Komisji Turystyki Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich. Organizowałem i uczestniczyłem w wielu rajdach i złazach studenckich, a z ciekawszych imprez wymienię dwutygodniową wycieczką do Rumunii i 15-dniowy obóz wypoczynkowy w Tatrach (nagroda za zdobycie drugiego miejsca w konkursie referatów kół naukowych PW). Były to czasy, kiedy Władysław Gomułka był I Sekretarzem PZPR, a wizy do RFN, Francji czy USA otrzymywali (poza nielicznymi wyjątkami) tylko politycy i sportowcy. To wszystko zaczęło się zmieniać, gdy w 1970 r. do władzy doszedł Edward Gierek. Ten pan był kiedyś na Zachodzie Europy, widział, jak tam żyją ludzie i zapewne doszedł do wniosku, że i w Polsce można coś zmienić.

50 lat temu pracowałem w Krakowie w jednej z filii Przedsiębiorstwa Geodezyjnego przy ul. Szewskiej 9 (obok, pod „7”, w maju 1981 r. znaleziono ciało zamordowanego działacza opozycji Stanisława Pyjasa. Była tam wówczas cukiernia „Kropka”, gdzie chodziliśmy na pączki.). Pewnego wiosennego poranka przybył do pracy szef z niecodzienną wiadomością: „Polska wygrała konkurs na wykonanie pomiarów podstawowych na obszarze całego Iraku!”. Było to chyba pierwsze tego typu przedsięwzięcie polskiej geodezji i kartografii, a wyjazd na kontrakt do Mezopotamii stanowił wówczas spełnienie marzeń tysięcy młodych inżynierów.

Zafascynowany kulturą i historią starożytnego Wschodu – Sumeru, Babilonii, Asyrii – nawet nie śniłem o takiej przygodzie, choć już wcześniej odwiedziłem Egipt i Indie. Irak miał być kolejnym wielkim wyzwaniem, może największą przygodą życia. Gdy kilka tygodni później z Warszawy przyszła do dyrekcji przedsiębiorstwa prośba o wytypowanie czterech kandydatów ze znajomością angielskiego na wyjazd i znalazłem się na tej liście, nie mogłem uwierzyć swemu szczęściu.

Dodam, że w przedsiębiorstwie nie przepracowałem w swej specjalności ani jednego dnia (miałem założyć komórkę reprodukcji kartograficznej), więc byłem trochę sfrustrowany i tym bardziej zmotywowany, by za wszelką cenę jechać za granicę.

Wytypowanie mnie przez dyrektora firmy na kontrakt nie było równoznaczne ze zgodą na wyjazd, niestety. Trudno byłoby zliczyć wszystkie przeszkody, które musiałem pokonać, nim 8 lutego 1975 r. wsiadłem do samolotu PLL Lot udającego się do Bagdadu. Najpierw dyrektor przedsiębiorstwa, a później dyrektor zjednoczenia powiedzieli mi: „ja nie byłem w Iraku, pan też nie musi tam jechać!”. Byłem jedyną osobą w gronie kilkudziesięciu pracowników, który, by wyjechać na kontrakt, musiał zmienić pracodawcę. Dodam, że w rezultacie nikt z pozostałej trójki do Iraku nie wjechał. Zabrakło im, w odróżnieniu ode mnie, determinacji w staraniu o wyjazd. A czego brakowało mnie? Chyba odpowiednich „papierów” (przynależność partyjna). Warto jednak dodać, że poza pracownikami z odpowiednimi legitymacjami potrzebni byli ludzie „do pracy”.

W mojej wdzięcznej pamięci pozostanie na zawsze p. Adam Koncewicz, Dyrektor OPGK w Krakowie, który, przyjmując mnie do swej firmy i udzielając urlopu bezpłatnego na wyjazd do Iraku, umożliwił mi przeżycie tej wspaniałej pustynnej przygody, która była początkiem „wielkiego odkrywania świata”.

Początek wielkiej przygody

Przed wyjazdem bardzo dużo czytałem o tym niezwykłym kraju i jego fascynującej przeszłości. Jednak do tej pionierskiej pracy, jaką było wykonanie sieci triangulacyjnej na terenie całego Iraku, i to w warunkach tak odmiennych niż w Polsce, nikt nie był przygotowany. Świadczy o tym choćby fakt, że jeden z kolegów nawet zabrał ze sobą wędkę, by łowić ryby w rzekach okresowych na pustyni! To miała być prawdziwa „szkoła życia”, na którą czekałem z niepokojem i nadzieją. Wreszcie po długim oczekiwaniu i chwilach niepewności, po zaledwie 6 tygodniach pracy w nowej firmie, w piątek 7 lutego telegram z Warszawy miał potwierdzić, że rozpoczyna się wielka przygoda. Tego dnia po południu otrzymałem wiadomość, że następnego dnia o godz. 8.00 mam stawić się w biurze PPG-K w Warszawie. Natychmiast zacząłem się pakować, żegnać z najbliższymi i kilka godzin później byłem już na dworcu kolejowym. Następnego dnia po podpisaniu umowy na dwuletnią pracę na kontrakcie i odebraniu biletu lotniczego w towarzystwie czterech kolegów odleciałem z Okęcia do Bagdadu. W okolicach tego miasta, w pobliżu Babilonu i świętego miasta islamu – Najafu spędziłem dwa miesiące.

Tu wraz z kolegami „uczyliśmy” się nie tylko pustyni, ale także organizacji pracy, współpracy, koleżeństwa, tolerancji i sztuki przetrwania. Często pracowaliśmy 7 dni w tygodniu, bez wystarczającej ilości wody, bez odpowiedniego posiłku. Każdego dnia były dalekie wyjazdy w nieznany, nieprzyjazny dla nas teren. Początek był szczególnie uciążliwy: ciężka, codzienna praca umysłowa i fizyczna przerażała nawet towarzyszących nam robotników irackich! Patrzący na to Arabowie przecierali oczy ze zdumienia i zadawali pytania: „Czy tak pracuje się w socjalizmie?, Czy przyjechaliście tu za karę?” Nic dziwnego, przecież pustynia to „więzienie bez krat”! By przetrwać ten horror, trzeba było lepiej poznać pustynię, jej zagrożenia i uroki, trzeba było się z nią „zaprzyjaźnić”! W dzienniku podróży w lutym 1975 r. napisałem: „Iść wśród burz i zrzucających z nóg wichrów przez pustynię, wspinać się do góry i schodzić w dół, walczyć ze strachem, zmęczeniem, głodem, pragnieniem, dzikimi zwierzętami i przestrzenią. Żywić się pyłem, powietrzem i słońcem, sypiać ze swym wychudłym stadem, w zapierającym dech upale oraz obezwładniającym zimnie. Czuć się niewolnikiem potężnych sił przyrody, ale także panem niezmierzonych przestrzeni!”

Człowiek cywilizowany z lekceważeniem patrzy na mieszkańców pustyni. Są oni często brudni, obdarci, żądni rabunku, pozbawieni dobrych manier, nie potrafią czytać ani pisać, a jednak… Po bliższym poznaniu wyczuwa się w tych na pozór prymitywnych ludziach jakąś wielkość oraz niepospolite cechy: odwagę, gościnność, brak szacunku dla przemijających wartości tego świata! Lekceważą nawet śmierć! To królestwo słońca, piasku i kamieni tak ich ukształtowało.

Przebywanie z nimi było wspaniałą lekcją skromności i pokory. Między Mekką, Bagdadem, Ur, Babilonem, a Jerychem, Damaszkiem i Ammanem oraz Zatoką Perską rozwinęła się moja fascynacja pustynią!

Pustynia: posuwam się do przodu, ale ciągle bezskutecznie oczekuję, aż skończy się ten zaczarowany krąg, w którym się znajduję. Zewsząd czuć grozę, coś złowieszczego kryje się w tym terenie. Mimo, że zmieniają się cienie i natężenie światła, stale jestem w środku jakiegoś gigantycznego pola, którego horyzont zdaje się nieustannie uciekać. Piasek i drobne kamyki jakby zostały rozsypane aż do granic świata. Rzadka kolczasta roślinność nie zmienia tego okropnego odczucia, a brak innych form życia przytłacza jak koszmar. Obawa, by nie wyczerpały się zapasy wody, paraliżuje zmysły, a zerwany kontakt ze światem ludzi sprawia, że wstrząs, jakiego się tu doznaje, jest silniejszy niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.

Człowiek na pustyni

Problem wody do picia występuje wszędzie na ziemi, nawet na biegunie i na morzu. Przemierzyłem kilkakrotnie cały świat, oczywiście wszędzie największym problemem był brak wody pitnej. Najdotkliwiej odczuwałem jej brak w Delhi w styczniu 1993 r.

Tam, gdzie jest choć trochę wody, tam są rośliny, a jeżeli są rośliny, to są i zwierzęta, a gdzie spotyka się osły i wielbłądy, tam są również i ludzie. Jeśli są warunki do życia dla wielbłąda, może żyć i człowiek, głosi arabskie porzekadło. Człowiek pojawił się na pustyni, gdy oswojono wielbłąda i wynaleziono skórzany bukłak.

Pustynia arabska zajmuje obszar blisko 1 600 000 km2 i wszędzie jest łatwiej o ropę naftową niż o wodę. Choć jest pustkowiem niemal całkowicie pozbawionym roślinności i na pozór bezwodnym, to jednak jest okres, kiedy wody wydaje się być pod dostatkiem; ba! w okresie wiosennym deszcze są dość częste i niezwykle obfite.

Pozbawiony lasów i wszelkiej innej roślinności teren nie jest w stanie zatrzymać dużej ilości wody, która bez przeszkód spływa w dół, wypełniając obniżenia terenowe i dna vadi. W tym czasie ludzie powinni opuszczać takie miejsca, by nie zostać porwanym przez gwałtowny nurt rzeki okresowej. Podobno na pustyni więcej ludzi utonęło niż zginęło z pragnienia.

Wyschnięte w lecie koryta rzek w czasie wiosennych opadów zapełniają się. Tam, gdzie pada, tam rzeka bierze swój początek, a płynąc na obszary niżej położone, część wyparowuje, część zaś przesiąka przez piaski i rumosz, wypełniając znajdujące się pod powierzchnią komory lub daje początek rzekom podziemnym. Płyną one nierzadko dziesiątki, a nawet setki kilometrów, tworząc głęboko pod ziemią zbiorniki artezyjskie.

W miejscu, gdzie jest woda, są studnie, pracują pompy; tam krzyżują się szlaki karawanowe i powstają osady. Gdy źródła wysychają, ludzie pozostawiają swe lepianki, składają namioty i przenoszą się w inne miejsce.

Przewodniki z zakresu sztuki przetrwania zalecają, by szukać wody tam, gdzie rosną palmy i w dnie rzek okresowych. Beduini wiedzą, gdzie powinna być woda i potrafią jej szukać.

Woda na pustyni

Gdy ruszaliśmy na pustynię, można było zapomnieć o jedzeniu, odpowiednim obuwiu czy odzieży, ale nie o wodzie. Zabieraliśmy duże kanistry i mniejsze pojemniki. By woda była chłodna, owijaliśmy je mokrymi szmatami i wystawialiśmy za okno poruszającego się samochodu. Gdy zaczęło jej brakować, ogarniał nas stopniowo niepokój, strach, przerażenie…

Gdy kiedyś przebywałem na vadi w okolicy Safavije, zauważyłem kilku mężczyzn przycupniętych na dnie wyschniętej rzeki. Jeden z nich trzymał w ręce kamień i stukał nim w kamienne podłoże, nasłuchując echa dochodzącego z wnętrza ziemi. Gdy uznał, że w danym miejscu jest woda, rozpoczęli kopanie. Po osiągnięciu warstwy kamieni rozpoczęto „kłucie” długimi, stalowymi prętami. Gdy pręt wchodził coraz łatwiej i był mokry na końcu, był to znak, że cel został osiągnięty. Uradowani Beduini zaczęli tańczyć ze szczęścia i nie pozwolili nam się oddalić, nim nie wypiliśmy z nimi herbaty i zjedli hubusa!

Gdy znowu przejeżdżałem tędy kilka dni później, stało już w tym miejscu kilka dużych namiotów, ale tylko przez pewien czas… Bowiem życie na pustyni to ciągła wędrówka w poszukiwaniu wody i paszy. Gdy jej zaczyna brakować, ludzie kierują się w stronę rzek. Od kilku tysięcy lat na początku lata koczownicy opuszczali pustynię i wędrowali w stronę Międzyrzecza, gdzie były lepsze warunki do przetrwania. Tam czasem zatrudniali się u fellachów na roli do prac sezonowych, by wrócić na pustynię z chwilą nastania pory deszczowej. Czasem jednak wybierali wygodniejsze, bezpieczniejsze i bardziej dostatnie życie osiadłe między Tygrysem a Eufratem. Nic dziwnego, że tereny Mezopotamii – El Dżazira – nazywano grobem koczowników. Jeszcze do niedawna można było oglądać takie migracje.

Wędrując przez pustynię, spotykałem wydrążone w skale studnie o głębokości 30–40 m, a także studnie artezyjskie i najbardziej pospolite – pompy napędzane silnikami spalinowymi. Tam, gdzie się znajdują pompy, krzyżują się szlaki karawanowe i spotykają się koczownicy. Tam też załatwia się różne sprawy.

Lekcja przystosowania

Sam początek nie wróżył nic dobrego. O godz. 2.00 w nocy samolot PLL Lot z półtoragodzinnym opóźnieniem wylądował na bagdadzkim lotnisku, gdzie czekali na nas dwaj dyrektorzy w swych służbowych toyotach. Po odprawie paszportowej, potwornie zmęczony po trzech nieprzespanych nocach, znalazłem się w samochodzie dyrektora. Nie miałem sił ani ochoty, by obserwować, jak wygląda jedna z największych metropolii Azji. Ok. 3.30 znaleźliśmy się w wynajętej przez „Polservice” willi. Rozbierając się i myjąc, zbudziliśmy dwóch zaskoczonych naszym przyjazdem kolegów. Ich opowieści o pracy trochę ostudziły nasz entuzjazm, ale udało się zasnąć.

Po dwóch godzinach zbudził nas donośny głos dyrektora. Mimo nalegań kolegów, że nie jesteśmy potrzebni na pustyni, bo po prostu nie ma dla nas roboty, decyzja dyrektora była nieodwołalna. Był niedzielny poranek. Bez śniadania, potwornie zmęczonych wywieziono nas na pustynię, gdzie… spaliśmy w samochodzie. Wróciliśmy na nocleg ok. 19.00! Podobnie było przez dwa następne dwa dni. Nie mieliśmy chwili czasu, by pobrać zaliczkę, zrobić jakieś zakupy, zobaczyć, jak wygląda Bagdad. Na środę zaplanowano wyjazd do Karbali, która była naszą bazą kontraktową. Tam rozpoczęto pomiary dwa miesiące wcześniej. Poprosiliśmy, by wyjazd nastąpił po południu. Wstępnie ustalono go na godzinę 13.00. Niestety, gdy zjawiliśmy się w biurze o godz. 8.00, znaleziono dla nas drobną pracę, później załatwiliśmy formalności z paszportem i książeczką zdrowia, a o 11.00 dyrektor zadecydował – wyjeżdżacie natychmiast. W Karbali nikt nie wiedział o naszym przyjeździe. W wynajętej willi nie było dla nas miejsc. Udaliśmy się do magazynu po łóżka i z trudem udało się je wcisnąć między inne łóżka. Gdy wieczorem z pracy na pustyni przybyli zmęczeni koledzy, mieli kłopoty, by dojść do swych łóżek. Było to dla wszystkich przykre zaskoczenie, ale był to dopiero początek!

Pierwsze dni pobytu było to codzienne ustalanie „optymalnych” zadań, polegających na tym, że jeden zespół pracował przy montażu i demontażu wież, a inni jeździli samochodami po pustyni i „szukali pracy”. Doświadczenia wyniesione w trakcie podobnych pomiarów w Polsce były tu zupełnie nieprzydatne, z czym nie bardzo chcieli pogodzić się pracownicy z PPGK. Tu najważniejszą rzeczą nie była wiedza fachowa i doświadczenie wyniesione z kraju, ale orientacja w terenie, odwaga, dobre zdrowie, umiejętność odpoczynku, unikanie nadmiernego wysiłku, unikanie alkoholu, koleżeńskość, właściwe podejście do pracy, traktowanie pobytu na pustyni jako wielkiej przygody, umiejętność zwalczania lęku przed pustynią i samotnością, wrodzony optymizm i trochę szczęścia.

Codzienne zadanie to wyjazd z bazy na pustyni, odwiedzenie kilka punktów triangulacyjnych odległych o około 100 km, dokonanie pomiaru kilku boków i powrót do bazy. Osobom bardziej zaawansowanym wiekowo adaptacja do tych nieludzkich warunków przychodziła bardzo trudno. Udający się do tropików po osiągnięciu ok. 35–40 lat powinni długo się zastanowić nad tą decyzją!

Krótko pracowaliśmy w komplecie w okolicach Karbali, bo pracy nie było tu zbyt wiele, więc wymyślono, że wystarczy jeden zespół, by dokończyć pomiarów między Karbalą a Nadżafem, a inni powinni jechać w głąb pustyni. Wybrano Nukhaib, wioskę leżącej w samym środku pustyni irackiej! Miałem trochę szczęścia (?), bo decyzją dyrekcji w Bagdadzie pozostałem w Karbali. Wspólnie z dwoma kolegami, Michałem i Piotrkiem (pomiarowym) mieliśmy dokończyć rozpoczęte prace. Od samego początku „naczalstwo” dokonało nieformalnego podziału na tych, co „chcą coś zrobić” i tych, co „chcą przetrwać”. Mnie, jak wszystkich moich rówieśników, zaliczono do tej drugiej grupy. Ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Jeśli dłuższy czas przebywa się w warunkach nienormalnych, to po pewnym czasie staje się to zupełnie normalne!

C.d.n.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni. Woda” znajduje się na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni. Woda” na s. 4 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Nowa Zelandia. Miejsce, w którym życie płynie bezstresowo, ale gdzie typowy Polak nie będzie czuł się szczęśliwy

Miasta nowozelandzkie umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie!

Władysław Grodecki

Nowa Zelandia leży ok. 1 600 km. na południowy wschód od Australii. Obejmuje dwie większe i kilka mniejszych wysp. To jedno z najbardziej niespokojnych miejsc na kuli ziemskiej. Tutaj gejzery, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów czy osunięcia ziemi nie należą do rzadkości. Krajobraz jest tak zróżnicowany, tak niepowtarzalny, jak żaden inny na świecie.

Jeszcze pod koniec XX w. USA, Kanada, RPA, Australia i Nowa Zelandia uchodziły za jedyne miejsca na naszej planecie, gdzie można było żyć spokojnie i dostatnio. Gdy przejeżdża się przez Nową Zelandię, nie widać upraw rolniczych ani zakładów przemysłowych, a jedynie lasy, łąki i pastwiska. Poraża piękno jezior, gór i dolin. Częste deszcze i silne wiatry sprawiają, że ten kraj wydaje się sterylnie czysty! (…)

Jacy są tam Polacy? Są to ludzie szalenie oszczędni. Ich mieszkania przeważnie nie miały centralnego ogrzewania, z reguły tylko jeden pokój był ogrzewany gazem. Skromnie jedli, rzadko się odwiedzali, wychowani w środowisku anglosaskim zatracili staropolską gościnność. „Dobry gość to taki, który rzadko przychodzi i szybko wychodzi!”. Czarek – znajomy, którego poznałem u pana Józefa, opowiadał mi, jak przyjmowała go najbogatsza Polka w Wellingtonie, właścicielka kilku domów: podała małą kromeczkę chleba z margaryną i pomidora. Przekroiła pomidor na połowę. – Tę zjesz dziś, a drugą jutro – powiedziała!

Polacy w NZ to ludzie, którzy chcą być samotni. Może to ogromne oddalenie od Ojczyzny, może doświadczenia z czasów dzieciństwa, może przebywanie wśród ludzi o innej kulturze i mentalności sprawiło, że najlepszym towarzystwem dla nich są oni sami. (…)

Krajobraz górski w Nowej Zelandii | Fot. Curriculum_Photografia (CC0, Pixabay.com)

W tym kraju prawie nie ma eukaliptusów, a flora jest tu znacznie bogatsza i bardziej różnorodna niż w Australii. Nie ma misiów koala, zabitych kangurów na drogach, strusi, a istną plagą są żywiące się roślinnością kotowate oposy. (…) Z bliska mogłem oglądać otwory, z których unosiła się para wodna, i „gotujące” się błota, jakby przeniesione z mickiewiczowskiego matecznika. Sprawcą i głównym kreatorem pięknych i okropnych obiektów, które się tu znajdują, jest wulkan Tarawera, który jak kat dominuje nad tym rajskim krajobrazem. Pod jego popiołem 10 czerwca 1886 r. została pogrzebana Wairoa i kilka innych niewielkich wiosek maoryskich oraz zniszczone zostały słynne Różowe Tarasy.

W innym miejscu rozstąpiła się ziemia, powiększając jezioro Tarawera, i powstała Dolina Waimangu z licznymi źródłami termalnymi i nowym ekosystemem pełnym syczących, kolorowych źródełek, barwnych jeziorek, tarasów, „dymiących” ścian i z gorącym strumykiem. Występujące tu źródła termalne są podobno najbogatsze na świecie.

W pierwszym dniu pobytu w Rotorua oglądaliśmy Wairoa – „Pogrzebaną wioskę”. Leży ona między jeziorami Tarawera, Niebieskim i Zielonym. Przed wielką erupcją Tarawery w 1886 r. ta wieś znajdowała się w dolinie Wairoa. Dookoła na łagodnych stokach były sady i ogrody. Uprawiano tu pszenicę, mieloną w młynach napędzanych energią strumyka płynącego z jeziora Zielonego. W Wairoa mieszkali Maorysi i Europejczycy, którzy zajmowali się również turystyką. Wairoa z biegiem czasu stało się głównym ośrodkiem turystycznym NZ i punktem startowym wypraw kajakowych poprzez jeziora Tarawera i Rotomaha do sławnych Różowych i Białych Tarasów. Co roku przybywały tu tysiące turystów, by oglądać jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Erupcja wulkanu poprzedzona trzęsieniem ziemi była jednym z najbardziej tragicznych epizodów w historii NZ i całkowicie zmieniła oblicze tej spokojnej osady. (…)

Minęliśmy „szkołę tkania”, łodzie maoryskie, szkołę, galerię rzeźby i dotarliśmy do niewielkiego budynku: „Kiwi House”. Tu pod szkłem w absolutnej ciszy można oglądać ptaki-symbole kraju. A dalej jest rozległy teren z dużą liczbą otworów w skorupie ziemskiej, skąd nieustannie wydobywa się gorąca para o słabym zapachu siarkowodoru. W niej tonie cała dolina i gorący strumień. Z drugiej jego strony jest kilka niezbyt imponujących gejzerów. W jednym z nich erupcja następowała co kilka minut, zaś w międzyczasie słychać było gotującą się wodę w gejzerze Pahutu.

Z drewnianych kładek i okazałych platform oglądaliśmy gorące źródła, syczące fumarole, barwne kratery, sadzawki z gorącym błotem i bujną, soczystą roślinność. Wystarczy wykopać tu otwór w ziemi i jak ze studni można czerpać gorącą wodę do gotowania lub ogrzewania mieszkań. Jednak ustawowo jest to zabronione, gdyż niekontrolowana jej eksploatacja spowodowała osłabienie, a nawet zanik kilku gejzerów.

Wielkim przeżyciem był przejazd przez dziewicze lasy NZ, nowozelandzką pustynię i z Ohakune do Wajouru: kaniony, zapadliska tektoniczne, mosty nad przepaścią, ogromne drzewa, nieznana w Europie roślinność, zagrody farmerskie, niewielkie osady i Rangitikel River w głębokiej dolinie… Gdy niespodziewanie poprawiła się pogoda, zza chmur wyłonił się potężny stożek Ruapehu. (…)

Stożki wulkaniczne Ngauruhoe i Ruapehu | Fot. Eusebius (CC A-S 2.0, Flickr)

NZ jest krajem właścicieli domków. Domki są symbolem bogactwa. Miasta stanowiące zlepek kilku miejscowości właściwie nie mają typowych dla Europy bloków. Nie ma tu solidnego budownictwa, normalnego ogrzewania, szczelnych okien. Często właściciele nieruchomości przerabiają garaże na mieszkania, które wynajmują studentom przyjeżdżającym na wakacje. Drogie są szpitale i lekarstwa. Trudno tu o pracę, są problemy z wizami dla małżonków i dzieci. O pracę najłatwiej tam informatykom, kierowcom i budowlańcom. Inny jest tu system edukacji: mniej teorii, uczniowie zachęcani są do wysiłku i przedsiębiorczości i za to są nagradzani. W szkołach uczą świętować sukces, rozbudzają ciekawość świata, rozwijają zainteresowania.

Jednak co innego standard życia, a co innego jego jakość. Miasta nowozelandzkie często umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez stresu, zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie! W NZ ludzie cieszą się życiem, czas spędzają głównie poza domem, na świeżym powietrzu, uprawiając różne sporty: krykiet, rugby, pływanie, nurkowanie. Chodzą w góry, jeżdżą na rowerze. Rozrywek kulturalnych, festiwali, wystaw, koncertów jest mniej.

Reasumując: to nie jest kraj do życia dla typowego Polaka. Poza „świętym spokojem” Nowa Zelandia ma niewiele do zaoferowania z tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „W Nowej Zelandii” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „W Nowej Zelandii” na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Australia: wielki kraj, w którym przez okrągły rok coś dojrzewa i wielu jej mieszkańców całe życie zrywa owoce

Znalazłem trzy ogromne podgrzybki o średnicy kapelusza ok. 50 cm. Australijczycy ostrzegali mnie: to trucizna! Jakie było ich zdumienie, gdy następnego dnia zdrowy zjawiłem się w pracy!

Władysław Grodecki

Mik przed wielu laty wziął dużą pożyczkę u miliardera greckiego Onassisa, ulokował w banku australijskim na wysoki procent, i tak dorobił się wielkiego majątku. Także i inni imigranci z Macedonii w podobny sposób zdobywali pieniądze na zakup sadów. (…) Australia jest tak wielkim krajem, że przez cały rok coś dojrzewa i wielu jej mieszkańców przez całe życie zrywa owoce. Jest to także typowe zajęcie imigrantów w pierwszym okresie pobytu na Antypodach i podróżników pragnących dorobić w trakcie wędrówek po świecie. (…)

Wstawaliśmy przed wschodem słońca, by jak najwięcej zerwać w ciągu 2–3 pierwszych godzin, gdy temperatura była znośna. W godzinach południowych, gdy słońce jest w zenicie (nie ma cienia!), temperatura osiąga ponad 40⁰C, a przy wysokiej wilgotności jest jak w saunie – nie ma czym oddychać, nie da się pracować!

Nawet picie dużej ilości płynów i chłodzenie ciała wodą niewiele pomaga. Między 12.00 a 16.00 serce nie wytrzymuje żadnego wysiłku! Po raz pierwszy w życiu poczułem się bezsilny i jak inni musiałem położyć się w cieniu. (…)

Humor nam dopisywał i codziennie rano ze śpiewem na ustach ruszaliśmy do pracy. Przeważnie ktoś zabierał nas samochodem do bazy. Czasem trzeba było iść pieszo i dopiero wówczas można było w pełni poznać urodę okolic Sheppartonu; płaskie tereny pocięte siecią kanałów, a między nimi rozległe sady. To jeden z największych „ogrodów” Australii. W krajobrazie tej części kraju nie brak oczywiście eukaliptusów, które osiągają tu zawrotną wysokość do 100 m i są najwyższymi drzewami świata. Idąc czy wracając z pracy przy słonecznej pogodzie, podziwiałem też niezwykłe zachody słońca, jak nigdzie na świecie piękne i potężne! (…)

Wiktoria, Australia. Fot. Tobias Keller, CC0

Do dziś pamiętam tę cudowną scenerię nad jeziorem. W trakcie południowej przerwy w pracy wychodziłem na niewysokie wzniesienie i podziwiałem ten skrawek australijskiego „raju”, który odkrył i nazwał Pakenhamem nasz rodak, wielki podróżnik Edmund Strzelecki. Spod okazałego eukaliptusa, gdzie zwykle stał potężny stary baran, było widać horyzont odległy o 90–100 km. Na pierwszym planie niewielki staw, za nim droga do Pakenhamu i Melbourne, lekko pochylone stoki, polany i zagajniki, w dali duże jezioro, tu i ówdzie sady jabłoni i grusz, ładne domki. Jeszcze dalej niewysokie kopce pokryte trawą, sosnami i lasami eukaliptusowymi, a daleko na horyzoncie Wielkie Góry Wododziałowe z najwyższym szczytem Australii, Górą Kościuszki. Nad tym wszystkim czyste, bezchmurne niebo. Nawet słońce wydaje się tu większe, bardziej przyjazne. (…)

Ok. 6 rano, gdy się zbudziłem, zapalałem gaz i stawiałem posiłek na palniku, po czym rozbierałem się do naga i wskakiwałem do lodowatej wody. Wychodziłem, wycierałem ciało do czerwoności i szybko się ubierałem. Jedynym świadkiem tych ablucji był czarny baran pod eukaliptusem.

(…) Kilkakrotnie urozmaiciłem posiłki pospolitymi tu pieczarkami i maślakami. Na jednej z farm znalazłem trzy ogromne podgrzybki o średnicy kapelusza ok. 50 cm. Australijczycy tych grzybów nie spożywają i ostrzegali mnie: to trucizna! Jakie było ich zdumienie, gdy następnego dnia zdrowy zjawiłem się w pracy! (…) Czego mogłem więcej pragnąć, mając darmowe zakwaterowanie (własny namiot nad stawem), intendenta zaopatrującego mnie w żywność, własną kuchnię (butlę gazową, naczynia, sztućce) i przyjemną pracę przy zrywaniu jabłek?

Do namiotu wróciłem okropnie zmęczony, zapaliłem gaz, nastawiłem wodę i położyłem się, by trochę odpocząć. Zasnąłem. Zbudziły mnie potężne grzmoty i błyskawice. Gdy przypomniałem sobie o zapalonym gazie, wyskoczyłem z namiotu. Lał ulewny deszcz, naczynie z wodą było zimne, gaz się wyczerpał! Nagle poczułem okropny głód i wbrew zmęczeniu, wbrew zimnu i ciemnościom, wbrew wszelkim słabościom postanowiłem ugotować obiad. Nazbierałem trochę uschniętych liści eukaliptusowych i gałęzi, udało się je podpalić. Chrust mimo deszczu palił się znakomicie, było więc dość jasno, by obrać grzyby i ziemniaki, pokroić boczek, cebulę, posolić i w kocherze postawić na ognisku. Kolacja była wyjątkowo smaczna!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Polacy w Stanie Wiktoria” znajduje się na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Polacy w Stanie Wiktoria” na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Polityką nie interesowałem się, choć czasem chodziłem na wiece i protesty. To wszystko zmieniło się nagle w 1968 roku

Pół wieku od tamtych wydarzeń wspominam je jako okres, który wywarł ogromny wpływ na kształtowanie mojej dojrzałej postawy społecznej i politycznej. Były wspaniałą lekcją patriotyzmu!

Władysław Grodecki

Nie miałem już zajęć na uczelni (semestr dyplomowy), więc chodziłem z wiecu na wiec. Na mojej uczelni władze, bardzo przychylne studentom, chętnie zwalniały ich z zajęć, by wzięli udział w manifestacjach patriotycznych. Od 9 marca wiece na politechnice odbywały się codziennie o godz. 12.00.

13 marca rektor Politechniki Warszawskiej prof. Dionizy Smoleński zgodził się na zorganizowanie oficjalnego wiecu z udziałem Senatu i Pracowników uczelni. Na wiecu uchwalono rezolucję, którą następnego dnia owacyjnie przyjęto na Uniwersytecie Warszawskim. Odpowiedzią na nią było wystąpienie I Sekretarza PZPR Władysława Gomułki 19 marca. W swym wystąpieniu Gomułka w uwłaczający sposób zaatakował inteligencję i studentów. Wysłuchało go kilka tysięcy studentów zebranych w Dużej Auli politechniki. Jaka była ich reakcja? Jaka była reakcja władz uczelni? Postanowiono: 21 marca 1968 r. rozpocznie się w Gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej – jedyny wówczas – legalny strajk okupacyjny w Polsce.

„Wybijanie z głowy socjalizmu”. 2 ostatnie godziny strajku okupacyjnego na PW. Jedynego legalnego w kraju!
21 i 22 marca 1968 r., Gmach Główny Politechniki Warszawskiej

Strajk rozpoczął się ok. godz. 16.00 21 marca. Objąłem służbę porządkową jako kierownik 8-osobowego zespołu na parterze Gmachu Głównego. Już po kilku minutach doszły wiadomości o ogromnej pomocy ludności cywilnej. Studenci nie nadążają z odbieraniem darów. Gdy po kilku godzinach wszedłem do jednej z sal wykładowych, cała była wypełniona do sufitu kiełbasą. Rozdawano kosze papierosów, Carmeny i lepsze, oraz owoce cytrusowe. Wieczorem występował duet fortepianowy Marek Tomaszewski i Wacek Kisielewski. Ok. 22.00 z zewnątrz doszedł głos: „Studenci, zacznijcie hymn, a my dokończymy!”. Całą noc tłum warszawiaków czekał na zewnątrz! (…)

Z zewnątrz dochodzą coraz bardziej niepokojące wiadomości; deszcz rozpędził tłumy warszawiaków, a resztę milicja zepchnęła w boczne ulice. Po komunikacie radia i telewizji lokalnej o rozwiązaniu uczelni i niebezpieczeństwie „wzięcia szturmem Gmachu Głównego” niektórzy słabną, inni idą do toalety. Wiele osób jest bliskich szoku nerwowego, wychodzą! Dziewczęta płaczą ze strachu, mdleją. Z balkonu Auli ciągle ktoś przemawia, ale tego nie można już słuchać, to przekracza granice wytrzymałości psychicznej. Nagle wrzask: idą! Głowy skierowały się w stronę bramy głównej. Pękła szyba; wszystkimi targnął złowieszczy zgrzyt. Wdzierają się do środka gestapowcy z Golędzinowa – ale nie…

Niektórzy kapitulują i uciekają tylnym wyjściem lub chowają się po salach. Sam przeżywam okropny strach, ale jeszcze piszę na skrawkach gazet; staram się oddać nastrój tych dramatycznych chwil! (…)

Każda minuta dłuży się niesłychanie! Po półgodzinie kolejny trzask i wszyscy zerwali się do barykadowania drzwi i schodów. Przewracano szafy, przesuwano gabloty. Przygotowano gaśnice, syreny alarmowe. Na parapetach krużganków znalazły się minerały wyrwane z gablot, kosze na śmieci, butelki, w pobliżu krzesła, drzwi wyjęte z zawiasów… Wszystko to miało spadać na głowy „uzbrojonych po zęby” słynnych oprawców z Golędzinowa! (…)

Może kwadrans po 3.00 pojawił się Generalny Prokurator PRL-u i „prawa ręka” Gomułki, Zenon Kliszko. Znowu wystąpienia, perswazje, zastraszanie szturmem GG, aresztem, relegowaniem z politechniki i „wilczym biletem” uniemożliwiającym wstęp na jakąkolwiek uczelnię w kraju! Żadnych konkretnych argumentów, tylko siła, tylko przemoc…

Jeszcze niektórzy organizatorzy błagali: zostańmy, bronimy honoru politechniki, honoru polskiego studenta… Zmęczenie, głód i zwyczajny ludzki strach wzięły górę, zgodzono się na wyjście, ale pod warunkiem, że wraz ze studentami do Riwiery pójdzie Prokurator Generalny PRL i cały senat.

Kilka minut przed 4.00 otworzono główne wejście i niemy tłum powoli ruszył w „marszu milczenia”, w „pochodzie cieni”. Metr po metrze przemierzaliśmy plac Politechniki w kierunku Riwiery. Głowy spuszczone, smutne, w oczach łzy. W oknach mieszkańców ul. Polnej zasuwano ze strachu firanki, jak w Kielcach, gdy w sierpniu 1914 r. wkraczała Kadrówka. Tylko pijani oprawcy z Golędzinowa (Korpus Ochrony KC) patrzyli na nas ze złością, a może i z niedowierzaniem, może z podziwem?

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Wspomnienie Marca 1968” znajduje się na s. 8 i 9 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Wspomnienie Marca 1968” na s. 8 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Australia – kontynent, o którym do połowy XIX wieku panowała opinia, że nie ma tam warunków do życia dla ludzi

Duże odległości, największy na świecie monolit Ayers Rock, największa rafa koralowa, najwyższe drzewa świata – eukaliptusy; ja w pobliżu Melbourne znalazłem dwa grzyby o średnicy kapelusza ok. 50 cm.

Władysław Grodecki

Ja i Bogdan byliśmy tak zmęczeni po dwóch nieprzespanych nocach, że nawet nie zauważyliśmy lądowania. Tymczasem spiker powtarzał z godnym podziwu uporem: „Dwóch pasażerów z Colombo do Melbourne pozostało na pokładzie samolotu!”. Dwie godziny słuchaliśmy tego samego komunikatu, słuchali go inni podróżni i nikt nic nie rozumiał! (taki jest język angielski w Australii!). Gdy wreszcie celnicy zaczęli sprawdzać paszporty i zbliżyli się do nas, siedzących w jednym z ostatnich rzędów, sprawa była jasna; samolot czekał, aż my wysiądziemy! (…)

Melbourne | Fot. Nicholaspetridis (CC A-S 4.0, Wikimedia.com)

Czas płynął, robiło się coraz ciemniej. Sytuację pogarszał fakt, że po słonecznym i upalnym dniu na niebie pojawiły się ciężkie, ołowiane chmury i zaczął padać deszcz. Zbliżała się noc, ostatnim autobusem z lotniska przybyliśmy do centrum Melbourne i znowu przez godzinę na zmianę z Bogdanem wisieliśmy bezskutecznie przy automacie telefonicznym. Za każdym razem znalazł się jakiś powód, dla którego ksiądz, zakonnik czy inna osoba odmawiała gościny. Jak się później okazało, były w tym gronie takie osoby, które bez zbytniego poświęcenia mogły nas przyjąć! Wreszcie ok. 21.30, gdy już byliśmy całkowicie zrezygnowani i wyczerpani, cichy, łagodny głos kapłana z Cieszyna, ks. Franciszka Ferugi oznajmił nam: „Jestem rezydentem w parafii w Rowville i możecie zatrzymać się u mnie!” Początkowo myślałem, że źle zrozumiałem, że to jakiś kiepski żart, jednak gdy ksiądz kilkakrotnie powtórzył zaproszenie, uwierzyłem.

Po niecałej godzinie dotarliśmy pociągiem do Dandenongu. Cena wynajęcia taxi wynosiła 15 dolarów australijskich, ale ostatni w kolejce taksówkarz zgodził się zawieźć nas za 10 dolarów. Postawił jednak warunek – podejść pod market i tam zaczekać! Z ogromnym bagażem udaliśmy się na umówione miejsce, ok. 500 m od stacji. Chwilę później podjechał kierowca i zobaczył nasz bagaż. Nawet nie zwolnił i pojechał dalej. Byliśmy zupełnie sfrustrowani, zwłaszcza że po drugiej stronie ulicy była

Fot. Reto Stöckl / NASA (domena publiczna, Wikimedia.com)

dyskoteka i bawiąca się tam młodzież przyglądała się nam, jakbyśmy byli gośćmi z innej planety! Gdy wróciliśmy na dworzec kolejowy, by tam spędzić noc, kolejarz nas wyprosił z poczekalni!

Była godzina 24.00 z soboty na niedzielę. W lokalu bawiła się młodzież, ale miasto było całkowicie wyludnione. Z plecakiem i torbą udaliśmy się na poszukiwanie jakiegoś miejsca, by przetrwać te kilka godzin do wschodu słońca! Na szczęście przestał padać deszcz i w pobliżu, w załomie bloku mieszkalnego była nisza, a w niej pracujący agregat prądotwórczy. Tam też przychodzili biedacy, by załatwić swe potrzeby fizjologiczne. Znalazłem deskę i położyłem na niej śpiwór, obok na karimacie położył się Bogdan. Ani potworny hałas pracującej maszyny, ani niezbyt miłe zapachy nam nie przeszkadzały. (…)

Zaczęło się od zapowiedzi ks. Franciszka po mszy świętej: „Przyjechała specjalna delegacja z misją dziennikarską z KUL-u”. Chwilę później otoczyła nas grupa osób z propozycją pomocy… Konsekwencją anonsu ks. Antoniego była oferta pomocy w załatwieniu pracy przy zrywaniu gruszek. Wielu przybywających do tego kraju zaczyna od zrywania owoców, a niektórzy robią to nawet całe życie. Australia jest tak wielkim krajem, że przez cały rok jest coś do zrywania! Pomoc zaoferował kolega Wiktora, Tadeusz Antoniewicz. Mieszkał w Lewertonie, dokąd przybyliśmy pociągiem. Przed zachodem słońca udaliśmy się nad ocean, gdzie był odpływ morza i tysiące ptaków pluskało się w ciepłej, pełnej ryb wodzie.

Świt w Dandendongu | Fot. Uzman Naleer (CC A-S 4.0, Wikimedia.com)

Daleko w głąb morza prowadzi molo, z którego obserwowaliśmy promienie zachodzącego słońca odbijające się w niezliczonej ilości zwierciadeł wodnych. Tu słońce wydaje się o wiele większe niż w Europie i do największych osobliwości tego kraju należą wschody i zachody! (…)

Dwa tygodnie po opuszczeniu Indii coraz bardziej zacząłem odczuwać zapierający dech upał i ogromne oddalenie od Polski. Tylko nieodparta żądza poznania tego kraju i przeżycia wielkiej przygody dawała szansę na przetrwanie! Trzeba było przygotować się psychicznie. Pisałem wspomnienia, dużo czytałem, gotowałem posiłki dla całej trójki i prowadziłem długie nocne dyskusje o Australii z ks. Franciszkiem. To wspaniały, gościnny człowiek. Do mojej wizji Australii on wniósł najwięcej. Wspólnie odwiedzaliśmy domy Polaków, wspólnie wędrowaliśmy po kraju. (…)

„Rodowici Australijczycy nazywają się AUSE. Mają ogromne poczucie wolności i są z niej bardzo dumni, ale nie ma w nich patriotyzmu. Żyją skromnie, ich domy nie mają fundamentów, budowane są przeważnie z drzewa, które trzeba zabezpieczyć przed termitami. Pierwsi koloniści z Europy to Irlandczycy i Anglicy. Anglia traktowała Australię jako kolonię karną i prowadziła politykę dyskryminacji ekonomicznej i politycznej. Eksploatacja kolonialna oraz udział w wojnach po stronie Anglii i ogromne ofiary, jakie poniósł ten kraj na różnych frontach I i II wojny światowej, wpłynęły negatywnie na stosunek Australijczyków do Korony Angielskiej. Polskim księżom zezwolono na przyjazd do Australii po 1962 r. Obecnie, po przyjęciu znacznej fali uchodźców z Wietnamu, katolików w tym kraju jest najwięcej”.

Pomnik P.E. Strzeleckiego w Jindabyne | Fot. Jimbo, Wikipedia

Polacy przed II wojną światową pojawiali się tu rzadko. Sądzono, że do połowy XX w. poza kilku podróżnikami nie było nikogo z kraju nad Wisłą! Najbardziej barwną i ciekawą postacią był Paweł Edmund Strzelecki. Pieniądze na podróże zdobył, pracując jako zarządca w majątku Sapiehów. Opuścił Polskę z kilku powodów: ojciec jego wybranki odmówił mu jej ręki, obawiał się represji po upadku powstania listopadowego, a także odziedziczył spory majątek po śmierci Sapiehy.

Prawdopodobnie jako pierwszy Polak wymyślił samotną podróż dookoła świata. W tamtych czasach było to przedsięwzięcie szalone, a jednak Strzelecki przemierzył Amerykę Płn., Oceanię, Amerykę Płd. Dotarł na „koniec świata”, do Australii. Tu jego zasługi były największe – zbadał Góry Wododziałowe i wspiął się na szczyt, który wydawał mu się najwyższy na kontynencie. Górze nadał imię Tadeusza Kościuszki. Pomylił się, ale za ogromne zasługi w badaniu tego kraju władze przeniosły tę nazwę na faktycznie najwyższy szczyt.

Trudno wymienić choćby jego najważniejsze odkrycia w Australii (choćby odkrycie złota, węgla brunatnego, ropy naftowej). Strzelecki opracował mapę geologiczną Tasmanii i opisał różne regiony Australii, które przez wiele lat były „Biblią badaczy Australii”. Już za życia został uznany przez świat nauki, a z rąk Królowej Wiktorii otrzymał ordery św. Michała i św. Jerzego oraz tytuł dra honoris causa Uniwersytetu Oksfordzkiego.

Inni Polacy, którzy tam wówczas przybywali, byli wdzięczni za gościnę, ale traktowali Australię jako tymczasowe schronienie i nie czuli się w niej najlepiej. Często prowadzili życie pustelnicze i zapadali na choroby psychiczne. Niemal zawsze była to emigracja wymuszona czynnikami politycznymi lub ekonomicznymi.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Kontynent zagubiony wśród mórz” znajduje się na s. 9 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Kontynent zagubiony wśród mórz” na s. 8 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Indie – zawsze robią na przybyszu ogromne wrażenie. To kraj świętych krów, świętych ludzi, małp, szczurów, drzew

To najstarsza i najdłużej istniejąca nieprzerwanie cywilizacja, ojczyzna jogi, algebry, trygonometrii, rachunkowości, kolebka szachów, systemu liczbowego; tu wymyślono najważniejszą cyfrę „0”.

Władysław Grodecki

Indie są największą na świecie demokracją. Uzyskały niepodległość bez użycia przemocy. Tu mieszkają wyznawcy niemal wszystkich religii świata (głównie hinduiści i muzułmanie, a katolików jest tyle co w Polsce!). Jest tu 300 000 meczetów. Polakom Indie kojarzą się z biedą i głodem, choć jest to jeden z największych producentów mleka, masła, herbaty, bananów i fasoli.

Większość ich mieszkańców żyje za mniej niż 2 dolary dziennie, a co czwarty jest analfabetą. Co pół minuty umiera tu człowiek na wściekliznę, blisko 150 tys. ludzi ginie co roku w wypadkach drogowych, dokonuje się najwięcej na świecie aborcji, ponad 30 000 morderstw rocznie.

Ponad milion osób to milionerzy. Co trzeci mieszkaniec ma dostęp do internetu. Indie mają 11 noblistów, dobrze uzbrojoną armię liczącą ok. 1,4 mln. żołnierzy i 2 mln rezerwistów. W Bombaju buduje się największy wieżowiec mieszkalny na świecie (442 m); w 7 miastach jest metro, a w 350 lotnisko. Po Rosji Indie mają najdłuższe koleje na świecie – najbardziej popularny środek transportu, wygodny, bezpieczny i tani. I ja najczęściej korzystałem z kolei.

Podobno tylko Mahatma Gandhi poznał Indie dobrze, bo je przeszedł pieszo. (…)

Benares | Fot. Ken Wieland, CC A-S 2.0, Wikipedia

Po zespole świątyń monolitycznych w Mahabalipuram i świątyniach Khajuraho chyba tylko świątynie Benares mogą zaszokować zagranicznego turystę – ilością. W tym mieście jest ok. 1500 świątyń hinduistycznych i 300 meczetów. To święte miasto Indii. Ktoś, kto nie był w Benares, nie jest w stanie zrozumieć Indii.

Do tego miasta nie przybywa się, by go zwiedzać, tu się pielgrzymuje. Na placu przed dworcem kolejowym setki taksówek i ryksz. Wszyscy turyści jadą w stronę świętej Gangi. Wziąłem rowero–rykszę, bo jest tańsza, szybsza niż taxi i łatwiej obserwować ulicę. Pierwsze kroki skierowałem na Daśaśwamedh Ghat. Była 7.00 rano. Nieprzerwany tłum pątników zmierzał w kierunku świętej rzeki, by wziąć oczyszczającą kąpiel. Zapewne wielu z nich marzy nie tylko o rytualnej kąpieli, ale i o śmierci nad jej brzegiem. To miasto „dobrej śmierci”. Umrzeć tutaj to najpewniejsza gwarancja osiągnięcia nirwany (stan wolny od kolejnych wcieleń w buddyźmie i hinduizmie). Niektóre biura podróży reklamowały swe usługi: „Przyjedź do Benares i umrzyj”.

Miasto fascynuje swym świętym charakterem. Od najwcześniejszych godzin rannych słychać tu głośne krzyki. Najwięcej pątników jest na Daśaśwamedh Ghat.

Pątnik | Fot. Arian Zwegers, CC A-S 2.0, Flickr.com

Tu wedle wierzeń Hindusów mieli spotkać się Brahma, Wisznu i Siwa, najważniejsi bogowie w hinduskim panteonie. Tu o każdej porze nad miskami żebraczymi siedzi kilkadziesiąt osób. Są to ludzie bogaci i biedni, młodzi i starzy, zdrowi i chorzy, kobiety i mężczyźni – tu czekają na swoją śmierć, wybawienie. Moją uwagę przykuła piękna dziewczyna o blond włosach, prowadząca namiętną dyskusję ze starym, kudłatym Hindusem Sadhu. Tymczasem z bocznej ulicy wyszedł orszak weselny. Kilkaset metrów dalej płonęło kilka stosów – dzień i noc pali się tu nieboszczyków. Nie można było się zbliżyć, kręcić filmu, robić zdjęć – ale nikt nie przepędzał świętych krów! Wchodzą nawet do Złotej Świątyni. (…)

Już pierwszy kontakt z Katmandu zrobił na mnie ogromne wrażenie, Durbar Square, zaułki starego miasta czy spacer wzdłuż Chicamugal były prawdziwą ucztą duchową. Wiele uroczych, małych świątyń, zespół pałacowy, wąskie, kręte uliczki. Cudowne, orientalne miasto – maleńka szkatułka! (…)

Nad brzegiem rzeki dokonywano ceremonii kremacji nieboszczyków, a w niszach świątyni rodzina zmarłego czekała, aż ich bliski zostanie zamieniony w popiół. Ostatnim akordem dobiegającego dnia była wizyta w stupie Swayambhunath, chyba najstarszej i najpiękniejszej, z ośrodkiem dla ubogich prowadzonym przez Siostry Miłosierdzia z Kalkuty. Prowadzi do niej 365 schodów z balustradami. Stamtąd jeszcze raz, w blasku zachodzącego słońca, zobaczyłem całą dolinę Katmandu i Himalaje. (…)

Schody do Swayambhu | Fot. calflier001 CC A-S 2.0, Wikipedia

Udając się w stronę Bombaju, postanowiłem odwiedzić stolicę Rajastanu Jajpur. Dotarłem tam autobusem. Barwne i ciekawe to miasto. Jest otoczone jałowymi wzgórzami z fortecami i murami obronnymi. Zachwyt budzi Amber Fort, a w mieście słynny Hawa Mahal (Pałac Wiatrów) i wyjątkowy klimat ulic. Między samochodami torowały sobie drogę ciągnione przez wielbłądy wozy załadowane słomą lub warzywami. Przed oczyma przesuwała się kolorowa mozaika ryksz, rowerów, motocykli, samochodów, autobusów i pieszych. Odziani w tradycyjne radżpurskie stroje i jaskrawe turbany wąsaci mężczyźni prowadzili ożywione dysputy przed sklepami. (…)

Tym razem miałem trochę szczęścia i z hotelowego tarasu w promieniach zachodzącego słońca podziwiałem zmieniające się barwy nieba; biel, złoto, róż, czerwień, błękit, szarość i czerń. Na horyzoncie jaśniała jedna z najsłynniejszych budowli świata – Taj Mahal. Już dla tego przeżycia warto było tu przyjechać! Taj Mahal to najwspanialszy pomnik miłości na świecie. By uświadomić sobie, do czego zdolny jest człowiek, trzeba zobaczyć Bazylikę św. Piotra w Rzymie, Aya Sophię w Stambule i z pewnością Taj Mahal!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie – kraj kontrastów. Wspomnienia podróżnika” cz. IV znajduje się na s. 11 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie – kraj kontrastów. Wspomnienia podróżnika” cz. IV na s. 11 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Indie za 50 dolarów – Wyprawa dookoła świata cz. III / Władysław Grodecki, „Śląski Kurier WNET” 42/2017

Byłem zdeterminowany objechać świat. Mogłem wydać zaledwie 50 dolarów na miesięczny przejazd przez całe Indie. Pomyślałem: jestem zdrowy, silny i przygotowany do przyjęcia wielkiego wyzwania!

Władysław Grodecki

Indie za 50 dolarów – Wyprawa dookoła świata cz. III

„Kogo Pan Bóg kocha, posyła go w świat, bo świat wzbogaca, otwiera oczy, serce i duszę”. Ta piękna dedykacja o. Mariana Żelazka – Ojca trędowatych z Puri w Indiach, jednego z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich w życiu poznałem, świadka wiary, towarzyszy mi zawsze w czasie moich wędrówek.

Indie odwiedziłem siedmiokrotnie i za każdym razem spotkanie z nimi było dla mnie doświadczeniem szczególnym. Po raz pierwszy byłem tam wiosną 1974 r., a ostatni raz w roku 2003. W sumie spędziłem w tym kraju nieco ponad pół roku. Każda moja wizyta w Indiach była inna. Pierwsza, wiosną 1974 roku, przypominała zwiedzanie największego, najbardziej różnorodnego na świecie muzeum, w wielu przypadkach szokującego. Głównym „przewodnikiem” po Indiach były wówczas dla Polaków Kamienne tablice W. Żukrowskiego. Żywa też była pamięć o Mahatmie Gandhim.

Po upływie ćwierćwiecza Indie są obok Chin jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się krajów świata! Mogą się podobać lub nie, ale spotkanie z nimi jest dla wszystkich wrażeniem niezapomnianym!

Koszmar na granicy

Wróćmy na trasę wyprawy z 1992 r. Z Basią i Urszulą czekaliśmy na przejściu granicznym w Wagah na powrót naszych kolegów. Czas płynął, minęło południe 4 grudnia.

Czekaliśmy na załatwienie przez nich carnet de passage, bez którego nie mogliśmy odbyć dalszej drogi samochodem. Gdy okazało się, że carnetu nie będzie, stało się jasne, że Romek i Krzysztof ze swoimi dziewczynami po ok. 2-3 miesięcznym pobycie w Indiach wrócą do Lahore, odbiorą samochód i przez Pakistan, Iran i Turcję wrócą do Polski.

Następnego dnia rano ja i Bogdan, który zdecydował się kontynuować ze mną dalszą podróż przez Indie, Australię, Pacyfik do Ameryki, wyładowaliśmy z samochodu medale pamiątkowe, lekarstwa, wydawnictwa okolicznościowe, kamerę video, sprzęt turystyczny i trochę konserw. Wynajęty tragarz przeniósł bagaż na stację kolejową po drugiej stronie granicy, skąd odjeżdżały pociągi do Delhi.

Jechaliśmy wszyscy w jednym przedziale, ale jakby inni, obcy sobie ludzie. Już wcześniej nie było solidarności w zespole, poczucia zobowiązań w stosunku do uczelni, sponsorów, kolegów i przyjaciół. Jeszcze przed wyjazdem z Polski wyczuwałem, jak bardzo studenci się nie lubią. Często dochodziło do ostrych spięć i kłótni, zwłaszcza między Urszulą a Bogdanem. Zarzucała Bogdanowi szczególnie to, że na wyprawę wziął zbyt mało pieniędzy i nie angażował się w zwykłe czynności życia wędrowcy (obieranie ziemniaków, sprzątanie itp.) Nigdy nie stanowiliśmy dobrego, zgranego zespołu i niełatwo było pokonać wzajemną niechęć, ale to, co uczyniła Urszula w Delhi, świadczy nie tylko o braku koleżeńskości, ale nawet zwykłej przyzwoitości.

Po przyjeździe do Delhi trochę odpoczęliśmy, po czym Bogdan miał pilnować naszego bagażu, a ja poszukać noclegu. Gdy wracałem, w przejściu nadziemnym minąłem Urszulę. Okazało się, że mój towarzysz pilnował gitary, a pozwolił Urszuli ukraść kamerę video. Spotkałem ją, niczego nie podejrzewając, kiedy niosła ją do dworcowego sejfu. To był poważny i niespodziewany cios. Przed wyprawą każdy z 6 uczestników zobowiązał się zdobyć 3 500 dolarów. Nie wywiązał się z tego tylko mój towarzysz – Bogdan (miał 2 500 USD). Większość pieniędzy została zainwestowana w samochód i kamerę i obie te rzeczy znalazły się teraz w rękach pozostających w Indiach studentów. Dla nich wyprawa się kończyła, więc zapragnęli unicestwienia moich planów!

Ruszając w daleką, blisko półtoraroczną podróż przez Australię, Oceanię i obie Ameryki, miałem do dyspozycji ok. 1800 USD, a Bogdan ok. 500 USD! (wnieśliśmy 6000 USD). Tymczasem dwa bilety z Madrasu do Melbourne w jedną stronę kosztowały 1400 USD. Mieliśmy pieniądze na bilety lotnicze do Australii i niewielkie wydatki po przylocie na Antypody, ale brakowało na przejazd i miesięczny pobyt w Indiach.

Byłem jednak zdeterminowany objechać świat. Mogłem wydać zaledwie 50 dolarów na miesięczny przejazd przez całe Indie z Delhi do Madrasu. Pomyślałem: jestem zdrowy, silny i przygotowany do przyjęcia wielkiego wyzwania! Z Australii przez Amerykę jest ta sama droga do Europy, co przez Azję.

I w Delhi

W dniu naszego przyjazdu do Delhi Hindusi zniszczyli meczet w Aiodia, co spowodowało ogromne wzburzenie społeczności muzułmańskiej i ogłoszenie stanu wyjątkowego. Centrum stolicy było zamknięte, a w wyniku rozruchów na tle religijnym na terenie całego kraju zginęło ponad 2 000 osób. Sparaliżowana komunikacja kolejowa i autobusowa uniemożliwiała wyjazd na południe kraju. W tej sytuacji trzeba było myśleć o znalezieniu jakiegoś niedrogiego „przytułku”. Znaleźliśmy w pobliżu Dworca New Delhi camping. Gdy wchodziliśmy do środka z niemałym bagażem, nikt się nami nie zainteresował, nikt przez tydzień nie pytał, kim jesteśmy i gdzie rozbiliśmy namioty, nawet wówczas, gdy wychodziliśmy po kilku dniach z plecakami wczesnym rankiem, nie uiszczając żadnej opłaty!

Cała wyprawa z założenia to był prawdziwy survival. Liczyłem na pomoc rozsianych po całym świecie naszych rodaków; misjonarzy, Polaków – potomków tułaczy z XIX–XX w. i personel polskich placówek dyplomatycznych, także tej w Delhi!

Niestety, może brak ambasadora (odwołany), może wizyta w Indiach delegacji polskiego parlamentu sprawiły, że nikt nami nie chciał się zająć. Wydzielano nam nawet przegotowaną wodę do picia… Byłem na pustyni półtora roku, ale dopiero tu zrozumiałem, co to jest prawdziwe pragnienie!

Spotkani na pustyni Beduini nigdy nie pytali, czy chce mi się pić, czy jestem głodny – ale tej kultury, gościnności nie mieli pracownicy ambasady RP! Czasem poczęstował mnie kucharz Hindus. Przez wiele lat byłem czynnym członkiem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej, liczyłem więc na wsparcie, zwłaszcza w Ambasadzie RP.

Przyjęła nas, co prawda, p. Barbara, żona przyszłego ambasadora, orientalisty z UW, Krzysztofa Byrskiego, ale nie zaproponowała noclegu choćby na podłodze. „Wspaniałomyślnie” wzięto kilkanaście medali okolicznościowych, kilka albumów o Krakowie, trochę folderów i pamiątek, ale uzyskanie zwykłego potwierdzenia przejęcia tych materiałów, bez słowa „dziękuję”, było wielkim problemem!

Potrzebowaliśmy pomocy także z powodu wspomnianych rozruchów. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić Delhi i udać się na południe, bo każdy dzień uszczuplał nasze skromne zasoby finansowe i zmniejszał szansę „powrotu do Polski przez Australię i Amerykę”.

W tej przykrej sytuacji były jednak i miłe chwile. Pozbawieni możliwości wyjazdu z Delhi polscy parlamentarzyści poświęcili nam jeden wieczór i w reprezentacyjnym hotelu Ashoka podejmował nas osobiście Marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski! Dzień później odwiedziliśmy też nuncjusza apostolskiego, polskiego kapłana ks. Józefa Wesołowskiego (późniejszego nuncjusza na Dominikanie!). Trochę czasu poświęciliśmy też na kontakty z ludźmi, spacery i zwiedzanie miasta.

Świątynia Akshardam w Delhi | Fot. Russ Bowling (CC A-S 2.0, Flickr.com)

16 grudnia 1992 r. sytuacja była już na tyle stabilna, że kursowały pociągi i udaliśmy się do Agry. Na stacji wynajęliśmy rykszę do centrum, ustaliliśmy cenę za przejazd – 4 USD. To niewiele, więc rykszarz, jak to jest w obyczaju Azjatów, wymusił na nas „wizytę” w sklepie znajomego jubilera. Mieliśmy mało pieniędzy i czasu, więc myślami byliśmy przy Taj Mahalu i Czerwonym Forcie. W tamtych czasach ceny biletów wstępu do muzeów dla tubylców i obcych były jednakowe i bardzo niskie!

Dwa dni później znowu wsiedliśmy do pociągu i późnym wieczorem dotarliśmy do niewielkiego miasteczka w pobliżu Bombaju – Lonavli – gdzie mieszkała polska zakonnica Walentyna Czernik.

Z piekła do raju

W trakcie przygotowań do wyprawy sporo czasu poświęciłem na zbieranie adresów prywatnych, różnych organizacji polonijnych, muzeów, klasztorów, polskich księży i misjonarzy na całym świecie. Andrzej Policht – salezjanin, uczestnik moich wycieczek po Krakowie i organizator Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego był pionierem, a ja mu pomagałem, przygotowując przyszłych wolontariuszy do wyjazdu do Afryki. Z kolei później on mi pomagał, zbierając adresy wszystkich polskich męskich i żeńskich salezjańskich zgromadzeń zakonnych. Adres s. Walentyny Czernik był pierwszym, z którego skorzystałem.

Z dworca kolejowego w Lonavli dojechaliśmy rykszą do Auxilium Convent Salesian Sisters. Byliśmy bardzo zmęczeni, bo nawet nie zauważyliśmy, że ryksza odjechała z namiotem Bogdana!

Chwilę później w towarzystwie polskiej repatriantki z Rosji, siostry Walentyny, i pięknych hinduskich dziewcząt spożywaliśmy kolację. W międzyczasie przygotowano nam pokój z łazienką. Na stole stało kilka butelek smacznej, chłodnej wody, kwiaty i napis „Blessed among the women” (błogosławieni między niewiastami). Czekała nas chyba najcudowniejsza noc od wyjazdu z Polski!

Następnego dnia o godz. 8.30 po raz pierwszy od czasu wizyty u biskupa Multan, Józefa Patrasa, zjedliśmy normalne śniadanie: grysik, tosty, kawę z mlekiem, masło, ser, banany, jabłka… Chwilę później szkolną rykszą zawieziono nas do szkoły założonej przez s. Walentynę i prowadzoną przez ss. salezjanki. Nasza przewodniczka, jedna z sióstr, zaprezentowała nam obrazy hafty, wycinanki i stroje wykonane przez podopieczne. Dzieci dla gości z dalekiej Polski zaśpiewały kilka piosenek, a na koniec pokazały mi ogromny kosz nazbieranych tego dnia przez nie pięknych ametystów, których było tu jak grzybów po deszczu! Nauczycielka stwierdziła, że jeśli tylko zechcę, wszystkie mogą być moje!

Z braku środka transportu wybrałem tylko jeden, ale największy okaz! Zdumiewające, że nikt ich nie zbierał. Zdumiony byłem również i tym, że następnego dnia po zgłoszeniu zostawienia w rykszy namiotu, poproszono Bogdana, by odebrał go w firmie przewozowej!

Dni spędzone w towarzystwie siostry były jak sen. Sama siostra, po dramatycznych przeżyciach w Rosji, twierdziła, że tak chyba musiał wyglądać raj. Wspaniały klimat, bujna, tropikalna roślinność, mili ludzie, spokój, cisza… Wróciłem tam w 1998 roku. Tym razem sam, w trakcie wyprawy przez Europę, Azję i Afrykę. I choć pojawiłem się bez zapowiedzi, siostra Walentyna znowu przyjęła mnie bardzo serdecznie. Była w znakomitej formie fizycznej i psychicznej i przyznała, że spodziewała się mojej wizyty… Znowu spędziłem kilka beztroskich dni w towarzystwie s. Walentyny i rodziny z Padwy, sponsorów Auxilium Convent Salesian Sisters.

Znowu codziennie odbywałem spacery nad jezioro w poszukiwaniu ametystów (niestety tym razem było ich już znacznie mniej) oraz poza Lonavlę. Najciekawsza była wycieczka do Malawli, gdzie znajdują się ogromne groty, a w nich stupy buddyjskie, w innym miejscu zaś ashram i świątynie hinduistyczne.

Do Lonavli wróciliśmy w towarzystwie dwójki studentów z Krakowa, Miłosza i Anny, którzy w Indiach studiowali rzeźbę i malarstwo. Krótko gościła ich siostra, a później rozbili namiot nad jeziorem i zbierali ametysty.

Zbliżał się wieczór, było cicho, ciepły, przyjemny wiatr, spacerujące dookoła pawie i daniele, i ławeczka pod okazałym bananem. – Proszę usiąść – zaproponowała siostra – może to już ostatnia okazja, by opowiedzieć historię mojego życia.

– Mój dom rodzinny znajdował się w Czeleszczewiczach k. Kobrynia. Mieszkałam z rodzicami i licznym rodzeństwem. Ojciec był gajowym, ale mieliśmy duże gospodarstwo i 30 krów. Trudnił się też myślistwem. Gdy wybuchła wojna i wkroczyli Sowieci, z początku było spokojnie, ale 10 lutego 1940 r. o 5.00 rano przyszło pięciu oficerów NKWD z listą. Towarzyszył im miejscowy Żyd „przewodnik”. Niemal wszędzie na terenach zajętych przez Sowietów Żydzi sporządzali listy Polaków i wydawali ich enkawudzistom. Mój brat Sergiusz namalował tę dramatyczną scenę z Żydem – Judaszem, który wydał moich rodziców.

Sowieci kazali się spakować w ciągu 30 minut. Można było wziąć tylko tyle odzieży, ile dało się włożyć na siebie. Kazano wyciągnąć sanie i jechać do odległej o 10 km stacji w miejscowości Horodec. Zmieścili się tylko rodzice, ośmioletni brat, siostra i Walentyna. Inni musieli biec w śniegu prawie po pas. Na stacji było już dużo ludzi. Wyjazd pociągiem towarowym nastąpił wieczorem. W środku wagonu był kominek, czasem palono w nim drzewem. Dookoła były ławki, na których siedzieli ludzie. Pociąg jechał nocą. Czasem dawali kaszę do jedzenia i herbatę bez cukru. Potrzeby fizjologiczne załatwiano na stacjach.

Po dwóch tygodniach pociąg stanął. Pieszo trzeba było przejść kilkanaście kilometrów. Przygotowano stare domy, gdzie zakwaterowano Polaków, Ukraińców i innych mieszkańców Polesia. Później nas zarejestrowano i przydzielono do pracy przy wyrębie lasu. Pracować musieli wszyscy, nawet dwunastoletnia siostra pracowała w stołówce. W zamian za to każdy otrzymywał zupę i 200 gramów chleba. Trzeba było żywić się grzybami i jagodami. Po pewnym czasie całą rodzinę przewieziono do obozu Ostrowski w Archangielskiej Obłasti. Tam zmarł ojciec!

Nagle siostra zamilkła, a po policzkach zaczęły jej spływać łzy. Trzeba było przerwać wywiad.

Tymczasem z zewnątrz do naszych uszu dochodziły piękne recytacje i śpiew. – Kto to śpiewa? – zapytałem siostrę. – Dziś jest sobota 31 stycznia, 110 rocznica śmierci naszego patrona, św. Jana Bosko! O 17.00 rozpoczną się uroczystości, występy artystyczne, zawody sportowe, a wieczorem w konwencie męskim spektakl teatralny. Proszę się przygotować na godzinę 19.00…

O tej porze znalazłem się w gościnnych progach konwentu męskiego. W wypełnionej po brzegi sali wraz z przedstawicielami władz miasta i gośćmi z konwentu żeńskiego zająłem miejsce przy samej scenie. Świetny spektakl, później przyjęcie, dostojni goście z Indii i Italii! Zapomniałem o trudach wyprawy, o tym, co mnie czeka.

Taj Mahal | Fot. Simon (CC0, Pixabay.com)

Czy mogłem przypuszczać, że następną noc spędzę w krzakach gdzieś na peryferiach miasta Pune? Konsul RP, p. Ireneusz Makles, powiedział mi, do Pune zaprasza mnie krakowianka, p. Ewa. Potwierdziłem swój przyjazd, a mieszkanie p. Ewy Marii Herukuru znalazłem bez problemu. O umówionej godzinie nikt nie otwierał. Zostawiłem kartkę w drzwiach i kilkakrotnie ponawiałem próbę. Gdy po raz kolejny wróciłem z rekonesansu po mieście, dowiedziałem się, że chwilę wcześniej p. Ewa wyszła z mieszkania. Była w nim cały czas!

W pobliżu nie było hotelu, ale była kępa krzaków. Rozłożyłem w nich karimatę i starałem się zasnąć. Trochę przeszkadzały komary i ujadanie psów, ale… spałem już w gorszych warunkach!

Sylwester między niebem a ziemią

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia z „listami polecającymi” do zaprzyjaźnionych z siostrą Walentyną salezjanów udałem się z Bogdanem do Madrasu. Tam przy Brodway Rd, mimo „gorącego” świątecznego okresu i dużej liczby gości, przyjęto nas bardzo serdecznie. W niewielkim pokoiku było tylko jedno łóżko, na którym położył się chory Bogdan, a ja rozłożyłem karimatę. Po kolacji, kąpieli i krótkim spacerze wróciło dobre samopoczucie. Perspektywa spędzenia kilku miłych dni, poczucie spokoju i bezpieczeństwa było bardzo krzepiące! Dzień wigilii Bożego Narodzenia spędziliśmy na zwiedzaniu miasta, a wieczorem odwiedziłem port. Miałem nadzieję, że pływają jakieś statki z Indii do Australii. Niestety trzeba było myśleć o kupnie biletu lotniczego, a te były bardzo drogie! Przelot do Melbourne Indyjskimi Liniami Lotniczymi kosztował 1000 USD, a australijskimi i Air Lanca 700. Ta cena też nie była zachęcająca, więc Bogdan bezskutecznie usiłował coś sprzedać, by zdobyć trochę pieniędzy. Tymczasem do naszego pokoju wstawiono łóżko i czułem się jak w Wersalu.

Święta Bożego Narodzenia minęły spokojnie. Zwiedzaliśmy Madras, byliśmy w Mylapore (gdzie w 68 r. został zamordowany św. Tomasz Apostoł), Mahabalipuram i w Pondiherry. W dniu wyjazdu, 31 grudnia 1992 r. Bogdan, mający pewne problemy zdrowotne, pojawił się na plebanii ponad godzinę po planowanym czasie wyjazdu na lotnisko! Gościnni salezjanie wynajęli dwie ryksze, które zawiozły nas na dworzec kolejowy, skąd pociągiem mieliśmy jechać na lotnisko. Niestety kolejki przed kasami były tak długie, że weszliśmy do pociągu bez biletu! Gdy pytałem stojących obok pasażerów, gdzie w takiej sytuacji można kupić bilet, ci odpowiadali: w kasie. A czy może kupić u konduktora? Nie! A więc co robić? Kupić bilet w kasie! Dalsza dyskusja była pozbawiona sensu. Z kieszeni wyciągnąłem różaniec i zacząłem się modlić, by nie przyszedł konduktor!

Po 45 minutach prawdziwego horroru, bardzo spóźnieni, dojechaliśmy szczęśliwie do lotniska, gdzie spotkała nas niemiła niespodzianka. Terminal był zupełnie pusty, czyżby samolot odleciał? Nie odleciał, ale strajkowali pracownicy Air India, ludzie zaś rozproszyli się dookoła. Co chwilę na monitorach podawano kolejną godzinę odlotu do stolicy Sri Lanki Colombo. Tymczasem zbliżała się północ 31 grudnia 1992 roku. Wokół spali Hindusi, Cejlończycy i kilku Europejczyków. Byłem bardzo zdenerwowany, ale oznajmiono nam, że samolot Air Lanca do Colombo „kiedyś” odleci. Trochę ochłonąłem.

Czas płynął i tylko komunikaty na monitorach upewniały nas, że jednak odlecimy. Był wieczór sylwestrowy i zbliżał się Nowy Rok. W holu zamknięte były wszystkie sklepy, nie można było kupić choćby wody mineralnej, by po „hindusku” wznieść toast za pomyślność w Nowym Roku. Było bardzo cicho i spokojnie, choć przybywało pasażerów.

Krajobraz Sri Lanki | Fot. BANITAtour (CC0, Pixabay.com)

Nagle przed 24.00 na monitorach telewizyjnych ukazały się napisy: „HAPPY NEW YEAR”, a siedzący obok dwaj turyści ze Szwecji rzucili się na mnie z życzeniami. Później zrobili to inni biali, ale po chwili znowu było spokojnie i cicho, aż do komunikatu o 1.30, żeby przygotować się do wyjścia. Ok. 4.00 nad ranem byliśmy już w Colombo!

Z trudem znaleźliśmy hotel i trochę pospaliśmy. Później ruszyliśmy na kilkugodzinny spacer po Sailabimbaramaya Awariwatta – tak nazywa się miejscowość, gdzie spędziliśmy pierwszy dzień 1993 roku, zwiedzając miasto! Duże wrażenie zrobił na mnie kompleks obiektów buddyjskich: God Salman, God’s Reasting Place, Lord Budda Mouse, Monument Buddy i święte drzewo Boo.

Najbardziej podobały mi się tłumy cejlońskich dziewcząt składające kwiaty przed ogromnym posągiem Buddy. W ogóle kwiatów było bardzo dużo: noszono je, sprzedawano, składano. Wszędzie kwiaty i dziewczyny. Żywa, soczysta zieleń, jeziorka, potoki, bagna, palmy i te dziewczyny modlące się, spacerujące, ale też i kąpiące się przy studni w stroju topless. Tylko przez chwilę wydawało się, że nasza obecność je krępuje. Jedna po drugiej podchodziły pod studnię i rozbierały się do pasa. I wcale nie udawały, że fotografowanie ich obfitych biustów sprawia im przyjemność!

Zrozumiałem, dlaczego Sri Lankę nazywa się Rajską Wyspą!

CDN.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie za 50 dolarów” znajduje się na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie za 50 dolarów” na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego