Nowe opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej z cyklu „Armia księdza Marka”/ „Wielkopolski Kurier WNET” nr 70/2020

Kefir, ten co często płacze, ma nowego brata, a cała armia księdza Marka wyrusza po mrożące krew w żyłach przygody do starego klasztoru filipinów i jego podziemi na Świętej Górze w Gostyniu.

Aleksandra Tabaczyńska

Kefir ma brata

Nowe przygody Armii księdza Marka

Pamięci ks. Jarka Pięty

Hurra!, hurra! Ksiądz Marek postanowił sprawić nam niespodziankę. I gdy dzisiaj przyszliśmy na zbiórkę w sprawie Triduum, obiecał, że zaraz po Wielkanocny pojedziemy na egzotyczny wyjazd, i to z nocowaniem. Hurra!, hurra! To będzie z piątku na sobotę zaraz po świętach. Nie mogę się już doczekać, a ksiądz Marek jest najlepszy na świecie. Zresztą wszyscy ministranci bardzo się ucieszyli, nawet starsi. Ksiądz Marek obiecał im, że nie będą musieli pomagać w pilnowaniu nas, bo to ma być dla nich też przyjemność. Na to Welon, najlepszy ceremoniarz w całej parafii, zaczął marudzić pod nosem, że wystarczy, że jesteśmy w zasięgu jego wzroku i już z automatu staje się nerwowy. Neptun, nasz prezes, spytał, czy ma nam zrobić spis rzeczy do zabrania i czy zadzwonić do naszych rodziców. Ksiądz Marek przerwał Neptunowi i powiedział:

– Panowie, trochę zaufania. Jedziemy na jedną noc. Nawet jak ktoś nie umyje zębów, bo zapomni szczoteczki, to się nic nie stanie. Poza tym jest już ciepło, więc bardzo proszę bez nerwów. Wracamy do Triduum. Jest wiele do zapamiętania i wiele do zrobienia. Tu są listy i w międzyczasie proszę się wpisywać na adorację Grobu Pańskiego i na dyżury w Niedzielę Wielkanocną. Wiem, że większość z was będzie na rezurekcji, ale w niedzielę kapłan przy ołtarzu nie może być sam…

– Chłopaki! – nagle groźnie zahuczał Lok, zastępca naszego prezesa ministrantów. – Każdy z was zaraz po mszy świętej w Wielki Czwartek idzie do domu i zostawia w nim komżę. – Zrozumiano?! Wprost z kościoła do domu, a dopiero potem na piłkę czy inne pałętanie się. Przez całe Triduum macie być odprasowani i odświętni. Zwykle już w Wielki Piątek alby są ućmoruchane i wymięte, w sobotę to już katastrofa, a o rezurekcji nawet nie wspomnę.

Bazylika na Świętej Górze w Gostyniu | Fot. Jakub Zasina, CC A-S 2.5, Wikipedia

Tu musieliśmy wszyscy zaprotestować. To było bardzo niesprawiedliwe, a poza tym wiadomo, że jak po mszy wrócimy do domu, to mama nigdzie nas nie puści i trzeba będzie sprzątać na święta swój pokój albo inne ceregiele. Uratował nas jak zawsze ksiądz Marek, bo zgodził się, żebyśmy w Wielki Czwartek zostawili nasze rzeczy u niego na wikariacie. W zakrystii nie było można, bo siostra zakrystianka absolutnie nie chciała nawet o tym słyszeć.

Najważniejsze jednak, że wyjeżdżamy. Autokar miał na nas czekać już o siódmej rano. Welon wyjaśnił nam, że tak się tylko mówi: „czekać”. I uprzedził, że punkt siódma zostaną odpalone silniki i ruszamy. I nikt nie będzie się cackał ze spóźnialskimi.

Nie mogłem spać całą noc. Przed północą przyszła mama i zabrała mi telefon. Cały czas patrzyłem w ekran, żeby nie przegapić godziny. Po jakiejś chwili, nie wiem dokładnie kiedy, wstałem i pędem poleciałem do sypialni rodziców, żeby tam sprawdzić czas. Na ścianie wysoko wisi taki duży zegar z kwiatem w tle. Ta roślina okropnie przeszkadza i trudno jest dobrze zobaczyć godzinę, bo wskazówki mylą się z łodygą. Zapaliłem więc światło, żeby dokładnie zobaczyć.

– Co jest, synek? – usłyszałem głos taty.

– Sprawdzam czy nie zaspaliśmy – odpowiedziałem. Okazało się, że było dopiero osiem po drugiej i kazali mi wrócić do łóżka. Przychodziłem zobaczyć, która godzina, jeszcze trzy razy: za dziesięć trzecia, trzy po wpół do czwartej i ostatni raz chwileczkę przed piątą. Wtedy mama wstała i poszła ze mną do mojego łóżka. Obudził nas tata pięć po wpół do siódmej. Tego dnia cała rodzina zaspała. To znaczy wszyscy na wszystko się spóźnili oprócz nas: mamy i mnie, bo kościół jest bardzo blisko.

W autokarze wszyscy mieliśmy świetny humor tylko Kefir przyszedł wnerwiony jak nie wiem co. Okazało się, że Kefir ma nowego brata. W środę jego mama wróciła z tym knypkiem do domu i Kefir się strasznie wnerwia. Dziwne, bo właściwie wszyscy ministranci mają rodzeństwo, choć większość jest najmłodsza w rodzinie. Tak samo Kefir ma starsze rodzeństwo.

Sztanga – ten kolega, co trenuje ciężary – powiedział, że wcale się Kefirowi nie dziwi, że się nie cieszy. Jak u nich urodził się jego brat, to jak go przynieśli do domu, Sztanga myślał, że tylko na popołudnie. A okazało się, że on zostaje na zawsze. Mało tego, jak ten mały się darł, to cała rodzina leciała mu na ratunek. A jak Sztanga tylko krzyknął, to zaraz miał drakę.

Piecyk – ten to zawsze coś palnie – dodał, że jego starszy brat do dzisiaj rodzicom wypomina, że jak Piecyk był mały, to było OK, bo mieszkał z nimi. A jak tylko trochę podrósł, to wtrynili Piecyka jego bratu do pokoju, o co on ma ciągle pretensje. Kefir, jak to usłyszał, jeszcze bardziej się zdenerwował i powiedział, że on sobie nie da tego konusa wtrynić.

Właściwie to Piecyk ma rację. Ja mam starszego brata, starszą siostrę i młodszego brata. I najpierw mieszkałem z bratem, a jak się urodził ten najmłodszy, to się przeprowadziliśmy. Ci starsi dostali swoje pokoje, a mi wcisnęli mikrusa.

Tak się zagadaliśmy, że droga minęła nam szybko. Okazało się, że będziemy nocować w klasztorze księży filipinów na Świętej Górze w Gostyniu. Tego nikt się nie spodziewał. Przy furcie, tak się tam nazywa wejście, taka jakby recepcja, czekał na nas kapłan. Ubrany był podobnie jak ksiądz Marek, ale trochę inną miał sutannę. Nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć. Ojciec Jarek tak bardzo ucieszył się, że przyjechaliśmy i taki był wesoły, że nawet Kefir zapomniał o swoim berbeciu. Ojciec Jarek w ręce trzymał pacynkę, Bazyla, która do nas mówiła śmiesznym głosem.

Najpierw poszliśmy do kościoła przywitać się z Panem Jezusem. I tam zostaliśmy chwilę, a ojciec Jarek razem z Bazylem opowiadał różne ciekawostki i śmieszne historie. Potem wyszliśmy na zewnątrz. Pod gmachem świątyni jest ogromna piwnica i można do niej wejść. Stanęliśmy przy schodach, które prowadziły w dół, a na ich końcu były otwarte drzwi. Ojciec Jarek zawołał:

– Ojcze Klemensie!, ojcze Klemensie! – a po chwili ukazał się w nich jakiś ksiądz w zakurzonej sutannie i z dość groźną miną. Zatkało nas. Wyjątkowo ostrożnie zeszliśmy na dół.

Ale już zupełnie nikt się nie spodziewał, że tam, w tych podziemiach, są trumny zmarłych mnichów. Bazyl swoim śmiesznym głosem spytał, czy ten ksiądz Klemens się nie boi tam przebywać. A on na to: – Jak żyłem, to się bałem. Czy ktoś chce pójść ze mną zwiedzić podziemia?

Straszny raban się zrobił. Co prawda ksiądz Marek, ojciec Jarek i Klemens zaczęli nam wyjaśniać, że to był tylko żart, ale o zwiedzaniu nie było mowy. Cykuś, ten najmłodszy ministrant, prawie się rozpłakał, Piecyk powiedział, że do kitu taki wyjazd, jeśli mamy chodzić po piwnicach, my też potwierdziliśmy, że absolutnie nie wolno nam wchodzić do podziemi i wykopów, a Kefir, że nie będzie ryzykował, bo ma młodszego brata i musi go wychować. Ostatecznie weszło tylko kilku starszych lektorów, ceremoniarzy i oczywiście Neptun i Lok. Po chwili większość z krzykiem pędem wyleciała, bo ktoś niechcący zgasił światło.

I tak było cały dzień. Świetnie się bawiliśmy, śpiewaliśmy i jedliśmy pyszne jedzonko, a nawet smakołyki. Wieczorem, gdy wszyscy szykowali się do spania w dwóch dużych połączonych pokojach, to Bazyl tym swoim śmiesznym głosem powiedział, żebyśmy się nie bali, jak kogoś w nocy zobaczymy na korytarzu. To są dawni ojcowie, ale wszyscy bardzo mili. Struchleliśmy. A ksiądz Marek zawołał:

– Żart, panowie to był tylko żart! Ojcze Jarku, proszę już bez takich dowcipów na noc, bo będzie ciężko.

Nie wiem, co to znaczy, ale w tym samym momencie przybiegł jeden ze starszych ministrantów i wystraszony jak nie wiem co, powiedział, że ktoś leży nieruchomo w wannie, w łazience na piętrze. Wszyscy się poderwaliśmy, nikt nie chciał zostać w sali, i całą ferajną polecieliśmy do tej łazienki. Na szczęście się okazało, że ojciec Klemens namoczył sobie w wannie pranie, które w wodzie nabrało kształtu spodni i swetra. I z daleka rzeczywiście mogło się wydawać, że ktoś w niej leży.

Gdy wracaliśmy rano, Kefir znów stracił humor. Odgrażał się, że nie ma mowy, żeby mikrus zamieszkał w jego pokoju. Wściekał się, że jak już muszą mieć w rodzinie coś żywego, to on by wolał psa albo nawet chomika. I że nie da się uciszać, nie odda swoich pluszaków ani klocków, ewentualnie tylko za małe ubrania. Spytaliśmy, jak ten jego brat ma na imię. Nie usłyszałem nawet odpowiedzi, gdy inni zaczęli chichotać. A Kefir rzucił się na nich z pięściami. Tłumaczył potem księdzu Markowi, że nie pozwoli śmiać się ze swojej najbliższej rodziny. Gdy zajechaliśmy na plac przed kościołem, na Kefira czekała jego mama z wózkiem, a w środku leżał ten berbeć. Myśleliśmy, że Kefir będzie obrażony, a on nie tylko bardzo się ucieszył, ale do tego był niesamowicie dumny.

Ustawił nas wszystkich w kolejce. Pierwszy stał ksiądz Marek, dalej Neptun, Lok i Welon, a później mogliśmy się ustawiać jak kto chce. I każdy pojedynczo mógł zajrzeć do wózka. Kefir zabronił nam się nachylać, żebyśmy nie dmuchali na mikrusa. Chociaż nie wiem, kto by tam chciał na niego dmuchać.

Wyjaśnił nam też, że chociaż mały ciągle leży, to ma obie nogi. Naprawdę śmieszny ten Kefir.

A nasz egzotyczny wyjazd był po prostu świetny. Wszyscy młodsi ministranci pierwszy raz byli w prawdziwym klasztorze i pierwszy raz widzieli prawdziwych mnichów. Mamy zaproszenie na lato na dłuższy egzotyczny pobyt. Hura!, hura!

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Kefir ma brata” znajduje się na s. 10 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Kefir ma brata” na s. 10 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O życiu i śmierci ks. Jarosława Pięty, charyzmatycznego kapłana, pomysłodawcy Festiwalu Piosenki Religijnej w Gostyniu

Mimo młodego wieku, mówiło się o nim: kapłan charyzmatyczny. Ta cecha nie mogła brać się z doświadczenia życiowego, bo umarł zaledwie po sześciu latach drogi kapłańskiej. Musiał mieć to w sobie.

Aleksandra Tabaczyńska

W tym roku mija dwudziesta rocznica nieoczekiwanej śmierci wieku 31 lat ks. Jarosława Pięty (1967–1998), oratorianina na Świętej Górze w Kongregacji Oratorium św. Filipa Neri w Gostyniu. (…)

Każdy z nas pozostawia po sobie wspomnienia w sercach ludzi, których spotkał na swojej drodze. Opis sylwetki tak drogiego dla wielu kapłana można utworzyć z obrazów i refleksji jego przyjaciół i najbliższych. (…)

Lucyna Kończal-Gnap, polonistka, jurorka festiwalu w Gostyniu

W szóstej klasie ośmioletniej podstawówki zwierzył mi się, że chce zostać księdzem. To wyznanie dwunastolatka wywarło na mnie ogromne wrażenie… Do dziś pamiętam tamtą rozmowę. Byłam świadkiem odkrywania przez jednego z moich uczniów jego życiowego powołania.

Ksiądz Jarosław Pięta | Fot. archiwum rodzinne

Nie miałam wątpliwości, że kapłaństwo to jego przeznaczenie, bo ewangelizował już wtedy w szkole, również mnie. Instynktownie czuł, że „metodę” ewangelizacji trzeba dostosowywać np. do czyichś pasji i zainteresowań. Uczyłam języka polskiego, więc Jarek często przynosił mi pożyczone z parafialnej zakrystii i kancelarii, niecodzienne wydania np. Pisma św. lub inne kościelne starodruki. Była to końcówka lat 70. i początek 80., a więc lata kryzysowe i ubogie również w książki, a my podziwialiśmy wydawnicze cacka. Uśmiechałam się w duchu. Zdumiewało mnie, skąd nastoletni Jarek wiedział, jakiego „lepu ewangelizacyjnego” powinien użyć na mnie. Taki uczeń zapada w pamięć na zawsze. (…)

Ks. Robert Klemens, Oratorium św. Filipa Neri w Gostyniu

Jarek był wziętym rekolekcjonistą. Obdarzony prawdziwym talentem kaznodziejskim, miał łatwość słowa. Do tego mocny głos, potrafił mówić bardzo dobitnie, lubił też śpiewać. Szybko zdobywał popularność i zapraszano go na misje, rekolekcje w całej Polsce. Na kazania brał Bazyla – to była taka kukiełka, z którą rozmawiał, mówiąc do dzieci. Potrafił nawiązać świetny kontakt zarówno z dziećmi, młodzieżą, jak i z dorosłymi czy osobami starszymi. Głoszenie Słowa Bożego było najważniejszym zadaniem jego kapłańskiego życia. Mimo młodego wieku, mówiło się o nim: kapłan charyzmatyczny. Ta cecha nie mogła brać się z doświadczenia życiowego, bo umarł zaledwie po sześciu latach drogi kapłańskiej. Musiał mieć to w sobie.

Jarek nie był jednak chodzącą ikoną, miał swój charakter i jak to się mówi – swoje rysy. Nie raz, nie dwa rozmawialiśmy szorstko. Bywało też ostrzej. Kochaliśmy go mimo wszystko, tak jak Jarek kochał nas mimo naszych rys. Był człowiekiem, u którego każdy miał szansę, zawsze szedł z duchem czasu i był w tym radosny.

Jarek lubił jeść. Baaardzo lubił jeść. Gdy kogoś ze wspólnoty brała chętka, aby coś przekąsić, do Jarka można było iść „jak w dym”. Zawsze miał coś dobrego do zjedzenia. Przywoził z domu fantastyczną wałówkę, czasem jechałem z nim i wtedy przywoziliśmy taką samą fantastyczną wałówkę, tylko już na cztery ręce. Gdy zapasy domowe zostały skonsumowane, udawał się do sklepu na zakupy i sam przyrządzał coś fajnego do zjedzenia. Wieczorem, po wszystkich „zajęciach kościelnych”, zapraszał nas do siebie. Na głodniaka nigdy tego czasu nie spędzaliśmy. Co tu dużo mówić – jedzenie było jego przyjacielem, i tyle….

Małgorzata Haliniak – katechetka, Nowy Tomyśl

Na Świętą Górę przyjeżdżałam z młodzieżą na dni skupienia. Dzwoniłam i prosiłam, żeby nam zorganizował pobyt. Ksiądz Jarek zawsze chętnie wszystko urządzał, a co ważniejsze, dawał poczucie, że jesteśmy w Gostyniu zawsze oczekiwani. Pobyt u Filipinów miał swoje stałe punkty. Oczywiście msza św., którą odprawiał dla nas, a następnie wygłaszał krótką konferencję. Umiał zainteresować młodzież, wiedział też, że nabożeństwa i kazania nie mogą trwać długo, bo dzieciaki się nudzą. Takie dni skupienia, aby zapadły w serce, muszą mieć swoją dynamikę, rytm i emocje.

Zwiedzaliśmy bazylikę, o której świetnie opowiadał – dzieciaki słuchały z otwartymi buziami – i zawsze prowadził nas do krypty. Gdy w świętogórskim kościele stanie się na środku, to widać wszystkie ołtarze. Tak samo jest w krypcie: stojąc w centrum, można zobaczyć wszystkie zakamarki, wgłębienia i trumny. Ks. Jarek opowiadał młodym o pochowanych tam duchownych, zachęcał, by wchodzili wszędzie i dokładnie oglądali miejsca złożenia trumien, czytali napisy i sprawdzili, czy rzeczywiście widać ze środka wszystko tak jak w kościele. Sam natomiast cichaczem się wycofywał. Gdy upewnił się, że nikt na niego nie zwraca uwagi, gasił światło w krypcie. Wrzask i krzyk, który za każdym razem się rozlegał, nie da się opisać. Zawsze bałam się, że fundamenty popękają. Ksiądz Jarek zapalał światło i kontynuował swoją opowieść.

Mówił, że wyznaczono mu kiedyś zadania do wykonania właśnie w podziemiach bazyliki. Chyba coś opisywał. Kryptę nawiedzali różni ludzie, najczęściej uczestnicy pielgrzymek. Pytali go z troską, czy mu nie szkodzi piwniczne powietrze i czy nie boi się sam tu pracować? On odpowiadał poważnie: – Jak żyłem, to się bałem.

Ks. Robert Klemens

Opowieść o festiwalu i jego organizacji to prawdziwie wielowątkowa historia. Przyjechaliśmy (klerycy) na wakacje do swojego domu w Gostyniu i z marszu zostaliśmy w to zaangażowani. W samej wspólnocie filipińskiej zorganizowanie tej imprezy było wręcz rewolucją. Trzeba było przygotować scenę oraz miejsca do spania, to znaczy pokoje dla gości festiwalu i uczestników, a dla publiczności pole namiotowe. Działała też kuchnia polowa, bo klasztor nie dałby rady wyżywić kilku tysięcy osób. Pamiętam lata, kiedy pożyczaliśmy od wojska duże namioty dla tych, którzy nie mieli swojego, i zawsze się przydawały. Mam też w pamięci widok z bazyliki. Tam, gdzie obecnie jest parking, było jedno wielkie pole namiotowe pełne kolorowej młodzieży. Prosiliśmy o pomoc – dodam od razu, że skuteczną – także sponsorów, bo impreza pochłaniał spore kwoty. Nie da się o wszystkim opowiedzieć… (…)

Uczestnicy warsztatów mieli dokładnie rozplanowany każdy dzień. Szkolono np. emisję głosu u osób śpiewających, podpowiadano aranżacje instrumentalistom itp. Na warsztaty zgłosić się mógł każdy. Natomiast na konkurs odbywały się regularne kwalifikacje, na które składały się przesłuchania; wcześniej kandydaci przysyłali swoje nagrania. Dopiero na tej podstawie zapisywano zespoły do części festiwalowej. Jej uczestnicy mogli wziąć udział w części szkoleniowej, ale nie było to obligatoryjne. W rezultacie i tak mieliśmy dwa równoległe przedsięwzięcia: warsztaty i konkurs.

Równocześnie grano też koncerty na deptaku w Gostyniu. Któregoś roku to było nawet obowiązkowe, to znaczy, aby zaprezentować się na scenie festiwalu, trzeba było zagrać w mieście. Taki krótki popis miał na celu zachęcić do przyjścia na wieczorny koncert. Dzięki temu słuchacze, oprócz informacji telewizyjno-radiowo-prasowo-plakatowej, mogli też na żywo usłyszeć wykonawców. (…)

Najważniejszą ideą tego festiwalu była ewangelizacja, inaczej mówiąc: zbliżanie ludzi poprzez muzykę do Boga, do poszukiwania Prawdy. Jarek uczył religii w szkole, bezbłędnie wyczuwał potrzeby młodzieży i wiedział, co będzie dla nich najlepszym „haczykiem”. Właściwie piekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu.

Ewangelizowaliśmy na wiele sposobów armię młodzieży koczującej na Świętej Górze i poprawialiśmy poziom zespołów muzycznych, które grały w swoich parafiach na młodzieżowych mszach św. Daliśmy muzykom szanse pokazania się na scenie oraz wyniesienia konkretnych umiejętności i wiedzy. Na festiwalu można było usłyszeć amatorów, ale też zawodowych muzyków. Usłyszeć i zobaczyć, że zawodowi artyści chętnie przyznają się do wiary i że chrześcijańska scena muzyczna w Polsce jest na bardzo wysokim poziomie.

Wszystkich festiwali odbyło się jedenaście, z czego Jarek przygotował sześć, a brał udział w pięciu, bo parę dni przed rozpoczęciem szóstego zmarł.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Dobrze było spotkać Jarka” znajduje się na s. 6 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Dobrze było spotkać Jarka” na s. 6 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl