Easy Riders – Franek Łopiński (odc. 9)

Spanie w chatce ze śmieci na Lofotach i wojaże po Wietnamie – Franek Łopiński („Magia uliczna”) i Ola Morańda opowiadają o podróżach autostopem i nie tylko.

Franek Łopiński- autor kanału „Magia uliczna”, iluzjonista i twórcza dusza, pojawił się w 9. odcinku audycji Easy Riders w towarzystwie Oli Morańdy i Kaliny Talejko. Opowiadał o odnalezionej na Lofotach chatce nieopodal plaży Kvalvica, pokazach magii dla napotkanych ludzi i szukaniu siebie w drodze. Ola Morańda przeniosła nas do Wietnamu i przeglądając swoje notatniki prześledziła drogę stawania się podróżnikiem.

Zapraszam do słuchania – Jan Olendzki

 

 


 

Link do wspomnianego w audycji filmu na kanale YouTube „Magia uliczna”, znajdziecie tutaj:

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Peru – przedinkaskie piramidy w Túcume i targ wiedźm w Chiclayo

Gdzieniegdzie figurki Maryi czy Chrystusa w indiańskiej koronie. A pomiędzy tym wszystkim plastikowe chińskie kotki kiwające łapkami i importowane amulety z chińskimi znakami. Magia jest synkretyczna.

 

Nie powiem, żeby przekroczenie granicy ekwadorsko-peruwiańskiej było skomplikowane. Właściwie mógłbym przez nią przewieźć wszystko (oczywiście niczego nielegalnego nie przewoziłem). Jak większość tego typu procedur, było jednak uciążliwe. Najpierw czekaliśmy w autobusie, potem, w okolicach pierwszej w nocy, wszystkim kazano wysiąść. Celnicy sprawdzali bagaże. Właściwie formalność, ograniczająca się zazwyczaj do pytania: Ropa? [Ubrania?] i odpowiedzi: Si, ropa. [Tak, ubrania.] i symbolicznego otwarcia walizki. Mojego plecaka też nie rozgrzebywali. Ale musiałem ponad godzinę czekać na dworze na swoją kolej (nikogo nie zaskoczy jak powiem, że mój bagaż był ostatnim sprawdzonym z całego autobusu).

Potem długa kolejka do odprawy paszportowej. Najpierw ekwadorskiej, wyjazdowej, potem wjazdowej peruwiańskiej, gdzie nikt nie kazał przedstawiać wypełnionych wcześniej formularzy. No bo po co, prawda?

 

 

Túcume. Dolina piramid

Trochę Wikipedii. Żyły tu po kolei różne ludy: Lambayeque/Sican (800-1350 AD), Chimú (1350–1450 AD) i Inkowie (1450–1532 AD). Na przestrzeni około 220 ha znajduje się 26 głównych piramid i kopców pochodzących z okresu kultury Labayeque/Sican. Miejsce to określa się inaczej jako Purgatorio, Czyściec – taką nazwę nosi też znajdujące się w centrum wzgórze. Koniec Wikipedii.

Do muzeum szedłem z pobliskiego miasteczka na piechotę. Bo obu stronach drogi wyschnięte pola kukurydzy. Asfalt zawiany piachem. Nad głową sępy i palące słońce. Jak w filmie.

 

Sęp. Nie nad drogą.

Udało mi się wejść do Muzeum za 5 soli. Trochę ponad 5 złotych, może koło 6. Zamiast 12 soli. Na francuską legitymację studencką ważną do końca roku. W Ekwadorze nie ma zniżek dla francuskich studentów.

Podobno są dwie trasy. Można kupić oddzielnie bilety na jedną z nich, albo jeden na obie. Nie wiem, jak to sprawdzają, bo ciężko upilnować ludzi biegających sobie swobodnie po ponad 200 hektarach.

 

 

Ta bestia z piekła rodem pilnuje, czy chodzisz tylko tam, gdzie Ci wolno z twoim biletem. Nagi pies peruwiański. Tak, on powinien tak wyglądać.

 

Imperium z błota

Piramidy są… cóż, może bardziej były. Zresztą spora część z nich została zniszczona przed kilkoma laty. W wyniku ulewnych deszczy zostały poważnie uszkodzone, a ktoś gdzieś tam stwierdził, że trzeba je zrównać z ziemią, bo są nie do uratowania. Do dziś nie udało się ustalić kto dokładnie i nikt nie poniósł odpowiedzialności. Stoi w muzeum tablica na ten temat.

 

W tle starożytna piramida z adobe, na pierwszym planie współczesny mur z tego samego materiału.

No właśnie. Rozpłynęły się. Piramidy zbudowane są z adobe, czyli cegły zrobionej z błota. Suszonej, nie palonej. Rozpuszcza się pod wpływem wody. Normalnie w Túcume nie pada. Normalnie.

Kilka stuleci zrobiło swoje i dziś Purgatorio przypomina raczej wizje iście piekielne niż prosperujące ludzkie osiedle. Stanowi nadal jednak widok niezwykły i zdecydowanie warty zobaczenia.

 

To, co zostało z piramid. W tle naturalne wzgórze. Chcesz, by po Twoim imperium coś zostało? Nie buduj z błota.

W Túcume pojawia się jednak też żywy element. Oprócz cmentarza bezwłosych psów, które pilnowały muzeum od początku jego istnienia. Nad całym terenem latają sępy, a między alejkami w czymś, co wygląda na stertę piachu, żyją małe śmieszne sówki. Taka latająca wersja surykatek.

 

Sówka

 

Targ wiedźm

Wracając do Chiclayo, spotkałem pewną Niemkę, która też przemierza Amerykę Południową. Wsiedliśmy razem do autobusu. Wspomniała, że jedzie na targ magii. Nie mogłem przegapić takiej okazji.

 

Ayahuasca

Powietrze wypełniał zapach kadzideł i ziół. Niektóre rozpoznawałem – wisiały całymi pękami na każdym straganie. Nisko zwieszone blaszane zadaszenie potęgowało tylko aromat – i ograniczało w znacznym stopniu ilość światła. Oprócz ziół woskowe różnokolorowe świece z wypisanymi słowami: szczęście, miłość, zdrowie, pieniądze, ochrona od złego. Do tego rytualne laski, sztylety, czerwone koraliki chroniące posiadacza, amulety z ziół, kryształy oczyszczające, karty tarota różnego typu i małe czerwone laleczki, służące podobno do magii miłosnej. Gdzieniegdzie figurki Maryi czy Chrystusa w indiańskiej koronie. A pomiędzy tym wszystkim plastikowe chińskie kotki kiwające łapkami i importowane amulety z chińskimi znakami. Magia jest synkretyczna. No i preparaty paramedyczne. Na potencję, na hemoroidy, na raka, na ból brzucha, na prostatę, na płodność, bóle miesięczne, migreny, biegunkę, porost włosów i właściwie chyba na wszystko. W tandetnych tekturowych opakowaniach. Pewnie większość z nich powoduje tylko przeczyszczenie.

Ale trochę mnie zawiedli. Nie znalazłem czarownic.

 

Najstraszniejszy wizerunek Chrystusa, jaki w życiu widziałem. Na głowie indiańska korona.

Ale Mercado Modelo to nie tylko magia, ale też ubrania, galanteria skórzana, zabawki i, chyba przede wszystkim, jedzenie. Jeszcze żywe i już nie. Ryby, warzywa, owoce, drób, kurczaczki, świnki morskie, króliki. Połowa piszczy, druga połowa już nie. Wszystkie śmierdzą. W ogóle nie chcę narzekać, ale Peru pachnie gorzej od Ekwadoru. No i jest dużo brudniejsze, przynajmniej z tego, co widziałem do tej pory.

 

Koraliki ochronne

 

Carlos, Zorro i prawdziwa tolerancja

Przebiliśmy się przez targ. Szliśmy ulicą wzdłuż jego boku, gdy zaczepił mnie jakiś człowiek.

– Skąd jesteś? – zapytał i podał mi butelkę piwa. Napiłem się. On dolał do swojej szklaneczki, też się napił. Zrobiło się sympatycznie. Podoba mi się ta życzliwa ciekawość, wręcz dziecinna, która pcha ludzi do pytania o pochodzenie, o imię, cel pobytu i opinię na temat kraju. Zarówno w Peru, jak i w Ekwadorze. Jesteś gringo, będą Cię pytać. To tak inne od naszej tolerancyjnej Europy. Co to za tolerancja, w której pytanie Skąd jesteś? można uznać za rasizm? Zresztą wielu zadaje je z niewłaściwych pobudek. Jestem w Ameryce Południowej od prawie dwóch miesięcy i nie spotkało mnie jeszcze nic złego ze względu na pochodzenie – wręcz przeciwnie. Wierzę, że za dwa miesiące będę mógł powiedzieć to samo.

 

Kawia domowa, zwana też świnką morską. Uprzedzam pytanie, nikt tego tutaj nie trzyma jako zwierzątka. Tu się je je.

 

Potem zagadnęła nas kolejna grupka. Ja rozmawiałem z tymi po lewej, Niemka z tymi po prawej – biegłym, w przeciwieństwie do mojego, hiszpańskim.

– Jak powiedzieć Carlos po polsku?

– Karol.

– A Zorro?

Nie zrozumiałem. Niemka przetłumaczyła. Lis, chodziło o lisa. No przecież. Odpowiedziałem temu, który pytał.

– Ale nie powiecie mi, że któryś z was się nazywa Zorro? – roześmiała się Niemka w ich kierunku.

– Ja się nazywam Zorro – odpowiedział jeden z nich podnosząc dłoń.

 

Więcej moich wpisów znajdą Państwo na moim blogu Spod Kapeluszastronie na Facebooku o tej samej nazwie.