„Socjalizm z ludzką twarzą” – w 1968 r. hasło, dziś rzeczywistość? / Dariusz Brożyniak, „Śląski Kurier WNET” nr 82/2021

Trwają wyniszczające spory. W tej sytuacji „sprzedajemy” się Unii już całkowicie, bo czego jak czego, ale pieniędzy „dobrej zmianie” nie może zabraknąć. Więc jednak „socjalizm z ludzką twarzą”?

Dariusz Brożyniak

„Socjalizm z ludzką twarzą”

Marzec to znamienny miesiąc. Rozpoczynany jakże charakterystycznym świętem dla lewicowego nurtu – Międzynarodowym Dniem Kobiet. Pokwitowaniem przydziałowego goździka – czerwonego – obnażający feministyczną hipokryzję, pustkę haseł Międzynarodówki Socjalistycznej. Przed nową mądrością etapu, zwaną ‘globalizacja’, tenże goździk rozdawany bywał rankiem przy wejściu do firm także na kapitalistycznym tzw. Zachodzie, przynajmniej w Austrii.

Dla Polski marzec to także rozrzewniające do dzisiaj wspomnienia 1968 roku i studenckiej rewolty po zdjęciu z afisza kolejnej przecież adaptacji „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii jednak PZPR-owskiego genseka – Kazimierza Dejmka.

Powszechnie przecież znane – wówczas! – wręcz szkolne frazy o przysyłaniu z Moskwy kolejnych łotrów i inne równie mocne „antycarskie” słowa wieszcza, brawurowo recytowane przez Gustawa Holoubka, nabrały mocą „gromu z jasnego nieba” całkowicie innego znaczenia.

Autentyczny w tym wydarzeniu był jedynie ten antykomunistyczny bunt młodzieży studenckiej, z idealizmem będącym pięknym przywilejem wieku. Główni aktorzy tych wypadków jednak już niekoniecznie. W większości bowiem, jak pokazało kolejnych lat 50, sprowadzili na heglowskie manowce nie tylko siebie, ale i Polskę.

Pytaniem jest bowiem, czy sami szczerze wierzyli w tenże właśnie socjalizm „z ludzką twarzą”, czy też – pochodząc przede wszystkim z trockistowskich środowisk, wyrastając w marksistowsko-engelsowskim otoczeniu i przekonaniach – podsunęli sprytne hasło, ustawiające ideologicznie Polskę na dekady. Polskę z tradycyjnej natury rzeczy katolicką i antykomunistyczną. Cenę zapłaciła młodzież relegowana z uniwersytetów, często w ogóle z przetrąconymi życiowymi planami. No i społeczeństwo, w którym skonfliktowano, po bolszewicku i trwale, inteligenckiego „darmozjada” z pracującym w trudzie i znoju robotnikiem.

Najtrafniejszym opisem tamtego marca wydaje się być do dziś ujęcie przez Jedlickiego tzw. konfliktu pomiędzy „natolińczykami” i „puławianymi” w formę jego „chamów i żydów”.

Generał Moczar, funkcjonariusz sowiecki pod przybranym nazwiskiem, fałszywie zagrał na narodowej nucie, podbechtując nawet AK-owców, by uderzyć w skrzydło obsiadujące przede wszystkim Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.

W rezultacie otworzono na chwilę bramę do Wolnego Świata, przez którą w pierwszej kolejności przeszli najwięksi mordercy niepodległościowego podziemia, mając jeszcze niemal świeżą krew na rękach. Do dziś ich ekstradycje są niemożliwe. Przez tę bramę przeszło jeszcze wielu, co ciekawe – najmniej chętnie w kierunku komunistycznych kibuców, będących organizacyjną podstawą młodego państwa w budowie, Izraela, zagłuszając wyrzuty sumienia antysemickim rejwachem. Antysemicka czystka miała, owszem, miejsce, i to często drastyczna, ale w szeregach PZPR i przede wszystkim w LWP, wykonywana rękami generała Jaruzelskiego. Moskiewski plan pewnego etapu został tym samym zrealizowany sumiennie i do końca. W stylu opisanym z kolei przez Szpotańskiego w Towarzyszu Szmaciaku i nazwanym przez Kisielewskiego „dyktaturą ciemniaków”.

Samo przejście przez „bramę” było za to jak najbardziej dobrowolne, wobec czego nie skorzystało z niej jakże przecież wielu przekonanych ideologów, zadaniowanych do długiego marszu wprowadzania „socjalizmu z ludzką twarzą”. I wprowadzali go gdzie się tylko dało – poprzez KOR, Solidarność, Okrągły Stół, by – korumpując wszystkie bez wyjątku polityczne formacje „Wolnej Polski”, a nawet Kościół – wprowadzać go uparcie nadal.

Rezultat to Wojskowe Powązki, gdzie obok siebie leżą uhonorowani kaci i ciągle jeszcze wiele bezimiennych ofiar. Rezultat to najdziwniejsze konstelacje kadrowe na szczytach władzy, siermiężna propaganda połączona z obcesową cenzurą, nieszczelny system wyborczy i najbardziej typowe dla socjalistyczno-komunistycznych systemów wyborcze kupowanie całych grup społecznych. Socjalizm, by w swej utopijnej formie przetrwać, musi iść na koncesje i w konstelacje patologizujące go nieuchronnie. Zyskuje w rezultacie twarz nie ludzką, a groteskowo wykrzywioną, szczególnie na demokrację, staczając się coraz bardziej w totalitarny komunizm.

Młodzieżówka SLD-owska Jerzego Millera pobierała, a może i nadal pobiera, systematyczne nauki w Austrii. Socjalizm wiedeński lat 20. ubiegłego wieku miał szczęśliwą twarz robotnika wychodzącego z wygódki czy łazienki Zespołu Budynków im. Marksa i Engelsa, jak do dziś można to jeszcze wyczytać na przykurzonych już pyłem dziejów elewacjach. Nie trzeba było jednak długo czekać, by przekształcił się, i to jakże chętnie, w narodowy socjalizm. Przez lat dziesięć pracowali nad nim także usilnie sowieci i choć „wyszli”, to jak historia i doświadczenie uczy, nigdy nie w pełni. Winy i zbrodnie II wojny światowej zostały jednak wybaczone. Socjalistyczny minister spraw wewnętrznych „sprzedawał” zeznania uchodźców politycznych z obozu w Traiskirchen w wiedeńskiej kawiarni, także Polsce Ludowej.

W tym socjalistycznym entourage’u dobrze się czuje na nartach Władimir Putin, tańczy na weselu byłej pani minister spraw zagranicznych Kneissl (desygnowanej przez FPO), a ta przed nim… klęka (sic!).

Później pani minister redaguje kolumnę w „Russia Today”, by w końcu, jako absolwentka wiedeńskiej akademii administracji międzynarodowej, zasiąść w radzie nadzorczej Rosnieftu. Austriacka firma Strabag buduje infrastrukturę olimpiady zimowej w Soczi, ale także, jakże wiele, w Polsce. Firma Porr buduje sztandarowy projekt PiS-u – tunel dla Świnoujścia, i tylko ze spółką Srebrna jakoś źle poszło. Bank Austria i Raiffeisen Bank były pierwszymi w Polsce po 1989 roku, robiąc kokosowe interesy na kilkunastoprocentowych kredytach. Pan Andrzej Kuna był onegdaj szefem sieci na Polskę austriackiej Billi i chyba nadal nie jest źle wspominany przez środowisko PO wyszłe spod ręki Donalda Tuska.

W Austrii każdego można przekupić albo zastraszyć, bo obowiązywała zasada tajemnicy urzędniczej (właśnie uchylono!), wobec czego decyzja państwa mogła być dla obywatela niezaskarżalna (sic!). Ścisłe reglamentowanie wolnego rynku i działalności gospodarczej daje władzy komfort kontroli i uległości obywateli.

W tym wszystkim Austria osiąga 11 miejsce w poziomie życia na świecie i dla skromnej dziewczyny siedzącej „na kasie” wyjazd na urlop na Malediwy (bez koronawirusa!) nie był niczym nadzwyczajnym. Gdzież byłoby to do pomyślenia za cesarza Franciszka Józefa!

Za to przyszły socjalistyczny kanclerz Gusenbauer (SPO), wraz z komunistyczną bojówką, „wita” polskiego papieża w St. Pölten czarnymi balonami, po czym jedzie do Fidela Castro i całuje kubańską ziemię. Jego następca Kern (SPO) obejmuje w Rosji lukratywną posadę w radzie nadzorczej Rosyjskich Kolei Państwowych po krytyce unijnych sankcji. Inny, Schussel (OVP), który pierwszy raz od zakończenia II wojny światowej wprowadził do władzy faszyzującą FPO, zarządza rosyjskim koncernem telekomunikacyjnym MTS, by ostatecznie osiąść w Łukoilu. Z nadania austriackiego koncernu naftowego i sieci stacji benzynowych OMV, jednego z głównych podwykonawców Nord Stream 2, pełni w Rosji rolę doradcy były minister finansów Schelling (OVP).

Tajemniczym wspólnym mianownikiem łączącym tych ludzi jest Partia Wolnościowa Austrii (FPO) o jednoznacznym neonazistowskim rodowodzie, której związki z Władimirem Putinem obserwowane są już od 2005 roku, a której legendarny szef Jorg Haider zginął tragicznie w wypadku samochodowym po nieformalnym spotkaniu z rosyjskimi oligarchami. Ostatnia głośna afera FPO na Ibizie świadczy o intensywnej kontynuacji tego „romansu”, a wspomniany wspólny mianownik dotyczy coraz wyraźniejszej skłonności, ostatnimi laty, austriackiego SPO i OVP do wszelkich aliansów z FPO właśnie. Szef rady nadzorczej Strabagu, Haselsteiner, były deputowany austriackiego parlamentu, wywodzi się politycznie także z ideologicznego odłamu FPO, zwanego Liberalnym Forum (LIF).

Zasadniczym regulatorem jest jednak ciągle strona niemiecka z socjalistą Schroederem w Moskwie, socjalistycznym prezydentem Steinmaierem i wywodzącą się z byłego NRD kanclerz Merkel.

Niemcy, podobnie jak Austria, nie zdobyły się przez 75 powojennych lat na prawodawstwo umożliwiające delegalizację ruchów praktycznie jednoznacznie neonazistowskich bądź faszystowskich, jak partia NPD. Dziś, po wejściu do parlamentu AfD, z zasadniczym jednak skrzydłem CSU, penetrowaną intensywnie i wręcz prowokacyjnie przez elementy skrajne, sięga się po metody inwigilacji.

To także niemieccy dziennikarze „Süddeutsche Zeitung” i „Spiegla” „odkrywają” taśmę video z próbą FPO cichej odsprzedaży na Ibizie austriackiego koncernu medialnego Rosji, w bezpośredniej rozmowie ówczesnego wicekanclerza Strachego z krewną rosyjskiego oligarchy. Polską pamięć w kompleksie Mauthausen-Gusen blokuje z całą premedytacją i nad wyraz arogancko socjalistyczny burmistrz miasteczka St. Georgen, przy cichym wsparciu i przyzwoleniu także „socjalistycznego” Komitetu Pamięci Mauthausen.

Czy to zatem „socjalizm z ludzką twarzą”? Być może; karty zostały już dawno rozdane, a demokracja pozostaje… w słowniku wyrazów obcych. Opozycję w każdej chwili można „wrobić” w Rosję lub w neonazistów, szczególnie narodowców, bo wszyscy są umoczeni. To także bardzo niebezpieczna pułapka dla Polski. Tym bardziej, że Polska wybrała uległość jako formę relacji zewnętrznych. Na to tylko czeka polakożercza wataha wilków i to zarówno tych rodzimych, jak i zagranicznych. W najlepszym przypadku reakcją będzie politowanie, a w rezultacie wymuszanie wszystkiego jak na proszalnym dziadzie. Taki rodzaj miłosiernej życzliwości okazują nam aktualnie Stany Zjednoczone.

Orientacja na wschód wyzwala w nas instynkt nowobogactwa i jesteśmy błyskawicznie i skutecznie leczeni z kompleksu „pańskiej Polski”. To jednak ta właśnie „pańska Polska” była przyjmowana 100 lat temu na wersalskich salonach i dzięki Paderewskiemu i Dmowskiemu po partnersku, podczas gdy szlachcic Piłsudski walczył w polu.

To głównie dzięki temu przyznano nam niepodległość. Teraz desperacko wchodzimy w projekty Karpat czy Trójmorza na każdych warunkach. Obecność tam Austrii nas nobilituje, wybaczamy wszystko, łącznie z karygodnymi zaniedbaniami pamięci o naszej ofierze w II wojnie światowej, nie zauważając nienaruszalnej zasady lojalności Austrii wobec Niemiec i Rosji, a więc wobec odwiecznych i nieprzejednanych wrogów tych geopolitycznych idei.

A wewnątrz? Trwają wyniszczające spory bez treści i sensu. Tymczasem sądy wydają wyroki w sprawach, które tylko demagogicznym łamańcem w paździerzowo-propagandowej TVP można „sprzedać” jako wygrane. Sprawiedliwości będzie się więc można spodziewać co najwyżej na Sądzie Ostatecznym, podobnie jak ostatnio kultury jedynie w muzeum, a i to nie jest już pewne. I co? Gdzie wyjaśnienie, gdzie propozycja rozwiązań, gdzie obietnica jakiejkolwiek ofensywy? Zamiast tego znowu było gremialne gibanie się u ojca Rydzyka. Jakbyśmy mieli na powrót do czynienia ze sporem pod dywanem „natolińczyków” i „puławian” z groteskową medialną nagonką. Od czasu do czasu poprawia się nastrój Martyniukiem, a jak i tego nie starcza, to „dosypuje” się emerytom. W tej sytuacji „sprzedajemy” się Unii już całkowicie, bo czego jak czego, ale pieniędzy „dobrej zmianie” nie może zabraknąć. Więc jednak „socjalizm z ludzką twarzą”?

Okazywanie słabości ma dla Polski zawsze wymiar tragiczny, tak jak traktat ryski pozostawiający na pastwę bolszewików, tj. poniewierkę i śmierć, dziesiątki tysięcy naszych rodaków, mimo wygranej wojny i obszaru pod pełną kontrolą polskiego wojska.

Nie zostawiliśmy dosłownie NIC potomnym w 100-lecie odzyskania niepodległości, i to pod tak „patriotyczną” opcją. Oby los nas nie ukarał kolejną narodową katastrofą.

Zbliża się czas Męki Pańskiej. Chrystus czynił powszechne dobro, przewracał kramy lichwiarzy i handlarzy w Świętym Przybytku. Nazywali Go nawet pierwszym socjalistą. Później lud wydał go na śmierć, żądając uwolnienia złoczyńcy Barabasza. To dla Polski i rządzących znamienne memento. Przekroczenie granicy moralnych praw naturalnych ma nieobliczalne konsekwencje. Także dla zmartwychwstania Ojczyzny.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Socjalizm z ludzką twarzą” znajduje się na s. 1 i 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Socjalizm z ludzką twarzą” na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Protesty studenckie w marcu 1968 roku w Gliwicach. Wspomnienia uczestnika wydarzeń – studenta sprzed 50 lat

Działacz ZMS poszedł na demonstrację, aby przekonywać studentów o niecelowości protestu. Milicjanci nie rozpoznali, że jest działaczem komunistycznej młodzieżówki, i sprawili mu porządne lanie.

Tadeusz Loster

W 2008 roku mój dobry znajomy Andrzej Jarczewski udostępnił mi materiały będące w posiadaniu Katowickiego IPN-u. Wśród 59 zdjęć jedno przedstawiało grupę studentów Wydziału Górniczego, uczestników studenckiej gliwickiej manifestacji z 11 marca 1968 roku. Odnalazłem tam siebie. Wówczas, po czterdziestu latach, czytając meldunki ówczesnej milicji oraz Służby Bezpieczeństwa dołączone do zdjęć i znając studenckie losy współtowarzyszy manifestacji utwierdziłem się w przekonaniu, że trudności na uczelni, które dotknęły mnie i moich kolegów, nie były przypadkowe. (…)

12 marca na poranne zajęcia Krzysiu Papiernik przyniósł gazetę „Trybuna Robotnicza”, w której ukazało się oświadczenie Rektora Politechniki Śląskiej prof. Jerzego Szuby, który potępił demonstrację i nazwał ją „wybrykiem nieodpowiedzialnych elementów”, a uczestników nazwał „mętami i chuliganami”. Oświadczenie rektora niektórych z nas oburzyło, ale i rozbawiło.

Tego dnia zajęcia skończyłem wcześnie i poszedłem na obiad do domu. Mama odradzała mi pójście na demonstrację. Udało się jej przeciągnąć obiad tak, że z domu wyszedłem po 16 i ponad kilometr biegłem z Nowotki (Daszyńskiego) na Rynek. Na miejsce przybyłem już po „pałowaniu”. Między placem Inwalidów a ulicą Dolnych Wałów stały milicyjne nyski z osiatkowanymi oknami, do których wtaszczali się milicjanci w długich płaszczach w kaskach i okularach ochronnych. Niektórzy trzymali na smyczy duże psy w kagańcach.(…) Ulicą często przejeżdżały milicyjne nyski oraz „szczekaczka”, która straszyła, głośno zakazując zgromadzeń. Franek tłumaczył mi się, że on nie protestuje, tylko przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Poszliśmy ulicą Strzody w kierunku placu Krakowskiego. Tutaj na skrzyżowaniu jezdnia i ściana budynku kina „X” były mocno zalane wodą. Krążyły tu milicyjne polewaczki i przystosowany do polewania ludzi wóz straży pożarnej. Na placu Krakowskim od znajomych studentów dowiedziałem się, że zbieramy się przy akademikach na Łużyckiej. Franek przestraszył się i odszedł. Pod akademikami zebrało się kilkudziesięciu studentów, ale w momencie pojawienia się polewaczki rozpierzchliśmy się. Z okien akademików słychać było okrzyki i docinki studentów. Pokrążyłem po mieście i wróciłem do domu.

Następnego dnia przed zajęciami studenci, którzy dostali pałką, uciekli „pałkownikom” lub zostali polani wodą opowiadali te zdarzenia jako przygodę. Kpili z Tadzia, naszego kolegi z roku, który jako działacz ZMS oraz członek partii poszedł w czapce studenckiej na demonstrację, aby przekonywać studentów o niecelowości protestu. Nie uciekał, kiedy milicja zaczęła pałować. Milicjanci nie rozpoznali, że jest działaczem komunistycznej młodzieżówki, i sprawili mu porządne lanie. (…)

14 marca przed południem władze Wydziału Górniczego przerwały zajęcia i wszystkich studentów wydziału zgromadziły w auli 200, gdzie przemawiał do nich I Sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR doc. dr Stanisław Janiczek. Mimo „powagi” zajmowanej funkcji, pan docent był bardzo cichym i zrównoważonym człowiekiem. Mówił bardzo ogólnie i spokojnie. Ze strony studentów głos zabrał Aleksander Steinhoff, student IV roku. Mówił też bardzo ogólnie i niby na temat, ale dziś nie potrafię przytoczyć choć kilku jego słów. Aleksander Steinhoff był starszym bratem Janusza Steinhoffa, mojego kolegi z roku, który w latach 1997–2001 był Ministrem Gospodarki, a w 2000 roku awansował na wicepremiera. Jedno, co mogę zaświadczyć: 11 marca 1968 roku obaj bracia Steinhoffowie byli uczestnikami gliwickiej studenckiej manifestacji.

Kilka dni po demonstracji studenckiej do mojego ojca do pracy przyszedł milicjant i pokazał mu zdjęcie, na którym byłem ujęty jako uczestnik zajść. Ojciec obejrzał i z iście lwowską swadą powiedział „Ta patrz się pan, ja myślałem, że to batiar, a to porządny człowiek”. Pod koniec marca ojciec mój poszedł do szpitala z nierozpoznaną marskością wątroby, którą zafundowali mu Niemcy podczas wojny blisko pięcioletnią dietą w jenieckim obozie dla żołnierzy polskich w Niemczech. W szpitalu ojciec zaraził się żółtaczką zakaźną i zmarł we wrześniu tegoż roku. Gdyby nie choroba i śmierć, przypuszczalnie wylaliby go z pracy.

W archiwach Katowickiego Oddziału IPN znajduje się 59 zdjęć z gliwickiej studenckiej manifestacji w 1968 roku. Zdjęcia były tak wykonane, żeby umożliwić identyfikację demonstrujących studentów, a nie uwiecznić panoramę wydarzeń. Niektóre z nich są identyczne i różnią się tylko opisami na odwrocie. Na przykład zdjęcie nr 1/6 zostało opisane przez bezpiekę następująco: „Zdjęcie zostało wykonane dnia 12.03.68 r. w Gliwicach na placu Krakowskim. Przedstawia jednego z bardziej aktywnych manifestantów w dniu 11.03. 1968 r. (Y). W dniu 12 marca stał przeważnie z boku i złośliwie naśmiewał się z wysiłków MO w rozproszeniu zgromadzenia. Wszedł do gmachu Wydziału Chemicznego Politechniki Śląskiej o godz.17.30”. Ten sam opis, wykonany innym charakterem pisma, widnieje na zdjęciu nr 1/19 i podobny na zdjęciu nr 1/39 (patrz fot. nr 6), przy czym zdjęcia są identyczne. Tam, gdzie demonstrujący studenci zostali rozpoznani, zanotowano ich nazwiska i miejsce wykonania zdjęcia.

Jestem przekonany, że wiele zdjęć nie zachowało się. Brak jest najważniejszych – spod pomnika Mickiewicza, przedstawiających moment dekorowania pomnika kwiatami, a osobiście widziałem, jak robiono te zdjęcia. Brak jest zdjęć transparentów, które nieśli studenci czy np. zdjęć, które pokazywał mojemu ojcu milicjant. (…)

Czytając tajne informacje Katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa „dotyczące sytuacji operacyjno-politycznej w związku z wystąpieniami studentów na terenie województwa katowickiego”, można dowiedzieć się, że w dniu 11.03.68 roku na Politechnice Śląskiej w Gliwicach wśród kadry naukowej było 4 TW (tajnych współpracowników) oraz 13 PO (?), a wśród studentów 7 PO. „Po rozbudowie źródeł informacji w środowisku studenckim”, już 6.04.1968 roku wśród kadry naukowej było 19 PO, a wśród studentów – 16.

Senat Politechniki Śląskiej za publiczne popieranie i zachęcanie do ekscesów studenckich zawiesił w czynnościach służbowych oraz wystąpił o pozbawienie tytułu profesorskiego kierownika Katedry Budownictwa Przemysłowego prof. dr. Józefa Ledwonia oraz jego żonę dr Jadwigę Ledwoń, kierowniczkę Zakładu Budowy Mostów. Za to samo „przewinienie” zwolniono dyscyplinarnie z pracy st. asystenta Wydziału Górniczego Wiktora Gryckiewicza. Osoby te dotknęła jeszcze jedna „kara”: zostały wydalone z szeregów PZPR.

Relegowany z uczelni i wcielony do wojska został student I roku Wydziału Mechaniczno-Technologicznego Jan Moczkowski – za kontakt ze studentami warszawskimi oraz posiadanie 3 warszawskich rezolucji studenckich. Jego matka, pracownica biura Politechniki Śląskiej w Gliwicach, została wydalona z pracy. Za próbę kolportowania rezolucji studentów warszawskich zwolniono z pracy st. asystenta Politechniki Śląskiej w Gliwicach Andrzeja Sobańskiego.

W województwie katowickim SB i MO zatrzymało 87 studentów, z tego zwolniono przed upływem 48 godzin 84. Z ogółu zatrzymanych postępowaniem karnym objęto 19 osób, z tego do sądu skierowano 6 spraw, a do KKA 13 osób. Przeprowadzono 122 rozmowy profilaktyczno-ostrzegawcze ze studentami. Ponadto rektorzy wyższych uczelni zawiesili w prawach studenckich 3 studentów oraz przeprowadzono 13 rozmów ostrzegawczych.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „To już 50 lat – gliwicki Marzec ‘68” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „To już 50 lat – gliwicki Marzec ‘68” na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Natolińczycy, puławianie, komandosi, rewizjoniści, syjoniści, Dziady / Jacek Jadacki, „Wielkopolski Kurier WNET” 46/2018

Komandosi byli grupą studentów Uniwersytetu Warszawskiego wywodzących się głównie ze środowiska puławian, realizujących liberalne hasła swoich „ojców” (tzw. socjalizm z ludzką twarzą).

Jacek Jadacki

O wydarzeniach marcowych 1968 roku

Indywidualne obserwatorium

Byłem wtedy studentem Konserwatorium Warszawskiego (w owym czasie nosiło ono nazwę Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej; potem nazwę jeszcze dwukrotnie zmieniano…). Mieszkałem w Dziekance (domu studenckim wyższych szkół artystycznych). Główny teatr Wydarzeń w Warszawie – Krakowskie Przedmieście – był na trasie mojej codziennej drogi między akademikiem a gmachem uczelni przy Okólniku.

Byłem obserwatorem Wydarzeń – ale nie uczestniczyłem w zajściach. Na usprawiedliwienie mam m.in. to, że na 12 marca wyznaczono mi termin ważnego recitalu (w programie była Appasionata Beethovena i sonata c-moll Schuberta) i pilnie się do tego recitalu przygotowywałem. Tym samym stosowałem się, choć bezwiednie, do hasła z transparentów ówczesnego aktywu proletariackiego: „Studenci do nauki!”. Ale nie byłem całkowicie „grzecznym” studentem, bo wykorzystałem atmosferę Marca do opracowania i częściowego wprowadzenia w życie reformy studiów muzycznych; większość ze zmian, które wtedy zaproponowałem, została zrealizowana dopiero po dziesięcioleciach, kiedy moi rówieśnicy zostali już profesorami, dziekanami i rektorami.

Nawiasem mówiąc, mój recital w pierwotnym terminie został odwołany; w Konserwatorium w tym dniu „wrzało” (uchwalano rezolucję do ministra kultury) i… nie miałem dla kogo grać. Recital został przełożony – i zagrałem tydzień później.

Aktorzy dramatu

Nie da się zrozumieć wydarzeń marcowych bez krótkiej choćby charakterystyki tych, którzy – jak się to wtedy mówiło – „stali” za owymi wydarzeniami. Chodzi przede wszystkim o tzw. puławian, natolińczyków i partyzantów oraz tzw. komandosów i rewizjonistów. Trzeba tę charakterystykę uzupełnić ponadto rzutem oka na sytuację polityczną w tzw. obozie socjalistycznym, powstałą po wojnie izraelsko-arabskiej 1967 roku.

„Puławianie” (nazwani tak od kamienic przy ul. Puławskiej w Warszawie, do których po wojnie „wkwaterowano” licznych dygnitarzy komunistycznych, uprzednio „wykwaterowawszy” przedwojennych właścicieli) – stanowili nieformalną frakcję w kierownictwie rządzącej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Frakcja ta powstała w 1956 roku. Byli to stalinowcy, którzy po śmierci Stalina – jedni może szczerze, inni zapewne dla utrzymania swoich stanowisk – przedzierzgnęli się w liberałów.

Stalin zainstalował w Polsce po II wojnie światowej jako swoich agentów (nie mylić z „tajnymi współpracownikami”) w dużym procencie osoby pochodzenia inteligencko-żydowskiego (przeważnie spośród tzw. Litwaków, a więc Żydów spoza prowincji byłego Cesarstwa Rosyjskiego zwanej „Królestwem Polskim”). Dlatego wśród puławian wielu (może nawet większość, ale trudno to ustalić, gdyż agenci stalinowscy masowo spolszczali nazwiska) było Żydami; stąd pogardliwe określenie tej frakcji: „Żydy”.

Nieformalną frakcją w kierownictwie PZPR byli także „natolińczycy” (nazwa pochodzi od pałacu Potockich, a potem Branickich w Natolinie, zarekwirowanego przez władze komunistyczne na własną rezydencję).

Również ta frakcja powstała w 1956 roku. Należeli do niej ci spośród stalinowców, którzy opowiadali się za utrzymaniem – a nawet „umocnieniem” – dyktatury PZPR. Byli oni przeważnie pochodzenia chłopsko-robotniczego; stąd pogardliwe określenie tej frakcji: „Chamy”. Za głównych konkurentów do władzy uważali oni puławian – oskarżając ich (nie bez racji) o kierowanie represjami stalinowskimi w Polsce i eksponując ich żydowskie pochodzenie.

Trzecia nieformalna frakcja w kierownictwie PZPR, partyzanci, skupiała komunistów, działających czasie II wojny światowej jako partyzanci na terenie ziem polskich. Pod względem ideologicznym byli oni kontynuacją natolińczyków. Przedstawiali się jako „patrioci” zwalczający „kosmopolitów” (puławian).

Komandosi i rewizjoniści

„Komandosi” byli grupą studentów Uniwersytetu Warszawskiego wywodzących się głównie ze środowiska puławian, realizujących liberalne hasła swoich „ojców” (tzw. socjalizm z ludzką twarzą).

Propaganda partyjna nazywała ich „młodzieżą bananową”, co poniekąd było słuszne, bo puławianie nie należeli do ludzi biednych (w każdym razie według standardów gomułowskiej „siermiężnej” Polski). Komandosi zjawiali się m.in. na zebraniach organizacji młodzieżowych, wykładach otwartych i uroczystościach rocznicowych (jak komandosi w wojsku – stąd nazwa) i zabierali podczas nich „nieprawomyślne” (z punktu widzenia władzy) głosy. Nawiasem mówiąc – byłem obecny podczas jednego takiego „mityngu”; poziom intelektualny wypowiedzi zarówno „prawomyślnych” aparatczyków, jak i komandosów był żenujący…

W historii komunizmu „rewizjonizmem” nazywano różne rzeczy. W latach sześćdziesiątych w Polsce sprawa była stosunkowo prosta. Rewizjonistą partyjnym był każdy, kto publicznie sprzeciwiał się oficjalnemu stanowisku Komitetu Centralnego PZPR (lub poszczególnych kacyków partyjnych).

Warto zaznaczyć, że kiedy o rewizjonizm oskarżano „czerwoną profesurę”, to nie za jakieś tam filozoficzne niuanse (przecież dygnitarze partyjni to byli na ogół – jak ich trafnie określił Kisielewski – „ciemniacy”), tylko za to, że zdradzali aktualną, jak wtedy mówiono, linię Partii. Inna sprawa, że w niektórych okresach było kilka linii Partii; stąd epitetem „rewizjonista” przerzucały się wzajemnie różne strony konfliktu.

Wojna sześciodniowa i syjoniści

W wojnie izraelsko-arabskiej 1967 roku – zwycięskiej dla Izraela – Rosjanie (a w konsekwencji i Układ Warszawski) stanęli po stronie arabskiej i grożąc interwencją, doprowadzili do powstrzymania inwazji izraelskiej na sąsiadujące państwa arabskie. Stanowisko Rosjan wzięło się stąd, że poczuli się oni zdradzeni przez Izrael, który spod „parasola” rosyjskiego przeszedł pod „parasol” amerykański. Część puławian/komandosów poparła jednak – wbrew instrukcjom moskiewskim – Izrael; starali się to wykorzystać natolińczycy/partyzanci do odsunięcia tych pierwszych od władzy.

Syjonizm pierwotnie był XIX-wiecznym programem tych Żydów, którzy byli zwolennikami utworzenia samodzielnego państwa żydowskiego (w szczególności w Palestynie) i osiedlenia się w nim ludności żydowskiej – przede wszystkim z Europy.

W języku propagandy „marcowej” – „syjonistami” nazywano tych, którzy krytykowali oficjalną linię PZPR (i Moskwy) w sprawie konfliktu izraelsko-arabskiego. Należeli oni głównie do frakcji puławian-komandosów, a było wśród nich stosunkowo wiele osób pochodzenia żydowskiego.

Nawiasem mówiąc – w czasie tzw. spontanicznych wieców („masówek”) antysyjonistycznych na niektórych transparentach pisano „sjoniści” zamiast „syjoniści”. W związku z tym krążył taki dowcip. Na jakimś spotkaniu instruktażowym jeden rednacz (to skrótowiec od „redaktor naczelny”) pyta drugiego rednacza: „Jak się właściwie pisze słowo „syjonista”?” A drugi odpowiada: „Nie wiem, jak się pisze teraz, ale przed wojną pisało się przez zet z kropką…”.

Dziady i warchoły

W końcu listopada 1967 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie odbyła się premiera Dziadów Mickiewicza w reżyserii Dejmka. Zmontował on tak tekst dramatu, że wyeksponowana została jego „ponadczasowa” wymowa antyrosyjska. Wywołało to panikę we władzach, zwłaszcza że spektakl miał być wkładem Teatru Narodowego w… obchody pięćdziesiątej rocznicy rewolty bolszewickiej. Ludzie teatru – których znam jak zły szeląg (z Dziekanki) – zachowali się, jak u nich niestety często bywa, nieodpowiedzialnie. Wyglądało to na świadome prowokowanie Rosjan, których wojska stacjonowały przecież wtedy w Polsce. W końcu stycznia 1968 roku władze zawiesiły przedstawienia. Reakcją komandosów była manifestacja przed pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Zawieszenie inscenizacji Dziadów dokonanej przez Dejmka łatwo było przedstawić jako zamach na kulturę narodową. Pamiętam, że jedna z ulotek „marcowych” zawierała hasło: „Dziady na scenę!”.

Byłem w owym czasie stałym bywalcem teatrów warszawskich (i „prowincjonalnych”) i wiem, że był to szczytowy okres działalności tych teatrów zarówno pod względem repertuaru, jak i aktorstwa – zwłaszcza na tle „manii adaptacyjnej”, która opanowała teatry w III Rzeczypospolitej, a której promotorem w Warszawie stał się Szajna. Dlatego zdjęcie Dziadów było dla mnie jedynie mało znaczącym epizodem działalności cenzury.

Ale wielu studentów – zwłaszcza tych, którzy tej inscenizacji nie widzieli i w ogóle rzadko pojawiali się w teatrze – uznało, że kultura narodowa została przez to zdjęcie śmiertelnie zagrożona. I tak to się zaczęło… Młodzież studencka wyszła na ulice pod sztandarami wolności słowa. Poparli ich publicznie niektórzy wykładowcy – przede wszystkim członkowie PZPR – sympatyzujący z puławianami. Władze ochrzciły ich mianem „warchołów”.

Galimatias

W tym galimatiasie starały się ugrać interesy różne frakcje i koterie, przede wszystkim komunistyczne – ale nie tylko.

Gomułka lawirował między tymi grupami; z jednej strony i puławianie, i natolińczycy oficjalnie deklarowali wobec niego lojalność; z drugiej strony miał on świadomość, że każda z tych koterii chętnie zastąpiłaby go swoim człowiekiem. Czuł zarazem na sobie oddech Moskwy… A bardzo chciał się utrzymać u władzy.

Kiedy obserwowałem działania Gomułki w tamtych latach, to – przy założeniu, że chodziło mu przede wszystkim o utrzymanie się u władzy – działał racjonalnie. W puławian Gomułka uderzył bronią rewizjonizmu i syjonizmu. Ale zrobił to w rękawiczkach (nb. jego żona była z pochodzenia Żydówką). Przeciwko natolińczykom początkowo otwarcie nie wystąpił, bo łączyło go z nimi dążenie do uzyskania większej autonomii względem Moskwy (tzw. polska droga do socjalizmu). Ci okazali się niewdzięczni i próbowali go odsunąć od władzy. Nie udało im się to w 1968 roku, ale dwa lata później zrobił to za nich (czy z nimi?) Gierek.

Porachunki i obsesje

Jak zwykle w okresie politycznego galimatiasu różni ludzie – przede wszystkim bonzowie partyjni, ale i „zwykli” dranie – skorzystali, żeby załatwić osobiste porachunki. Sam znam takie wypadki, ale ich skala jest w praktyce nie do oszacowania.

Były też tragedie rodzinne (jedni członkowie rodziny chcieli wyjeżdżać, inni – nie), jak to bywa w życiu w tzw. sytuacjach granicznych… Były też zachowania tragikomiczne. Miałem np. kolegów, którzy z wypiekami na twarzy mówili mi na ucho: ten – Żyd, tamten – Żyd; rej wodził AG, który potem wyemigrował do Francji; tuż przed śmiercią wyznał mi, że jest z pochodzenia Żydem i rozważa przejście na judaizm. Inny z moich przyjaciół – JS – chyba rzeczywiście pochodzenia żydowskiego, tłumaczył się, że ma „semicki” profil, bo… spadł w dzieciństwie z konia; na szczęście nie wyjechał z Polski. Jeszcze inny z kolegów – AS – późniejszy znany dyrygent, pouczał mnie, że rytualne obrzezanie powoduje nadwrażliwość erotyczno-seksualną mozaistów…

Uniwersyteckie mity marcowe

Rok po wydarzeniach marcowych zostałem słuchaczem filozoficznego studium doktoranckiego UW. Mogłem więc zobaczyć z bliska „krajobraz pomarcowy” w jednym z kluczowych jego obszarów. Dzięki temu widzę jak na dłoni sens i genezę mitów, które do dziś przesłaniają niektórym prawdziwy obraz tego, co się wtedy działo w Uniwersytecie.

Oto cztery najważniejsze uniwersyteckie mity marcowe i moje do nich komentarze.

MIT PIERWSZY. Wykładowcy ówczesnego Wydziału Filozoficzno-Socjologicznego pochodzenia żydowskiego zostali usunięci.

W takim sformułowaniu jest sugestia, że wszyscy i tylko wykładowcy pochodzenia żydowskiego zostali usunięci. W istocie usunięci zostali następujący wykładowcy deklarujący pochodzenie żydowskie: Bauman, Brus, Morawski, Pomian i Zabłudowski (wszyscy byli członkami PZPR). Poza tym usunięci zostali nie-Żydzi, np. Kołakowski (zdaje się też, że nie byli pochodzenia żydowskiego Baczko, Hirszowicz i Ściegienny). Nie zostali natomiast usunięci następujący Żydzi: Fritzhand, Kotarbińska, Krajewski i Sikora. Klucz był tutaj nie narodowościowy, lecz partyjny: usunięto rewizjonistów i syjonistów (w znaczeniach określonych wyżej). Poza tym dla osób z zewnątrz wrażenie antyżydowskiego charakteru represji brało się stąd, że usunięto „wielu” Żydów; rzecz jednak w tym, że po prostu było wiele osób pochodzenia żydowskiego wśród ówczesnych wykładowców filozofii na UW (zwłaszcza partyjnych).

MIT DRUGI. Usunięci wykładowcy zostali zmuszeni do emigracji.

Gomułka w swoim (dwugodzinnym!) przemówieniu z 19 czerwca 1967 roku – którego tekst przeczytałem z uwagą (bo chociaż nigdy nie uprawiałem polityki, to zawsze się nią interesowałem) – powiedział dobitnie, że jeśli ktoś uważa się za syjonistę (w sensie: solidaryzuje się z Izraelem w wojnie sześciodniowej) i jest rewizjonistą (w sensie: nie akceptuje linii Partii), to może opuścić Polskę, przy czym zostanie wtedy pozbawiony obywatelstwa polskiego. Ci, co wyjechali po wydarzeniach marcowych, skorzystali z tej „oferty”. Byli wśród nich także i tacy, dla których była to po prostu możliwość wyjazdu z „obozu socjalistycznego” na Zachód – a wśród nich także ci, którzy spodziewać się mogli tego, że zostaną pociągnięci do odpowiedzialności karnej za swoją działalność w okresie stalinowskim. Paradoksalnie – pozbawienie obywatelstwa polskiego okazało się dla tych ostatnich korzystne, bo przestali podlegać jurysdykcji sądów polskich. Nawiasem mówiąc, krążył wtedy – skądinąd makabryczny – dowcip tej treści: Czym się różnią Polacy od Niemców i Rosjan? Niemcy i Rosjanie Żydów zamykali w obozach, a Polacy ich z obozu wypuszczają…

Ale nawet spośród adresatów oferty Gomułki wielu zostało w Polsce i zadowoliło się na pewien czas mniej prestiżowymi niż uniwersyteckie stanowiskami.

Warto podkreślić, że jeśli chodzi o „marcowych” filozofów z UW, to nikt (jeśli się nie mylę) nie udał się do Izraela; wszyscy otrzymali posady akademickie na Zachodzie (Baczko w Genewie, Bauman w Leeds, Brus i Kołakowski w Oksfordzie, Hirszowicz w Reading, Pomian w Paryżu, Ściegienny w Strasburgu, Zabłudowski w Yale); w 1971 roku powrócił do Polski Morawski (w 1997 – Zabłudowski, a w 1999 – Pomian). Posady akademickie w znanych zagranicznych ośrodkach uniwersyteckich nie była to z pewnością degradacja zawodowa (a w mojej ocenie tylko Kołakowski zasłużył na swoją zagraniczną pozycję formatem intelektualnym).

Dlatego stawianie „marcowej” emigracji w jednym rzędzie z eksterminacją Żydów polskich przez niemieckich okupantów w czasie II wojny światowej i traktowanie tych dwóch faktów jako „równorzędnych” przejawów prześladowań antysemickich – uważam za mieszaninę arogancji z nonszalancją wobec ofiar eksterminacji wojennej.

MIT TRZECI. Usuwając z UW wykładowców – bezpośrednich i „pośrednich” uczestników wydarzeń marcowych – reżim komunistyczny naruszył autonomię akademicką: wolność słowa i wolność badań naukowych – wartości, których usunięci byli orędownikami.

Jak już wspomniałem, wykładowcy ci zostali usunięci nie za rodzaj i wyniki swojej pracy naukowej, tylko za poglądy i działania czysto polityczne („rewizjonizm”, „syjonizm” lub „warcholstwo”). Stałem zawsze i stoję na stanowisku właściwym dla szkoły lwowsko-warszawskiej, że ceną za autonomię akademicką jest polityczna neutralność uniwersytetów i że cenę tę warto zapłacić. Albowiem kto wojuje mieczem polityki, nie powinien się dziwić (a tym bardziej „płakać”), że tym mieczem dostanie po głowie. Co gorsza, owi orędownicy wolności słowa i wolności badań naukowych sami byli beneficjentami rzeczywistego łamania tych wolności przez siebie, przyczyniając się kilkanaście lat wcześniej do odsunięcia od dydaktyki swoich (!) profesorów-filozofów: na UW m.in. Ossowskiej, Ossowskiego i Tatarkiewicza – lub nękając ich pseudofilozoficznymi paszkwilami (Autorami najbardziej znanych paszkwili byli Baczko i Kołakowski). Zapewne – w mniemaniu rewizjonistów – nie było to niezgodne z tzw. socjalistyczną praworządnością, o której łamanie oskarżali władze w swoich „okołomarcowych” petycjach.

MIT CZWARTY. Po usunięciu rewizjonistów filozofia warszawska poniosła niepowetowane straty, a na filozofii uniwersyteckiej zaczęli szaleć ciemni aparatczycy: zamiast „prawdziwych” profesorów – tzw. folksdocenci.

Po wydarzeniach marcowych rozwiązano zwykłe studia magisterskie z filozofii, ale powołano do życia studia doktoranckie (Ciekawe, że przyjmowano na nie w nowoczesny sposób, bo kandydatami mogli być absolwenci studiów magisterskich z innych kierunków.) Jak wspomniałem wyżej – byłem jednym z przyjętych na te studia. Elementem politycznym na egzaminie wstępnym było to, że w spisie lektur widniała książka O naszej partii Gomułki; nie słyszałem jednak, żeby kogokolwiek „dręczono” odpytywaniem z tej pozycji. Skądinąd – bojąc się takiego odpytywania – bardzo uważnie przestudiowałem tę „cegłę”; okazała się (w każdym razie dla mnie, apartyjnego kandydata) niezwykle pouczająca i poprzez to, co zawierała między wierszami, otworzyła mi oczy na wiele spraw. Mam do dziś jej egzemplarz z notatkami na marginesach…

Wśród moich nauczycieli znaleźli się nieusunięci wtedy profesorowie: Kotarbińska, Pelc, Przełęcki, Suszko, Szaniawski. Uważanie ich – w opozycji do usuniętych „prawdziwych” profesorów – za „folksdocentów” jest propagandową kalumnią.

Konkluzja

W przestrzeni publicznej na temat wydarzeń marcowych krąży do dzisiaj więcej mitów niż faktów. Co gorsza: według mojej wiedzy, nie opublikowano dotąd wyników żadnych badań historycznych, wolnych od propagandowej skazy. Skądinąd w propagandzie „marcowej” przeważa – jak to się ujmuje w nowomowie – „narracja” wywodząca się z ideologii komandosów.

Uznałem więc, że nie od rzeczy będzie przypomnienie niektórych faktów, rzucających jaśniejsze światło na tę dominującą „narrację marcową”. Taka była intencja spisania powyższych uwag. Historyk może je uznać za wyraz stanu świadomości części mojego pokolenia.

Artykuł Jacka Jadackiego pt. „O wydarzeniach marcowych 1968 roku” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka Jadackiego pt. „O wydarzeniach marcowych 1968 roku” na s. 4 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl