Opinia świata o rusofobii Polaków przeszkadza w korzystaniu z naszych doświadczeń / Jan Martini, „Kurier WNET” 93/2022

Minęło 50 lat i znowu „wygraliśmy zimną wojnę”. Imperium zła się zmniejszyło, ale nie zostało pokonane. Komu zależało na stabilnej Rosji? Czy Rosjanie mieli jakiś „parasol” w kręgach decyzyjnych USA?

Jan Martini

Rosja przewidywalna czy nieprzewidywalna?

Często słyszy się opinię, że nie wiadomo co zrobi Putin, bo to gracz kompletnie nieprzewidywalny. Bywali jednak ludzie, którzy z dużą akuratnością potrafili przewidywać działania Rosji i jej przywódców, ale ich prognoz nikt nie chciał słuchać.

W Polsce do takich ludzi należał niedawno zmarły dr Jerzy Targalski. Właśnie wśród Polaków najłatwiej jest znaleźć specjalistów „od przewidywania” Rosji, bo mamy kilkuwiekowe doświadczenia w obcowaniu z imperializmem rosyjskim. Niestety powszechna w świecie opinia o rusofobii Polaków w zasadzie uniemożliwia korzystanie z naszych doświadczeń i dlatego nikt nie traktował poważnie także ostrzeżeń prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Rzadkim przykładem anglosaskiego „rusofoba”, czy raczej realisty, był amerykański generał George Patton, który kierował ciężkie zarzuty pod adresem ówczesnych polityków. Dopiero z dzisiejszej perspektywy widać, jak trafne były jego przewidywania:

„Pozwolili nam wykopać w cholerę jednego gnoja, a jednocześnie zmusili, żebyśmy pomogli usadowić się następnemu, równie złemu albo jeszcze gorszemu niż tamten. (…) Wygraliśmy tylko szereg bitew, nie wojnę o pokój. (…) Będziemy potrzebowali nieustającej pomocy Wszechmogącego, jeśli mamy żyć na jednym świecie ze Stalinem i jego morderczymi zbirami”. „Po raz pierwszy od stuleci pozwoliliśmy siłom Czyngis-chana wejść do Europy Środkowej i Zachodniej (…) w naszych czasach nie będzie pokoju, a Amerykanie, także ci, którzy się dopiero urodzą, będą musieli walczyć z Rosjanami jutro, albo za piętnaście, czy dwadzieścia lat. Dzisiaj powinniśmy powiedzieć Rosjanom, że mają iść w cholerę, zamiast ich słuchać, kiedy nam mówią, że mamy się cofnąć”.

Pattonowi nie pozwolono wyzwolić Pragi i został zmuszony do wycofania się z Czechosłowacji, która mocą uzgodnień alianckich została przeznaczona do „wyzwolenia” przez Sowietów. Musiał także wstrzymać się przed wkroczeniem do Berlina, choć jego patrole dotarły już do przedmieść miasta 13 kwietnia 1945 roku. Pierwszą „samowolkę” generał wykonał w marcu 1945 roku, forsując Ren, choć naczelny dowódca Dwight Eisenhower zamierzał przekroczyć Ren dopiero w maju, „kiedy wody opadną”. Na obawy ludzi zaniepokojonych o przyszłość Europy naczelny wódz odpowiadał w żołnierskich słowach: „Mam w dupie polityczną przyszłość Europy. Chcę tylko bezpiecznie doprowadzić swoich chłopców do domu”.

3 Armia amerykańska dowodzona przez Pattona wyzwalała Francję, spotykając się z wielkim entuzjazmem ludności, ale ze względów politycznych nie mogła wkroczyć do Paryża, bo trzeba było poczekać na zorganizowanie trzydniowego powstania i dowiezienie Armii Wolnych Francuzów…

Patton nie zdawał sobie sprawy ze stopnia infiltracji agentury komunistycznej w rządzie Stanów Zjednoczonych. Dziś szacuje się, że w administracji federalnej USA działało około 400 agentów komunistycznych – wśród nich byli też najbliżsi współpracownicy prezydenta Roosevelta.

W tamtym czasie komunizm wydawał się niezwykle atrakcyjną ideą („świat bez wyzysku człowieka przez człowieka”), nie istniały jeszcze efektywne służby kontrwywiadowcze, a prawdziwe oblicze bolszewizmu nie było powszechnie znane.

Co do natury komunizmu, żadnych wątpliwości nie miał premier Churchill, który podobnie jak generał Patton, zdawał sobie sprawę, że II wojna światowa zostanie przegrana, jeśli nie doprowadzi się do zwycięstwa demokracji. Dlatego ci dwaj ludzie myśleli o kontynuowaniu wojny, w której alianci zachodni mieli konkretną przewagę.

Pomijając fakt, że broń atomową wówczas mieli tylko Amerykanie, alianci zachodni dysponowali sprawnym zaopatrzeniem i przewagą w powietrzu. Sowieckie masy wojska i sprzętu (8 tysięcy czołgów, ciężarówki przeważnie produkcji amerykańskiej) przy przerwaniu zaopatrzenia – dostaw paliwa, amunicji i żywności – byłyby w zasadzie bezużyteczne.

Patton spotykał się z entuzjazmem na wyzwalanych przez Amerykanów terenach – masy uwolnionych robotników przymusowych i jeńców wręcz błagały generała o przyjęcie w szeregi jego armii. W Polsce istniał wielki i dobrze zorganizowany ruch oporu, gotowy wesprzeć działania amerykańskie. Z tego oczywiście zdawali sobie sprawę Sowieci, dlatego postanowili Pattona „zneutralizować”. Naprzód dzięki ich intrygom pozbawiono generała dowództwa 3 Armii, a następnie po kilku próbach zamachu, zamordowano.

Szczególnie perfidna była jedna z tych prób – klasyczna operacja „pod fałszywą flagą”. Gdy generał leciał samolotem z Niemiec do Anglii, nad Francją jego samolot został ostrzelany przez angielski myśliwiec Spitfire z polskimi (!) znakami rozpoznawczymi.

Pilotowi Pattona udało się uniknąć ataku, ale generał był przekonany, że Polacy usiłowali go zamordować. Później okazało się, że polskie lotnictwo stacjonowało poza zasięgiem zdarzenia, na północy Szkocji, a tego dnia żaden samolot nie wykonywał lotu. W końcu generał Patton „zginął w niejasnych okolicznościach”, jak piszą we wszelkich materiałach na jego temat. Został on zamordowany sposobem szeroko stosowanym w III RP w czasie, gdy sowieckie służby budowały w Polsce „demokrację” – samochód generała zderzył się z ciężarówką…

Po wojnie zapanowała euforia i cały świat uważał, że wraz klęską państw Osi wygrały siły „dobra”, a dzięki powołaniu ONZ konflikty zbrojne będą po prostu niemożliwe. Tylko nieliczni, jak Churchill i Patton, sądzili, że wojna została przegrana.

Minęło 50 lat i historia się powtórzyła – „wygraliśmy zimną wojnę”. Wprawdzie „imperium zła” się zmniejszyło, ale bynajmniej nie zostało pokonane. Pierestrojka, do której przygotowywano się 20 lat, nie przebiegła według przygotowanego scenariusza, zmiany poszły dalej niż zakładano, ale zdołano opanować sytuację. Podczas wielkiego bałaganu w Rosji „jastrzębie” z Pentagonu proponowały raz na zawsze rozwiązać problem zagrożenia rosyjskiego, lecz zajmujący się polityką zagraniczną Sekretariat Stanu sprzeciwił się temu, posługując się argumentem rzekomego „niebezpieczeństwa destabilizacji”. Komu tak zależało na stabilnej Rosji? Czy Rosjanie, przeprowadzając ryzykowne przeobrażenia, mieli jakiś „parasol” w kręgach decyzyjnych USA?

Sowietologiem, który nie wierzył w „koniec historii” i uważał, że to Zachód przegrał zimną wojnę, był Christopher Story. W wywiadzie z roku 2005 powiedział:

„Związek Radziecki nie istnieje, więc Zachód może się rozluźnić, nie musi być czujny i teraz jest kuszony obietnicą współpracy. Ze strony sowieckiej jest to szantaż kolaboracji. Jest to równanie, w którym jednym elementem jest współpraca, a drugim szantaż. My współpracujemy, zapominając o elemencie szantażu, ale jest to sytuacja bardzo, bardzo niebezpieczna”.

Na pytanie, co robić i jak przeciwdziałać, Story odpowiedział:

„Powinniśmy zostawić ich, by kisili się we własnym sosie i wycofać się z kooperacji. Obecnie jesteśmy głęboko zaangażowani we współpracę. Nie musimy tego ogłaszać, tylko po prostu wyplątać się. Przestać pomagać, wycofać się z kooperacji gdziekolwiek nadarzy się okazja, okopać się, a także zacząć się ponownie zbroić jak szaleni, ponieważ jedyną rzeczą, jaką oni powinni zrozumieć, jest to, że jesteśmy zdeterminowani bronić się i nie dopuścić do ich zwycięstwa”.

Christopher Story, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Edward Harle, był prominentnym dziennikarzem i ekspertem specjalizującym się w zagadnieniach ekonomicznych. Był także znawcą komunizmu i problematyki rosyjskiej. Gdy zaczął wydawać magazyn „The Soviet Analyst”, zmienił nazwisko ze względów bezpieczeństwa. Zmarł w lipcu 2010 roku na tajemniczą chorobę wątroby.

Story sądził, że został otruty podczas wizyty w USA w marcu 2010 roku za pomocą wirusa wytworzonego przez ośrodek broni biologicznej w Fort Meade (operacja pod fałszywą flagą?).

Artykuł Jana Martiniego pt. „Rosja przewidywalna czy nieprzewidywalna?” znajduje się na s. 2 marcowego „Kuriera WNET” nr 93/2022.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Rosja przewidywalna czy nieprzewidywalna?” na s. 2 marcowego „Kuriera WNET” nr 93/2022

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy kot, który przebył tysiące kilometrów, jest teraz tam, gdzie słynne „dzieci z Michałowa”, czyli w Niemczech?

Można przypuszczać, że wielkie pochody latynoskich migrantów z Gwatemali i Hondurasu, przemieszczające się przez Meksyk w kolumnach 200-tysięcznych w kierunku USA, także nie powstały spontanicznie.

Jan Martini

Wiadomo, że kot ani jego właścicielka nie złożyli podania o ochronę międzynarodową nie zamierzali też starać się o azyl w Polsce, gdyż kotom znacznie lepiej żyje się w Niemczech (choć mogą je wysterylizować!). Trzeba przyznać, że wprowadzając wątek kota, rosyjscy specjaliści od zarządzania emocjami wykazali znakomitą znajomość mentalności ludzi „kolektywnego Zachodu” i ich dziwaczne słabości.

Prawdopodobnie większość migrantów szturmujących nasze granice nie wyrusza w ciemno, lecz ma krewnych w krajach zachodnich, a świadczą o tym choćby ich rozmowy telefoniczne. Można powiedzieć, że władze polskie, utrudniając, czy wręcz uniemożliwiając akcję łączenia rodzin, zachowują się niehumanitarnie.

Aż dziw, że wrażliwi posłowie lewicy, z których niejeden mógł mieć mało humanitarnego dziadka bez oporów strzelającego w tył głowy „wrogów ludu”, jeszcze nie podnieśli tego aspektu, skupiając się na „wyrzucaniu dzieci nocą do lasu” (w którym mogą być wilki!).

Obecna fala migrantów to echo poprzedniej, z 2015 roku, gdy Europa pozyskała 2 miliony nowych muzułmańskich mieszkańców przybyłych na zaproszenie Angeli Merkel. Zamiast taniej siły roboczej czy mitycznych inżynierów, programistów i lekarzy, uzyskano kosztowne kłopoty (wzrost przestępczości, strefy „no go”), którymi Niemcy chcieli się solidarnie podzielić ze wszystkimi państwami Unii Europejskiej. Nowi mieszkańcy Europy, z których kilkanaście procent rzeczywiście było uchodźcami, nawet na zasiłku zdążyło się już na tyle urządzić, że mogli się pochwalić w mediach społecznościowych swoim statusem (z pewnością znacznie przesadzając), co zachęcało licznych krewnych i znajomych do ryzykownej podróży

Migracja jest w pewnym sensie podobna do epidemii – jeden migrant przyciąga kilku czy kilkunastu następnych. Dlatego prezydent Sarkozy nakazał sprawdzanie DNA rzekomych krewnych, co wywołało oburzenie opinii publicznej, ale skutecznie ograniczyło oszukańcze łączenie rodzin.

Poprzednie tsunami migracyjne było organizowane w dużym stopniu przez organizacje pożytku społecznego i było skutkiem realizacji wizji George’a Sorosa, pragnącego uszczęśliwić ludzkość przez wymieszanie ras i narodów. „Filantrop” zadziałał z rozmachem – utworzono sieć biur pomocy „uchodźcom” (mamy takie w Warszawie), migrantom wydano przewodniki-instrukcje i płacono zapomogi w transzach po dotarciu do pewnych miast. Aby cwaniacy nie wracali do domu po skasowaniu „grantu”, pierwszą ratę płacono np. w Belgradzie, następną po osiągnięciu Zagrzebia itp. Była to jawna działalność przestępcza, choć ponoć ze szlachetnych pobudek, bo według słów Sorosa „plan Orbana zakłada ochronę granic i traktowania uchodźców jako problemu. Mój plan zakłada ochronę uchodźców i traktowanie granic jako problemu”. (…)

„Wpuście ich; kim są, ustali się później”

Niebezpieczeństwa dla państw europejskich związane ze starzeniem się społeczeństw i migracją dostrzegano już bardzo dawno. Takie prognozy dla Francji roztaczał w roku 1929 dr Zbigniew Łubieński (z UJ), pisząc w liście z Boulogne-sur-Seine do prof. Kazimierza Twardowskiego (z lwowskiego UJK): „Za sto lat Francja zamrze, jak Hiszpania, o ile jej całkowicie nie zaleją cudzoziemcy. Robotnikami będą Polacy i Włosi, banki i prasę wezmą Żydzi, inne fachy w większych miastach zajmie mieszanina międzynarodowych przybyszów; Francuzom zostaną miasteczka prowincjonalne i – hotele, w których gościć będą Amerykanie i Anglicy”.

Erozja, czy wręcz zamieranie chrześcijaństwa w Europie stwarza warunki do ekspansji młodszej, przebojowej i agresywnej cywilizacji islamu. Najpobożniejszy ze współczesnych przywódców, Recep Erdogan, specjalnie nie kryje się z zamiarem uczynienia z Niemiec tureckiego „terytorium zamorskiego” i dlatego Turcy tak zaangażowali się w „eksport” na Białoruś kłopotliwych dla siebie Kurdów.

Broniąc granicy i uniemożliwiając przedostanie się muzułmańskich migrantów do Niemiec, być może pozyskaliśmy kolejnego wroga – tym razem w postaci „kolektywnego islamu”, któremu utrudniamy poszerzanie przyczółków w Europie.

Wprawdzie obecny napływ ludności muzułmańskiej nie wytworzy w naszym kraju skupisk obcych kulturowo, bo ich celem są „Germany”, ale nie możemy wykluczyć zmiany tej sytuacji w przyszłości. Każdy, kto mieszkał w kraju arabskim (jak ja), wie, że w Polsce żyje się znacznie przyjemniej. Nie możemy sobie pozwolić na powstanie w Polsce dużych skupisk ludności muzułmańskiej (wśród których zawsze pojawiają się fundamentaliści), choćby z powodu troski o naszych żydowskich współobywateli, a także delikatnych osób LGBT. Pisząc łzawe teksty („Miriam nie pójdzie do szkoły – utknęła na granicy”), wrogie wobec obecnych rządów środowiska „Gazety Wyborczej”, TVN czy „Krytyki Politycznej” nie zdają sobie chyba sprawy, że to oni będą najbardziej narażeni, gdyby rząd „z pobudek humanitarnych” ugiął się przed naporem kłopotliwych przybyszów.

Obecny atak muzułmańskich migrantów na Europę różni się zasadniczo od poprzednich, bo jest organizowany przez wrogie państwo, a ci „biedni ludzie szukający swego miejsca na ziemi” (mówiąc Tuskiem) są użyci nowatorsko – jako broń migracyjna. Broń bardzo groźna, która się nie zużyje, bo tego „surowca” nigdy nie zabraknie.

Czy rosyjscy projektanci historii mogliby nie zauważyć potencjału destrukcji, którą niesie masowa migracja?

Ponieważ nie ma wątpliwości, kto zorganizował atak na naszą granicę, można przypuszczać, że wielkie pochody latynoskich migrantów z Gwatemali i Hondurasu, przemieszczające się przez Meksyk w kolumnach 200-tysięcznych w kierunku USA, także nie powstały spontanicznie. (…)

Jednym z efektów wojny hybrydowej przeciw krajom zachodniej demokracji jest też upadek prestiżu Europejczyków. Jeszcze niedawno „blada twarz” Europejczyka była przepustką otwierającą wszystkie drzwi np. w Meksyku czy Egipcie, a znajomość z „białym” nobilitowała towarzysko. Obecnie ludzie innych kontynentów i ras, obserwując infantylizację rdzennych mieszkańców naszego kontynentu, zobaczyli, że ci, którzy zawsze imponowali im swoją kulturą i osiągnięciami naukowymi, stali się dziwakami potrafiącymi rozpatrywać takie dylematy etyczne jak „gwałcenie” krów (i to nie przez byka, tylko przez inseminatora ze strzykawką). Czyżby szalone „europejskie” pomysły ideologiczne były suflowane przez ruskich „influencerów”?

Tak się dziwnie złożyło, że na „odcinku” polskim w jednej drużynie grają Berlin, Bruksela, Moskwa, Waszyngton, Tel Awiw i Mińsk – wszyscy są zainteresowani w przywróceniu w Polsce „praworządności i trójpodziału władzy”. Dlatego opozycja w Polsce twierdzi, że nasz kraj jest skłócony ze wszystkimi.

To jest komplement dla naszych sterników i znaczy, że rządzący rozpychają się łokciami, starając się wyrwać nieco podmiotowości, czyli nie są marionetkami sterowanymi z zewnątrz. Tym „wszystkim” opozycja jest gotowa pomagać, bo ma odpowiednich generałów, artystów, profesorów i Obywateli PR, gotowych wybudować ukwiecone bramy dla wyzwolicieli z „reżimu PiS”.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Gdzie jest kot z Usnarza?” znajduje się na s. 8 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 90/2021.

 


  • Grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Gdzie jest kot z Usnarza?” na s. 8 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 90/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jan Martini: stan wojenny był przeprowadzony dość kulturalnie jak na zwyczaje komunistów

Publicysta „Wielkopolskiego Kuriera WNET” o stanie wojennym: swojej działalności opozycyjnej, procesie i o związku służb z pierestrojką.

Jan Martini wspomina stan wojenny. Jak stwierdza,

Zawdzięczam generałowi Jaruzelskiemu fakt, że nie umarłem z przepracowania.

Zauważa, że pracując w regionalnej „Solidarności” nie zrezygnował z etatów w teatrze. Dzień dzielił między pracę w Regionie i w teatrze. Po mowie na zebraniu Regionu niektórzy chcieli go wybrać na przewodniczącego. On jednak nie chciał zostać przewodniczącym związku stwierdzając, że powinien być nim ktoś mający kontakt z robotnikami. Tak też się stało- został nim inżynier z największej fabryki w Koszalinie. Martini został przewodniczącym komisji informacji, oświaty i kultury.

Wydawaliśmy gazetkę. To było nawet dobrze zorganizowane.

Członek opozycji antykomunistycznej wyjaśnia, że nie został internowany od razu. Wynikało to z tego, że

Listy proskrypcyjne zostały przygotowane po porozumieniach sierpniowych.

On zaś zaczął działać w maju 1981 r. Po wprowadzeniu stanu wojennego, 17 grudnia przyszli do niego do domu na rozmowę. Zobowiązał się do przestrzegania prawa w czasie stanu wojennego.

Miałem rozmowę profilaktyczną.

Rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego  podkreśla, że wbrew temu, co się czasami sądzi, podpisanie tzw. lojalki nie było równoznaczne z podpisaniem zgody na współpracę. Dodaje, że

Część ludzi, która podpisała lojalki została internowana, a część którzy nie podpisali nie została.

W ten sposób komuniści dezorientowali swych przeciwników. Martini zaangażował się w wydawanie od lutego w wydawanie gazety „Grudzień 1981”. W maju w czasie rewizji znaleźli u niego bibułę. Nasz gość siedział 11 miesięcy, z czego trzy w areszcie śledczym. Wskazuje, że

Nie udowodniono mi, że komukolwiek przekazywałem te materiały.

Dziwi się, że śledztwo było tak łagodne. Nie naciskali na niego w sprawie tego skąd się wzięły u niego gazety.

Stan wojenny był przeprowadzony dość kulturalnie jak na zwyczaje komunistów.

Zauważa, że był to fragment pierestrojki. Komuniści nie mogli sobie pozwolić na zbytnią brutalność. Martini wskazuje na pracę Jerzego Targalskiego „Służby specjalne i pieriestrojka”.

To był bardzo długi proces uwiarygadniania dysydenta.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Nagrody w konkursie Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane! / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 85/2021

Wśród nagrodzonych jest troje stałych publicystów „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Jan Martini otrzymał Nagrodę Główną, a Henrykowi Krzyżanowskiemu i Małgorzacie Szewczyk przyznano wyróżnienia.

Jolanta Hajdasz

We wtorek 8 czerwca 2021 r. w historycznej Sali Czerwonej Pałacu Działyńskich w Poznaniu odbyło uroczyste wręczenie nagród w tegorocznym Konkursie Dziennikarskim Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jego laureatami są w tym roku red. Jan Martini z „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, Łukasz Kaźmierczak z Radia Poznań, Marcin Wróblewski i Krystian Kaliszak z TVP3 Poznań oraz Wojciech Czeski z „Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej”.

Po raz pierwszy w tym roku przyznano także nagrody honorowe za wybitne osiągnięcia w pracy dziennikarskiej – Laur Wielkopolskiego Oddziału SDP. Otrzymała go red. Barbara Miczko-Malcher z Radia Poznań, która obchodzi w tym roku jubileusz 50-lecia pracy zawodowej, oraz red. Sławomir Kmiecik, były dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, autor książek Przemysł pogardy t. 1 i t.2.

Dr. Jolanta Hajdasz wręcza Laur dziennikarski red. Barbarze Miczko-Malcher | Fot. R. Woźniak

„Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych, każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania” – w ten sposób Zarząd Wielkopolskiego Oddziału SDP uzasadnił przyznanie Nagrody Laur WO SDP 2021 red. Barbarze Miczko-Malcher, reportażystce Radia Poznań, która w tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia pracy zawodowej w Polskim Radiu i która do dziś prowadzi własną audycję poświęconą kulturze i historii.

 

Red. Sławomir Kmiecik, uhonorowany Laurem Dziennikarskim | Fot. R. Woźniak

Drugi Laur WO SDP przypadł byłemu dziennikarzowi „Głosu Wielkopolskiego”, red. Sławomirowi Kmiecikowi: „Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II, bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP »przemysłu pogardy« wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej” – czytamy w uzasadnieniu nagrody, która od tego roku ma być przyznawana corocznie.

W sumie przyznano 5 nagród w 4 głównych kategoriach (Nagroda Gówna, Nagroda Virtuti Civili, Nagroda im. Wojciecha Dolaty i Nagroda dla Młodych Dziennikarzy) oraz 6 wyróżnień.

Jury obradowało w składzie: dr Jolanta Hajdasz, przewodnicząca Jury, prezes Zarządu WO SDP, prof. dr hab. Wiesław Ratajczak, dr Wiesław Kot, red. Roman Wawrzyniak i red. Aleksandra Tabaczyńska. Sekretarzem Jury był red. Tadeusz Owczarzak-Gran. Nagrodę Główną w tym roku odebrał red. Jan Martini.

„Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również o tych którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca 56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku” – w ten sposób prof. dr hab. Wiesław Ratajczak w imieniu Jury uzasadnił przyznanie Nagrody Głównej WO SDP red. Janowi Martiniemu, publicyście „Wielkopolskiego Kuriera WNET”.

Z kolei red. Wiesław Kot uzasadnił przyznanie Nagrody Virtuti Civili red. Marcinowi Wróblewskiemu z TVP3 Poznań za m.in. reportaż 300 zł na głos, w którym Autor ujawnił, iż w jednej z wielkopolskich firm właściciel płacił za oddanie głosu na Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich.

„Byliśmy pod wrażeniem dociekliwości autora, który dotarł do firmy, gdzie odnotowano przykład politycznej korupcji. W zamian za głosowanie na polityka, któremu hołdował szef firmy, ten obiecywał pracownikom gratyfikację pieniężną. Autor reportażu powściągał głos oburzenia i całkiem słusznie, bowiem same fakty wydawały się dostatecznie krzyczące”.

Red. Henryk Krzyżanowski odbiera wyróżnienie w Konkursie WO SDP | Fot. R. Woźniak

Nagrodę im. Wojciecha Dolaty odebrał red. Łukasz Kaźmierczak, a Nagrodę dla Młodych Dziennikarzy – red. Krystian Kaliszak i red. Wojciech Czeski. Wyróżnienia otrzymali Małgorzata Szewczyk, Elżbieta Rzepczyk, Barbara Kęcińska-Lempka, Bartłomiej Grysa i Henryk Krzyżanowski. Wyróżnienie honorowe otrzymał red. Arkadiusz Małyszka, red. nacz. „Zeszytów Historycznych Wielkopolskiej Solidarności”.

Laureaci konkursu odebrali dyplomy pamiątkowe, nagrody książkowe oraz pieniężne w wysokości 500 zł każda ufundowane przez WO SDOP. Wyróżnieni odebrali dyplomy i nagrody książkowe. W części artystycznej zebrani wysłuchali kompozycji Claude’a Debussy’ego Petite suite w wykonaniu Jakuba Czerskiego (fortepian), Karoliny Karczewskiej (flet) i Anny Marii Tabaczyńskiej (flet).

Wydarzenie było objęte patronatem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP z okazji jubileuszu 25-lecia jego istnienia.

NAGRODA GŁÓWNA WIELKOPOLSKIEGO ODDZIAŁU SDP 2021 DLA JANA MARTINIEGO

Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również tych, którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca ’56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku.

Podkreślić trzeba, że Jan Martini jest nie tylko wnikliwym komentatorem polskiej historii, ale także jej ważnym i odważnym aktorem. Od początku związał swą publiczną aktywność z Solidarnością. 1 maja 1982 r. został aresztowany, a w czerwcu skazany na trzy lata więzienia jako redaktor i kolporter podziemnych pism.

Urodzony we Lwowie, niesie – by użyć słów poety stamtąd – „miasto w sobie”, wyprostowany i wierny, kochający kulturę i Polskę, w pisaniu swoim tą miłością się dzielący.

LAUR DZIENNIKARSKI Dla Redaktor Barbary Miczko-Malcher w 50. roku pracy dziennikarza-radiowca

za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych. Każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania.

LAUR DZIENNIKARSKI dla Redaktora Sławomira Kmiecika

za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II – bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP „przemysłu pogardy” wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej. Jego określenie ‘przemysł pogardy’ weszło na trwałe do polskiej polityki;

za konsekwencję w dążeniu do ujawniania mechanizmu zorganizowanego niszczenia wizerunku polityka przez media poprzez książki Lech Kaczyński: bitwa o pamięć oraz Cel: Andrzej Duda. Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany;

za unikatowe zbiory satyry politycznej publikowane w antologiach: Wolne żarty! Humor i polityka, czyli rzecz o polskim dowcipie politycznym; Chichot (z) polityka oraz Niezłe szopki. Polska polityka na wesoło 1999–2009.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!” oraz wyniki Konkursu Wielkopolskiego Oddziału SDP dla dziennikarzy znajdują się na s. 1 i 3 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!” na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dlaczego w Polsce nie miałoby być ani jednej prorządowej gazety? / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 84/2021

Trzymam kciuki za obecny rząd, sądzę, że na sytuację w kraju wpływają wywiady państw wrogich i zaprzyjaźnionych, oglądam TVP Info, podczytuję „Gazetę Polską” i jestem notorycznym heteroseksualistą.

Jan Martini

Kupuję u Obajtka

Trzymam kciuki za obecny rząd, mam spore zaufanie do Kaczyńskiego, wierzę w skuteczność szczepionek i konieczność przystąpienia do Funduszu Odbudowy, sądzę, że na sytuację w kraju wpływają wywiady państw wrogich i zaprzyjaźnionych, oglądam TVP Info, ukradkiem podczytuję „Gazetę Polską” i jestem notorycznym heteroseksualistą.

Jest to zestaw poglądów niepoprawnych politycznie, z którymi lepiej się nie afiszować w dobrym towarzystwie i to zarówno prawicowo-konserwatywnym, jak i lewicowo-postępowym. Jednak poglądy te nie są pozbawione racjonalnych podstaw, co spróbuję uzasadnić.

Podczas urządzania Europy po okresie napoleońskim na kongresie wiedeńskim (1815) najtrudniejszą częścią rokowań była „kwestia polska”. Nie inaczej było w Wersalu i Jałcie. Można przypuszczać, że także na konferencji w Reykjaviku w 1986 r. mogło być podobnie. Oficjalnie prezydent Reagan z sekretarzem Gorbaczowem prowadzili rokowania rozbrojeniowe, ale konferencja miała też swoją część tajną, o której niewiele wiadomo, ale trudno sobie wyobrazić, by nie omawiano tam spraw związanych z Polską. Jedno jest pewne – nie było żadnego powodu, aby po „upadku komunizmu” ofiarować nam niepodległość za friko. Natomiast były powody do utworzenia z Polski strefy buforowej o skromnym zakresie podmiotowości, którego to statusu musiałyby doglądać wspólnie wszystkie zainteresowane strony (a było ich co najmniej trzy).

Wiadomo, że główny architekt „odprężenia”, Henry Kissinger, uważał, że to zjednoczone Niemcy powinny zagospodarować tę część Europy, którą formalnie opuścili Rosjanie, zostawiając jednak swoje „zasoby kadrowe”.

Wygląda na to, że Amerykanie reprezentację swoich interesów z przyczyn praktycznych powierzyli w znacznym stopniu lokalnym mniejszościom żydowskim, do których mieli sympatię i zaufanie.

Myślę, że ustalenia lat 1985–1987 zostały zakomunikowane nam w formie rokowań „okrągłego stołu”. To jest tylko moja prywatna teoria spiskowa, ale sądzę, że w tajnych rokowaniach mogły zostać ustalone takie szczegóły jak status rosyjskich baz wojskowych w Polsce (proponowano „eksterytorialne centra współpracy gospodarczej polsko-rosyjskiej”), gwarancje „braku represji” dla komunistów i związane z tym utrzymanie ciągłości kadrowej w sądownictwie, „przewerbowanie na stronę amerykańską” SB (po kosmetycznej weryfikacji i zmianie nazwy), pozostawienie bez zmian WSI – filii sowieckiego GRU – służby, która tylko w Polsce i Rumunii nadzorowała proces „budowy demokracji” („pierestrojkę” w innych krajach prowadziły służby cywilne).

Jednak najbardziej degradującym państwo działaniem była likwidacja znacznej części przemysłu i wielka redukcja sił zbrojnych. Projektanci przemian ustrojowych w Polsce zdawali sobie sprawę, że Polacy nigdy nie zaakceptują statusu „strefy buforowej” ani jakiegoś „zarządu powierniczego”, który proponował George Soros, dlatego ważna była propagandowa otoczka „transformacji ustrojowej”. Najpierw jedna blondynka oznajmiła, że „skończył się komunizm”, następnie zdolni publicyści skutecznie wmówili nam, że teraz jest „wolna Polska”. Te słowa były odmieniane przez wszystkie przypadki jako opis sytuacji po 1989 r., co starszym z nas przypominało znaną z PRL u „Polskę wyzwoloną”. Wielu z nas, zbyt dosłownie traktując tę „wolność”, dziwiło się, dlaczego rząd nie wyrzuci bezczelnego ambasadora, dlaczego ulegamy naciskom itp. Problem w tym, że oni na nas mają „lewarowanie” (kij), a my na nich nie.

Dr Jerzy Targalski pisał: „Uleganie naciskom wynika z wielu czynników – ze słabości własnego państwa, jego powiązań gospodarczych i sojuszniczych, szukania przez znaczą część obywateli poparcia przeciwko własnemu rządowi we wrogich państwach, degeneracji własnej klasy politycznej – a nie tylko z jakości rządzących”.

Poza Targalskim, który przeanalizował przebieg „pierestrojki” w krajach bloku komunistycznego, historycy wielkim łukiem omijają przemiany 1989 r., obawiając się, że przypadkowe odkrycie może narazić na szwank ich karierę akademicką. Ludziom interesującym się polityką pozostaje intuicja i kojarzenie coraz liczniej pojawiających się faktów. Jarosław Kaczyński jako „insider” w procesie przemian zna tych faktów znacznie więcej niż my, ale i on nie zna tajemnic ustaleń międzynarodowych. Na tle innych polityków wyróżnia się trafnością diagnozy i zdolnością do skutecznego działania. Wiedzą o tym wrogowie Polski, bo tylko jego próbowano fizycznie wyeliminować.

Po doświadczeniu z Wałęsą mamy ograniczone zaufanie do przywódców politycznych. Jednak są twarde dowody, że Kaczyński jest politykiem samodzielnym, a nie narzędziem w ręku sił zewnętrznych. Pisałem już na łamach „Kuriera WNET”, że tylko partia Porozumienie Centrum Kaczyńskiego NIE była kontrolowana przez służby w trakcie „budowania sceny politycznej” III RP. Ryszard Opara – człowiek kojarzony z „wojskówką”, a więc dobrze zorientowany, powiedział mi osobiście, że „PiS to dziady” (w przeciwieństwie do innych partii mających do dyspozycji ogromne kapitały). Najlepszym dowodem jednak, że PiS nie jest partyjną ekspozyturą wrogów Polski, jest huraganowy atak mediów krajowych i zagranicznych. Trwa on od początku istnienia partii Kaczyńskiego do dziś.

Otwarte zakwestionowanie przez Kaczyńskiego ustaleń okragłostołowych mogłoby zrujnować dzieło życia Henry’ego Kissingera i Zbigniewa Brzezińskiego, którzy od dziesięcioleci pracowali nad neutralizacją i „ucywilizowaniem” Rosji. Istniała obawa, że Polska pod rządami „nacjonalistów” zaburzy z trudem uzyskany ład europejski i stanie się zarzewiem nowej zimnej wojny. Dlatego Brzeziński do samej śmierci pienił się z wściekłości na PiS i Kaczyńskiego, a także domagał się, aby zaprzestać drążenia „sprawy smoleńskiej” (naciski amerykańskie widać i dziś choćby w kłopotach Ewy Stankiewicz z publikacją swojego filmu).

„Wolna Polska” w założeniu architektów „ładu pojałtańskiego” miała być kontrolowana przez konsorcjum wywiadów pilnujących swoich interesów w ramach wzajemnego porozumienia. Każda z „zainteresowanych stron” starała się nadzorować życie polityczne i gospodarcze kraju poprzez swoje „zasoby” – media, partie, organizacje „pożytku publicznego” czy polityków.

Pojawienie się znaczącej siły politycznej starającej się o poszerzenie podmiotowości Polski spowodowało zaniepokojenie i zmobilizowało do działania „aliantów”. Po wygraniu przez PiS wyborów w 2005 r. wydawało się oczywistością, że powstanie koalicja 2 partii o rodowodzie solidarnościowym – POPIS. Niestety ludzie dysponujący Donaldem Tuskiem wysunęli zaporowe warunki – zażądano, by wszystkie kluczowe resorty powierzono politykom PO, gdyż „PiS nie zna się na gospodarce”. Także partia będąca odwiecznym koalicjantem praktycznie wszystkich rządów od 1947 r. (wtedy jako ZSL) nie zniżyła się do koalicji z „nacjonalistami”. Rozpoczęła się budowa „kordonu sanitarnego” wokół partii Kaczyńskiego, mówiono, że PiS „nie ma zdolności koalicyjnych”. Gdy rozwiązanie „kwestii polskiej” wziął w swoje ręce Wł. Putin, nastąpił „złoty wiek” przyjaźni Polski z całą „wspólnotą międzynarodową”, a zwłaszcza z sąsiadami (i krajami bardziej odległymi) – czas niepodzielnej władzy koalicji PO/PSL.

Media światowe zachwycały się polskimi mężami stanu – Tuskiem i Komorowskim, zwłaszcza że zobowiązali się oni do spłaty roszczeń Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Jak ujawnił WikiLeaks, w tym celu nasi przywódcy zamierzali sprzedać polskie lasy.

Jednak władza w Polsce zmieniła się, a Jarosław Kaczyński oświadczył „tym, co myślą, że coś im się od Polski należy za II wojnę światową”, że dopóki on ma wpływ na sytuację, Polska nie będzie nic płacić. Sprawa z pewnością powróci, bo Żydzi mający długą, 4 tys. lat liczącą historię, mogą poczekać na korzystną konstelację władzy w Polsce (jak w Serbii, która zgodziła się płacić „po dobroci”). Aby nie czekać jednak zbyt długo, środowiska żydowskie popychają koło historii za pomocą swoich możliwości „lewarowania” międzynarodowego i oddziaływania na opinię publiczną w Polsce przez nieprzejednaną krytykę rządów PiS.

Mniejszość żydowska w przedwojennej Polsce, choć licząca ponad 3 mln i mająca swoje Żydowskie Koło Poselskie, miała mały wpływ na politykę państwa. Sytuacja diametralnie zmieniła się po II wojnie światowej, gdy znacznie mniejsza ilość ocalałych Żydów uzyskała wielkie znaczenie w pokonanym kraju. W powojennej Polsce Rosjanie, wprowadzając komunizm, wykorzystywali innowacyjne talenty polskich Żydów. Kilkadziesiąt lat później tę samą zdolność wykorzystali Amerykanie, „implementując” kapitalizm…

George Soros w książce Uderwriting Democracy opisał swój wkład w budowę kapitalizmu w Polsce. Poprosił gen. Kiszczaka o znalezienie człowieka, który mógłby być twardym egzekutorem gotowego planu. Generał skontaktował go z Bronisławem Geremkiem, który znał takiego człowieka o nazwisku Balcerowicz.

Dr Leszek Balcerowicz, będąc niegdyś wykładowcą Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR, właśnie przestał być komunistą i był do wzięcia. Dziś jako autor „Planu Balcerowicza” z piedestału swojego autorytetu wzywa polskich współobywateli, by „nie kupować u Obajtka”.

Czy trzeba patrzeć władzy na ręce? Można spotkać zacnych ludzi, wyborców PiS, którzy deklarują, że nie czytają „Gazety Polskiej”, bo to „prorządowa propaganda, a prasa powinna patrzeć władzy na ręce”. Dlaczego w Polsce nie ma być ani jednej prorządowej gazety, skoro np. w Niemczech praktycznie wszystkie są prorządowe?

Jako ludzie o poglądach konserwatywnych jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu, że nie musimy patrzeć władzy na ręce, bo robią to bardzo wnikliwie inni – posłowie Joński i Szczerba, autorytety moralne, artyści, profesorowie, publicyści, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, ONZ, Unia Europejska i wiele, wiele innych. Naprawdę nie ma konieczności, by do tego znakomitego grona dołączyła „Gazeta Polska”. Powinno się mieć wielkie uznanie dla tej gazety i red. naczelnego Tomasza Sakiewicza, bo po Smoleńsku tylko ta redakcja wyraziła wątpliwości co do oficjalnej wersji wydarzenia.

W obecnych czasach w każdej katastrofie lotniczej w pierwszej kolejności jako przyczynę rozpatruje się terroryzm, lecz u nas natychmiast wykluczono zamach czy niesprawność techniczną samolotu.

Osobiście słyszałem, jak bodaj 3 dni po wydarzeniu minister Sikorski w telewizji CNN poinformował świat, że przyczyną był „błąd pilota podczas próby lądowania w trudnych warunkach atmosferycznych”. Taką wersję powieliły wszystkie media w Polsce (bez „Gazety Polskiej” i „Naszego Dziennika”), co świadczy o rozmiarach agenturalnego opanowania rynku medialnego.

Redaktor Sakiewicz zainicjował tworzenie Klubów Gazety Polskiej działających bez żadnych dotacji, lokali czy grantów od Sorosa, a ostatnio rzucił wyzwanie Facebookowi, tworząc Albiclę. Kluby to autentyczny ruch obywatelski zrzeszający ludzi zatroskanych losem kraju i gotowych do bezinteresownego działania dla jego dobra. To klubowicze – emerytowani pedagodzy – pomagali przy maturach w czasie, gdy nauczyciele („wojsko Broniarza”) byli łaskawi strajkować. Ostatnio ludzie z klubów związani ze służbą zdrowia służą jako wolontariusze przy szczepieniach. Jakoś nie widać obficie dotowanych aktywistów „tęczowych” w takiej roli.

Osobiście czuję powinowactwo z red. Sakiewiczem, bo i jego i mój dziadek byli nagrodzeni medalem Orląt za obronę Lwowa w 1918 r. Również nie ma potrzeby, by TVP patrzyła władzy na ręce; niech pozostanie głównym (i praktycznie jedynym) kanałem komunikacji rządu ze społeczeństwem.

Że telewizja publiczna robi dobrą robotę, świadczą wyniki wyborów, a także wciąż ponawiane żądania opozycji, by zlikwidować TVP Info (a przynajmniej „ściągcie Rachonia” jak domagał się jeden z polityków).

Poparcie ze strony tych nielicznych mediów, które nie są w dyspozycji środowisk opozycyjnych, jest bardzo istotne. W skład rządu wchodzi grupa ludzi mniej lub bardziej zdolnych, mniej lub bardziej kompetentnych, mniej lub bardziej zaangażowanych ideowo, zarabiających raczej przeciętnie. Pracują oni w skrajnie trudnych warunkach pod bezustannym furiackim atakiem sfanatyzowanej totalnej opozycji, wrogich mediów i gremiów zagranicznych. Takiej presji z pewnością nie ma żaden inny rząd w UE. Równocześnie oczekiwania wobec rządu są ogromne. Ze strony wyborców Zjednoczonej Prawicy często słychać „rządzą już 6 lat i nie zrobili nic”, a agentura podrzuca teksty typu „PiS PO jedno zło”.

Osiągnięcia gospodarcze Zjednoczonej Prawicy są bezsporne, choć słyszy się, że to efekt nadzwyczaj korzystnej koniunktury światowej. To mit. Najlepsza koniunktura przypadała na rządy PO/PSL; według danych IMF WEO w latach 2010–2014 światowa gospodarka rosła najszybciej (średni wzrost światowego GDP w latach 2010–2014 to 4,06 wobec 3,46 w latach 2015–2019). Dlaczego inne kraje nie notowały takich wyników mimo tych samych warunków zewnętrznych? A może mieliśmy (i mamy) dobry rząd?

Rację mają politycy opozycji uważający, że Fundusz Odbudowy może zadziałać jak fundusz wyborczy Zjednoczonej Prawicy, ale chyba muszą się z tym pogodzić. Raczej nikt nie uwierzy w karkołomne kalkulacje, że pieniądze będą „zamrożone” do czasu, aż w Polsce władzę obejmą „właściwi” ludzie.

Trzaskowski skarżył się, że jego ciężka praca została zniweczona przez Lewicę. Jest on znany z pracowitości; oczywiście nie w Warszawie na odcinku śmieci czy ścieków, ale knując w Brukseli. Niestety ma on wielu wpływowych kolegów od Sorosa i już niejednokrotnie odczuwaliśmy skutki jego „pracowitości”. Obawy Solidarnej Polski, że FO spowoduje ograniczenie suwerenności (przez pogłębienie integracji europejskiej), mogą być zasadne. Ale w obecnych warunkach politycznych nie ma możliwości jego odrzucenia. Poza tym jest on po prostu korzystny – umożliwia ogromny impuls rozwojowy, co przełoży się na poszerzenie podmiotowości kraju. Uciążliwości członkostwa w Unii Europejskiej dotyczą nie tylko nas, choć w nas uderzają najmocniej (histeria z „praworządnością”, dekarbonizacja).

Słaba to pociecha, ale inni też mają kłopoty – np. zalew imigrantów, limity połowowe. Były premier Włoch M. Salvini jest ciągany po sądach za to, że starał się nie wpuścić nielegalnych imigrantów. Oskarżony jest o „kidnaping” (uprowadzenie), bo w myśl konwencji trzeba ratować rozbitków na morzu…

Ale korzyści z przynależności do Unii przeważają. Przynajmniej na razie. Trudno sobie wyobrazić, że politycy PO sami sobie wymyślili kuriozalny pomysł z blokowaniem FO. Czyżby Borys Budka, wbrew opiniom elektoratu Platformy, ryzykował działania na szkodę własnej partii? Donald Tusk w całej swojej działalności nie był ani przez 5 minut politykiem samodzielnym, co sam przyznał, mówiąc o „macherach z zaplecza”, którzy „przestawiają wajchy”. A więc to może Niemcy polecili przez niego swoim polskim wyrobnikom taką akcję, aby pozbyć się niechcianego FO i zwalić winę na „antyeuropejski reżim PiS”?

Musimy brać pod uwagę istnienie także „niemieckich onuc” obok dobrze już znanych „ruskich onuc”. To miło, że Rosja nie umieściła nas na liście państw wrogich, jednak wojna informacyjna, jaką toczy ona z Zachodem, jest wymierzona głównie w USA i Polskę. Podlegamy stałym atakom, których celem jest podważenie zaufania do rządu i wywołanie podziałów. Rosjanie koncentrują swoje działania na wyborcach prawicy i co gorsza, osiągają założone cele. Istnieje szereg portali propagujących wiadomości typu „amerykański naukowiec powiedział” lub „w Davos ustalili”.

Podczas gdy postkomuniści i liberałowie szczepią się na potęgę, „antyszczepionkowcy” wywodzą się głównie z wyborców konserwatywnych; mogą się więc spełnić nadzieje pewnego dyżurnego profesora „Gazety Wyborczej”, że covid zdziesiątkuje wyborców PiS, a opozycja wygra głosami młodych. Dziś nawet najbardziej natchnieni politycy Konfederacji nie kwestionują już istnienia pandemii, a skuteczność szczepionek jest widoczna gołym okiem. Dobrze poinformowani Izraelczycy wiedzieli, że warto się szczepić, a szczepienia wcale nie ograniczają płodności (gdyby tak było, naprzód zaszczepiliby Palestyńczyków).

Prześladowanie gejów w Polsce?

Z inicjatywy ambasadora Danii 48 akredytowanych w Polsce ambasadorów pochyliło się z troską nad smutnym losem polskich gejów, napominając rząd polski, że prześladowanie osób LGBT jest niestosowne.

Można by powiedzieć, że jest to wydarzenie bezprecedensowe w dziejach dyplomacji, ale to już drugi wybryk tego rodzaju w stosunku do rządu polskiego. Świadczy to o słabości polskiego państwa, które widocznie nie zareagowało na podobną reprymendę zeszłoroczną z inicjatywy Belgii. Ta bezczelna interwencja w wewnętrzne sprawy kraju, sprzeczna ze statusem służby dyplomatycznej, na pierwszy rzut oka ma jeden cel – chodzi oczywiście o wywieranie presji na rząd, by dołączył do „cywilizowanego świata”, uznając małżeństwa homoseksualne.

Jednak incydenty tego rodzaju mają wiele celów – jest to po prostu fragment wojny hybrydowej toczonej przeciw Polsce od 2015 r. Akcja ma przekonać adresatów międzynarodowych i krajowych, że Polska jest enklawą zacofania rządzoną przez nacjonalistów bliskich faszyzmowi, którzy niszczą niezależne sądownictwo, wolną prasę, prześladują mniejszości i ograniczają wolność obywateli. Na Facebooku koszalińskiego KOD-u jest zdjęcie młodego człowieka w tęczowych skarpetkach z transparentem „przestańcie nas zabijać”.

Absurdalność hasła dla Polaków jest oczywista, gdyż nikt nie zabija w Polsce gejów. Jednak taki przekaz jest adresowany do zagranicy (podobnie jak „urodziny Hitlera” w Wodzisławiu). Ktoś usłużny mógł podsunąć takie zdjęcie ambasadorowi Danii… Świat obiegły zdjęcia polskich „znaków drogowych” z wielojęzyczną informacją o „zakazie wstępu osób LGBT”. Polski polityk poinformował na forum Parlamentu europejskiego, że „są w Polsce miejsca, do których on nie może wejść”. Wszystko to służy budowaniu klimatu niechęci wokół naszego kraju rządzonego przez tych, którzy „nie powinni”.

Całe swoje życie zawodowe miałem styczność z osobami homoseksualnymi (moja pierwsza praca po studiach – akompaniator do baletu w operze). Nigdy nie zauważyłem jakichś form ostracyzmu towarzyskiego w stosunku do kolegów z przypadłością homoseksualną.

Nie mieli oni też żadnych trudności z awansem. Wręcz przeciwnie – są pewne stanowiska (np. dyrektor opery), których uzyskanie chyba ułatwia taka orientacja seksualna. Na niwie artystycznej wielu gejów osiąga piękne rezultaty; pozbawieni obowiązków rodzinnych, całą swoją energię mogą poświęcić sztuce. Ci geje, których znałem, byli normalnymi ludźmi i z pewnością nie uczestniczyli w błazeństwach, przebierając się za psy, nosząc stringi i czerwone peruki.

Od 1973 r., gdy amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne przegłosowało niewielką większością głosów usunięcie homoseksualizmu z rejestru zboczeń seksualnych (aberratio sexualis), stosunek do gejów przeszedł długą drogę. To oczywiste, że muszą mieć równe prawa, ale nie większe. Prezydent Warszawy uznał jednak, że geje mają ciężkie życie i zafundował im dom schadzek w mieście. Takie przybytki oczywiście istnieją w wielu miejscach na świecie, ale są to przedsięwzięcia prywatne. Natomiast pomysł, żeby taką działalnością zajmowały sią władze miasta (za pieniądze podatników!), jest rzeczywiście pionierski. Ponieważ nie wszyscy geje czują się komfortowo ze swoją orientacją, a pewne przypadki dają się stosunkowo łatwo przemienić, powinna być taka możliwość. Jednak aktywiści gejowscy uważają terapię reparatywną za ciężkie przestępstwo, co jest jaskrawym ograniczeniem wolności tych, którzy pragną się poddać kuracji.

Orientacja heteroseksualna jest niewątpliwie naturalniejsza, a najdobitniej świadczą o tym kompatybilne „interfejsy”, na których umieszczone są nasze sensory seksualne. Dość obrazowo określa to nazewnictwo angielskich końcówek na przewodach elektrycznych; wtyczka to końcówka męska (male), a gniazdo – żeńska (female). Jak widać, problematyka „gejowska” jest kolejnym polem do walki z rządem PiS.

Pamiętajmy, że ewentualny upadek obecnej ekipy rządzącej spowoduje niechybnie powrót do władzy „Europejczyków polskojęzycznych”, czyli „lewicy laickiej”, czyli postkomuny, czyli środowisk postubeckich, a oddech ulgi w Europie będzie tak głośny, że zbudzi noworodki w Bombaju i spowoduje takie zjawiska atmosferyczne jak huragany i tajfuny.

Poparcie rządu nie jest zatem jedynie poparciem mniejszego zła. Łatwo zapominamy, co zostało osiągnięte. Czy jakiś inny rząd po 1989 r. zrobił dla Polaków więcej?

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kupuję u Obajtka” znajduje się na s. 3 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 84/2021.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kupuję u Obajtka” na s. 3 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 84/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ostatnią akcją Bodnara jako RPO było zablokowanie kupna Polska Press /Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 83/2021

Rzecznik walczył w obronie sędziów, osób LGBT, mniejszości etnicznych, niezawisłości TK, praworządności, nie bardzo znajdując czas na np. obronę wyrzucanych lokatorów czy atakowanych katolików.

Jan Martini

Bodnar a sprawa polska

24 lipca 2015 roku, głosami bliskich ideowo partii PO, PSL i SLD, jeszcze przed zaprzysiężeniem prezydenta Dudy, wybrany został na rzecznika praw obywatelskich dr Adam Bodnar.

W ten sposób, zdając sobie sprawę z nieuchronnej utraty władzy, niejako rzutem na taśmę podłożono Zjednoczonej Prawicy „kukułcze jajo”.

Urząd RPO ustanowiony został za „schyłkowej komuny” (1987) w ramach „demokratyzacji”, którą przewidywał proces pierestrojki. Już wcześniej powołano równie fasadową instytucję Trybunału Konstytucyjnego (1985), ale dopiero po tzw. upadku komuny instytucje te ujawniły swój potencjał. Zarówno RPO, jak i TK przez organizatorów pierestrojki były pomyślane jako bezpieczniki na wypadek, gdyby dynamika wydarzeń skierowała proces przemian w stronę grożącą utratą kontroli przez komunistów. Szczególnie użyteczny w tym celu okazał się Trybunał Konstytucyjny, dwukrotnie torpedując próby lustracji i dekomunizacji

Także konstytucyjne uprawnienia RPO mogą stanowić doskonałe narzędzie do utrudniania życia rządzącym, co w pełni wykorzystał dopiero rzecznik Bodnar.

Bo mimo deklarowanej apolityczności, okazał się nieprzejednanym przeciwnikiem rządzącej Zjednoczonej Prawicy. Jaka była droga życiowa tej z pewnością nietuzinkowej postaci – człowieka, który z głębokiej prowincji wspiął się na europejskie salony?

Obecne województwo szczecińskie to przykład skuteczności stalinowskiej inżynierii społecznej, polegającej na wykorzenianiu z tradycji, przesiedlaniu i mieszaniu różnych grup ludności. Tu spotkali się repatrianci ze wschodnich terenów dawnej Polski z przymusowymi przesiedleńcami ukraińskimi w ramach akcji „Wisła” (wśród których bywali bojownicy UPA). W rezultacie województwo to jest chyba najbardziej kosmopolityczną, „zeuropeizowaną” częścią Polski – tu rodzi się najwięcej dzieci pozamałżeńskich, a zdawalność matur jest na najniższym poziomie.

Urodzony w 1977 roku w ukraińsko-polskiej rodzinie robotników rolnych z PGR w woj. szczecińskim, Adam Bodnar nie pamiętał siermiężnego komunizmu, uniesień „karnawału Solidarności” ani grozy stanu wojennego. Polskich kodów kulturowych nie wyniósł on ani z domu, ani ze szkoły, ani ze środowiska, w którym wyrastał, więc lewicowa ideologia była dla niego niejako naturalna. Prawdopodobnie dopiero uporczywa lektura „Gazety Wyborczej” zbliżyła go światopoglądowo do wieloetnicznych absolwentów renomowanych warszawskich liceów. Ostateczny szlif w tym kierunku uzyskał podczas studiów na Central European University w Budapeszcie – uczelni Georga Sorosa.

Ideowi (ale też pragmatyczni), bardzo upolitycznieni absolwenci tej uczelni – zwani na Węgrzech „huzarami Sorosa” – zasiedlają wszelkie ruchy i organizacje „walczące o postęp” w całej Europie, popularyzując marksizm kulturowy.

Ludzie ci starają się przeorganizować świat, aby stał się on lepszym miejscem do życia – bez wyzysku człowieka przez człowieka, bez przestarzałej i opresyjnej ich zdaniem religii chrześcijańskiej, bez podziału na narody i bez prześladowania mniejszości. Ostatnio głośno było o publikacji Grégora Puppincka, który prześledził powiązania sędziów Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z organizacjami Sorosa. Przez inwestowanie w prawników, którzy są później delegowani do Trybunału, można lepiej i taniej zmieniać rzeczywistość, niż prowadząc kampanie dla „postępu” w pojedynczych państwach.

Adam Bodnar początkowo współpracował ze Stowarzyszeniem Nigdy Więcej (które monitoruje i zwalcza antysemityzm), by w końcu trafić do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, gdzie osiągnął stanowisko wiceprezesa zarządu. Jego potencjał został zauważony przez polityków lewicy właśnie w momencie, gdy kończyła się kadencja ich koleżanki partyjnej – pani Lipowicz, więc zgłoszono jego kandydaturę na RPO. Helsińska Fundacja Praw Człowieka wciąż kojarzy się nam pozytywnie jako organizacja pomagająca ofiarom komunistycznych represji. Przewinęło się przez nią wielu szlachetnych (i mniej szlachetnych) ludzi, ale dziś, gdy nie ma już komunizmu, organizacja zajmuje się głównie tropieniem prześladowań mniejszości seksualnych i etnicznych, a także promocją tolerancji pojmowanej dość jednostronnie.

Obecnie aktywiści Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka (podobnie jak personel biura RPO) przewyższają w lewicowości i postępowości renomowanych lewicowców światowych.

Warto poznać genezę tej organizacji, bo wtedy czytelna staje się jej ewolucja światopoglądowa. W roku 1975 w Helsinkach 35 państw podpisało dokument w sprawie „bezpieczeństwa i współpracy” KBWE, w celu zmniejszenia napięcia, rozbrojenia i budowy zaufania między blokiem państw komunistycznych a krajami demokratycznymi. Znacznie później okazało się, że Konferencja była przedsięwzięciem zorganizowanym przez KGB, mającym na celu osłabienie czujności Zachodu i ułatwiającym infiltrację ideologiczną krajów demokratycznych.

Ten aspekt KBWE w zasadzie do dziś nie przebił się do opinii publicznej. Z punktu widzenia Kremla najistotniejszy był tzw. trzeci koszyk KBWE, dotyczący „praw człowieka”, gdyż umożliwiał on powstanie legalnej opozycji. Kraje komunistyczne zobowiązały się przestrzegać praw człowieka! W istocie od kilku lat trwały już przygotowania do pierestrojki i „upadku komunizmu”. Do tego celu potrzebni byli ludzie walczący z komunizmem (tzw. dysydenci), bo niektórym z nich w odpowiednim momencie zamierzano przekazać władzę.

Aby monitorować przestrzeganie praw człowieka w krajach komunistycznych, powołano jesienią 1982 w Moskwie (!) pod kierunkiem A. Sacharowa Komitet Helsiński. Na jego powstanie przyjechali dysydenci z kilku krajów komunistycznych (dostali paszporty!).

Z Polski przyjechał Zbigniew Romaszewski, który założył następnie Komitet Helsiński w Polsce jako niezależną inicjatywę obywatelską do kontroli wolności gwarantowanych w przyjętych przez PRL umowach międzynarodowych. Zdolność wykorzystywania zacnych ludzi do swoich celów przez KGB jest zaiste imponująca.

Następnie we Wiedniu powstała Międzynarodowa Helsińska Federacja Praw Człowieka (IHF), zrzeszająca ponad 20 krajów Komitetów Helsińskich, której celem było kontrolowanie respektowania praw człowieka przez państwa – sygnatariuszy Aktu Końcowego KBWE/OBWE. Ponieważ organizacja się skompromitowała – w 2008 roku austriacki sąd wydał wyrok skazujący byłego dyrektora finansowego IHF R. Tannenbergera za sprzeniewierzenie 1,2 miliona euro, powołano nową, o nazwie Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Ta organizacja, finansowana przez George’a Sorosa, działa głównie w Polsce i jest wylęgarnią talentów politycznych – tu ujawnili się Adam Bodnar i Sylwia Spurek.

O rozmachu działań dr. Bodnara jako RPO świadczy imponująca lista odznaczeń międzynarodowych z nadania bliskich mu ideowo osobistości (być może byli wśród nich koledzy z uczelni Sorosa): norweska Nagroda Rafto „za obronę praw mniejszości i niezależności sądów w Polsce” (2018); Nagroda Praworządności przyznana przez World Justice Project „za wybitną działalność na rzecz wzmocnienia rządów prawa w trudnych okolicznościach” (2019); niemiecka Nagroda Godności Człowieka Fundacji Rolanda Bergera (2019); Nagroda Specjalna „Korony Równości”, przyznana przez Kampanię przeciw Homofobii za zaangażowanie w walkę o równe prawa dla społeczności LGBT (2020); francuski Krzyż Kawalerski Orderu Legii Honorowej (2020).

Adam Bodnar angażował się wszędzie, gdzie było możliwe zwalczanie „państwa PiS”. Udawał się na europejskie salony i interweniował. Niekiedy jego akcje przynosiły spektakularne sukcesy, jak np. zapobieżenie sromotnej klęsce PO w ostatnich wyborach prezydenckich.

Na wniosek RPO, Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE oceniło ustawę dotyczącą wyborów prezydenckich w Polsce. W opinii stwierdzono, że „ustawa wymaga znacznej poprawy w celu dostosowania do zasad OBWE i innych międzynarodowych standardów dotyczących demokratycznych wyborów”. W rezultacie wybory planowane na 10 maja 2020 trzeba było opóźnić, umożliwiając PO zmianę kandydata.

Głos zabrał też zaprzyjaźniony z dr. Bodnarem „Financial Times”, który doniósł, że „cały świat walczy z pandemią, tylko nie Polska”, w której „nieodpowiedzialny rząd popełnia szaleństwo, organizując wybory”. Rzecznik walczył w obronie prześladowanych sędziów, osób LGBT, mniejszości etnicznych, niezawisłości Trybunału Konstytucyjnego, praworządności, nie bardzo znajdując czas na np. obronę wyrzucanych lokatorów czy atakowanych katolików.

Miejmy nadzieję, że już ostatnią dewastującą akcją A. Bodnara jako RPO było zablokowanie kupna Polska Press przez Orlen już po dokonaniu transakcji i przelaniu pieniędzy (!). Swoją interwencję uzasadnił koniecznością zachowania niezależności prasy, którą gwarantują media niemieckie.

Argumentację rzecznika podzieliła bliska mu ideowo sędzia Perdion-Kalicka, wydając kuriozalną decyzję („ostateczną i nie podlegającą zaskarżeniu”) o wstrzymaniu transakcji. Warto przypomnieć, że Polska Press jest dopiero trzecim co do wielkości niemieckim koncernem medialnym w Polsce, po Bauer Media Polska i Ringier Axel Springer Polska. Niezależność niemieckiej prasy dla Polaków ma się dobrze. Ponieważ wybór nowego rzecznika w obecnej sytuacji prawnej jest praktycznie niemożliwy, dr Bodnar w dalszym ciągu urzęduje, pomimo ukończenia swej 5-letniej kadencji. Dopiero teraz posłowie PiS podjęli starania, by rozwiązać pat prawny, co sprowokowało oburzenie opinii publicznej w Europie za „usunięcie niewygodnego rzecznika”.

Tylko indolencji polityków PiS zawdzięczać możemy zaniedbanie; poprawę przepisów prawa należało przeprowadzić pół roku PRZED ukończeniem kadencji rzecznika.

Obecnie rzecznik, który nie powinien już urzędować, intensywnie lobbuje w Brukseli za ukaraniem finansowym Polski ze względu na rzekome łamanie praworządności. Jednego możemy być pewni: bez względu na to, jak potoczy się dalsza kariera Adama Bodnara, nie przestanie on szkodzić Polakom. Bo on tak ma.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Bodnar a sprawa polska” znajduje się na s. 1 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 83/2021.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Bodnar a sprawa polska” na s. 1 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 83/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy Polska, pamiętna swojej historii, wciąż jeszcze ma wybór? / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET”, 82/2021

Możemy wybrać tuskizm-milleryzm, raczej pewne zatrudnienie w montowniach i hurtowniach, ciepłą wodę w kranie i uznanie w stolicach. W pakiecie dostalibyśmy wartości europejskie i wielokulturowość.

Jan Martini

Ryzykowna suwerenność czy „ciepła woda w kranie”?

Największym dramatem nowożytnej Europy była likwidacja I Rzeczypospolitej. W świetle ówczesnego prawa międzynarodowego był to akt bandytyzmu politycznego, a nawet… grzech. Po I rozbiorze Polski cesarzowa Maria Teresa płakała, konsultowała się ze swoim spowiednikiem i pokutowała. Tym niemniej dzięki rozbiorom Polski Europa zapewniła sobie 100 lat „pięknej epoki” kosztem ogromnych cierpień 5 pokoleń Polaków. Powstały dwa bardzo agresywne imperia, co przyniosło globalne kataklizmy w wieku dwudziestym. Odległą konsekwencją rozpadu państwa Polaków, Litwinów i Rusinów była „zimna wojna” z perspektywą zagłady atomowej.

Po rozbiorze największego organizmu państwowego w Europie możliwości działania i ambicje naszych zaborców sięgnęły globalnych rozmiarów – zarówno Rosja, jak i Niemcy doszły do zgubnego przekonania, że mogą opanować cały świat. Ta perspektywa była powodem obaw narodów europejskich, ale najbardziej przerażała Polaków. Fryderyk Chopin pisał: „Car ma być panem świata! Boże, Ty widzisz i pozwalasz na to”. Choć Prusy „skubnęły” zaledwie 7 procent ogromnej Rzeczypospolitej, to wystarczyło im, by stać się najsilniejszym państwem niemieckim, a z czasem zjednoczyć całe Niemcy – zresztą przy pomocy polskiego rekruta. Pod koniec XIX wieku, kontrolując dwa z czterech największych przemysłowych obszarów Europy (Nadrenię i Śląsk), Niemcy stały się wiodącą potęgą militarną i techniczną kontynentu.

Prawdopodobnie wielu Niemców podzielało poglądy, które profesor prawa międzynarodowego w Monachium – baron von Stengel – wyraził w następujących słowach:

„Spomiędzy wszystkich narodów nas, Niemców, wybrała Opatrzność, abyśmy stanęli na czele wszystkich narodów kulturalnych i prowadzili ich pod naszą opieką do pewnego pokoju, gdyż dana nam jest nie tylko potrzebna ku temu moc i potęga, ale i najwyższa potencja wszelkich darów duchowych i tworzymy koronę kultury wszechstworzenia. Poddanie się naszemu pod każdym względem wyższemu kierownictwu jest zatem jedynym i najpewniejszym środkiem zapewnienia sobie korzystnej egzystencji dla każdego narodu, mianowicie też dla narodów neutralnych, które zrobiłyby najlepiej, gdyby przyłączyły się do nas dobrowolnie i nam się powierzyły. My, Niemcy, przejmiemy razem z panowaniem nad niespokojnymi sąsiadami także urząd i zadanie wszelakiej pokojowej policji i z własnej mocy potrafimy zgnieść w zarodku wszelką niechęć pokoju”.

To Polacy, modląc się przez 100 lat o „wielką wojnę”, byli tymi „niespokojnymi sąsiadami”, bo natychmiast zaczęli knuć, spiskować, organizować powstania i nigdy nie pogodzili się z utratą państwa.

Stałą, odwieczną troską zaborców była duża liczebność Polaków. Fakt ten utrudniał szybkie wynarodowienie ludności zajętych terytoriów i wykorzenienie kultury polskiej. W obawie przed „polskim rewanżyzmem” podjęto wielkie przedsięwzięcia inżynierii społecznej, takie jak przesiedlenia dużych grup ludności, prześladowania religijne (likwidacja kościołów unickich) czy pozbawiająca szans na wykształcenie weryfikacja tytułów szlacheckich w zaborze rosyjskim. Rzesze Polaków z Wielkopolski pojechały do Nadrenii, a na tereny polskie sprowadzano kolonistów niemieckich (sporo z nich się spolonizowało!). Za czasów Stołypina zachęcano do osadnictwa polskich chłopów na Syberii, gdzie dostawali tyle ziemi, ile zdołali wykarczować. W celu zmiany stosunków ludnościowych w polskich miastach przesiedlono ludność żydowską (tzw. litwaków) z „ziem zabranych” do Królestwa Polskiego.

Trudno pojąć, dlaczego zarówno Niemcy, jak i Rosjanie uważali samo istnienie Polaków za groźbę dla ich imperiów.

Nikołaj Karamzin – pisarz i historyk rosyjski, przyjaciel cara Aleksandra I – był zdeklarowanym wrogiem Polski. Uważał, że „Polska nie powinna powstać w żadnym kształcie ani imieniu”, bo zagraża istnieniu Rosji, dlatego sądził, że trzeba opanować także pozostałe części Polski, zajęte przez Prusy i Austrię, by i tam „zneutralizować” Polaków. Identyczne poglądy miał znacznie późniejszy kanclerz Bismarck: „Polaków trzeba wytłuc do ostatniego, jak wilczą watahę (…) jeżeli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić“.

Szokiem dla naszych sąsiadów było odrodzenie się Polski w 1918 roku, dlatego ani przez chwilę nie zamierzali pogodzić się z jej istnieniem. Groźbę odwetu z ich strony rozumiał doskonale Józef Piłsudski, starając się odzyskać całą Rzeczpospolitą przedrozbiorową („Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”) i nie wynikało to z jego megalomanii czy „imperializmu”, tylko z obawy o bezpieczeństwo kraju.

Marszałek uważał, że Rosja bez Ukrainy i Białorusi nie będzie już mocarstwem, dlatego chciał stworzyć federację z narodami byłej Rzeczypospolitej. Jednak Roman Dmowski był przeciwnikiem tej koncepcji, sądząc, że nie warto bić się o teren, gdzie żyje 200 tysięcy Polaków i 2 miliony ludności niepolskiej, a to jego zwolennicy prowadzili rokowania pokojowe w Rydze.

Wspaniałe zwycięstwo nad sowietami w 1920 roku zostało niewykorzystane. Rosjanie nie zapłacili ustalonych kontrybucji, nie udało się przywrócić bezpieczniejszych granic ani utworzyć federacji. Polacy wycofali się ze zdobytego Mińska – miasta etnicznie równie polskiego jak Wilno. Ci opuszczeni Polacy byli pierwszymi ofiarami ludobójstwa sowieckiego tzw. akcji polskiej z 1937 roku. Zamordowano wówczas nawet potomków XIX-wiecznych polskich osadników na Syberii. „Polskę opanujemy i tak, gdy nadejdzie pora. (…) przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski i nawet sprzymierzyć się z Niemcami”, pisał Lenin po przegranej wojnie z Polską.

Komisarz Rzeszy ds. umocnienia niemczyzny, Heinrich Himmler, mówił o Polakach: „ten lud przez 700 lat blokował nas na wschodzie i stał na naszej drodze od dnia pierwszej bitwy pod Tannenbergiem” (Grunwaldem), więc Hitler postanowił: „Polska będzie wyludniona i zasiedlona Niemcami (…) zdobędziemy potrzebną nam przestrzeń życiową”. Wytępienie Polaków „do ostatniego” było niewykonalne w wieku XIX z przyczyn technicznych – taka możliwość realnie powstała w wieku XX.

W 1939 roku, natychmiast po opanowaniu Polski, zarówno Niemcy, jak i Rosjanie przystąpili do „rozwiązywania kwestii polskiej”, poczynając od elit. Eliminacją miały być objęte arystokracja, szlachta, oficerowie, księża, nauczyciele oraz całość inteligencji.

Listy proskrypcyjne „osób przeznaczonych do ujęcia” liczyły dziesiątki tysięcy osób. O tym, że akcja była skoordynowana przez obu agresorów, świadczy fakt swoistych targów w miejscach, gdzie ich armie się spotkały. Przekazywano sobie wzajemnie jeńców – oficerów na wschód, szeregowych na zachód.

Niemców obowiązywała konwencja genewska (której Rosjanie nie podpisali), więc sowietom przekazywali polskich oficerów do dalszego „procedowania”. Nigdy w dziejach nie byliśmy tak blisko zagłady biologicznej, jak podczas II wojny światowej. Szczęśliwym dla Polaków zrządzeniem losu wybuchła wojna niemiecko-sowiecka i Niemcy postanowili najpierw „ostatecznie rozwiązać kwestię żydowską”, wychodząc z założenia, że wśród europejskich Żydów są liczni sympatycy komunizmu – potencjalni szpiedzy.

Choć tempo ucieczki sowietów z okupowanej wschodniej Polski było imponujące, zdążyli oni starannie wymordować wszystkich przetrzymywanych w zatłoczonych więzieniach Polaków. Sowiecki aparat zbrodni był szatańsko perfekcyjny – pragmatyka służbowa wymagała też wywiezienia rodzin zamordowanych oficerów. Większość oficerów „internowanych” przez Rosjan pochodziła z terenów wschodniej Polski, ale część rodzin była poza zasięgiem sowieckim. Te rodziny (np. z Wielkopolski) sowieci odnaleźli i wywieźli już po wojnie, by procedurom stało się zadość…

W wyniku kataklizmu z roku 1939 Polska nie tylko utraciła niepodległość, ale kresy zostały ostatecznie „oczyszczone” z Polaków, a w miejsce wymordowanych i przesiedlonych sprowadzono ludność rosyjską z głębi ZSRR. W ten sposób Rosja przesunęła się na zachód, a Europa została pomniejszona o kilkaset kilometrów…

Równocześnie, dzięki posłużeniu się działającą na wyobraźnię ideologią komunistyczną, tradycyjny imperializm rosyjski uzyskał ogromną dynamikę, rozpoczynając wielki pochód przez kontynenty. Furiacki amok, z jakim sąsiedzi ze wschodu i zachodu mordowali Polaków w latach 1939–1956, niewątpliwie był spowodowany tym, że Polacy ośmielili się odrodzić w pełni suwerenne państwo i zdołali obronić je w 1920 r. – wbrew propagandowym tezom o niezdolności Polaków do rządzenia, o „polskiej gospodarce”, „polskich drogach” itp. Straszliwe represje, jakie nam zgotowano, miały na celu zapobiec ew. ponownemu odrodzeniu się Polski.

Doświadczenie historyczne uczy nas, że niepodległość może być niebezpieczna, a próby poszerzenia podmiotowości są obarczone ryzykiem. My – ludzie Solidarności – mieliśmy stale tę świadomość podczas samoograniczającej się rewolucji lat 1980–1981.

Czy internacjonaliści zapewnią bezpieczeństwo?

Czasy saskie – rządy ambasadorów rosyjskich i „panowanie” osadzonych na tronie polskim przez Rosjan Wettynów – zostały zapamiętane jako okres względnego dobrobytu i spokoju („ciepłej wody w kranie”). Konfederacja barska – próba uniezależnienia się od Rosji – była bezpośrednią przyczyną I rozbioru. Reformy Sejmu Wielkiego spowodowały interwencję 100-tysięcznej armii rosyjskiej w obronie „polskiej demokracji”, cofnięcie wszystkich reform („żeby było tak jak było”) i II rozbiór Polski. Konsekwencją powstania kościuszkowskiego był III rozbiór i likwidacja państwa. Gdyby po pierwszych rozbiorach, kiedy zaborcy osiągnęli już „sprawiedliwe granice”, Polacy pogodzili się ze statusem państwa buforowego i nie podjęli prób reformowania kraju ani walki, być może taka Polska, „istniejąca tylko teoretycznie”, wciąż dość rozległa, miałaby szanse egzystencji.

Może właśnie wiedzą historyczną kierują się tzw. realiści, którzy przeważnie nieźle wychodzą na „zacieśnianiu współpracy międzynarodowej, budowaniu wzajemnego zaufania” itp., a brzydzą się „polską ksenofobią” tak dalece, że nie cofają się przed działaniami ocierającymi się o kolaborację. Bo czym innym było szkolenie Państwowej Komisji Wyborczej w Moskwie czy współpraca Służby Kontrwywiadu Wojskowego z rosyjską FSB?

Profesjonalni internacjonaliści proletariaccy – Szłapka, Szczerba, Szejna, Brejza i Myrta (kwiat poselstwa podległościowego) kolaborantami oczywiście nie są, lecz ich walka z polskim nacjonalizmem, zacofaniem, populizmem, klerykalizmem, rasizmem, homofobią, prześladowaniem wykluczonych, przemocą w tradycyjnych rodzinach, pedofilią w Kościele czy torturowaniem kobiet spotyka się z uznaniem w wielu stolicach.

Jednak największym żyjącym jeszcze internacjonalistą polskim, który wszystkie swoje zdolności i całą energię poświęcił świętej sprawie walki o podległość Polski, jest Donald Tusk.

Jego działania polegające na pilnowaniu, aby Polska znała swoje miejsce w szeregu i korzystała z okazji, by „siedzieć cicho” (według rad prezydenta Chiraca), zostały przyjęte z uznaniem w tych samych stolicach. Po dojściu do władzy w 2007 roku Tusk oznajmił: „nie mam ambicji, by mieć najgorsze stosunki z Rosją”, a Rosjanie nazwali go „naszym człowiekiem w Warszawie”. Wkrótce zaczęto intensywnie odbudowywać „zdewastowane przez Kaczyńskiego” stosunki polsko-rosyjskie, co bardzo przydało się przy „śledztwie” smoleńskim.

W marcu 2008 r. premier Donald Tusk w dobrym towarzystwie innych internacjonalistów – Radosława Sikorskiego i Sławomira Nowaka – spotkał się w Nowym Jorku z kolegami internacjonalistami z organizacji żydowskich. Poruszono zagadnienia interesujące internacjonalistów, a Tusk zapewnił, że Kaszubem będąc, wie z autopsji, jak to jest być prześladowaną mniejszością. Liderzy organizacji żydowskich wystawili polskiemu premierowi znakomite rekomendacje, mówiąc, iż „Donald Tusk reprezentuje zupełnie nową generację liderów Polski o nowych horyzontach”.

Jego działania jako internacjonalisty zostały docenione – to Malta wystawiła D. Tuska jako swego kandydata na drugą kadencję szefa Rady Europejskiej, Niemcy natomiast wręczyli mu szereg prestiżowych nagród „za całokształt”, ze szczególnym uwzględnieniem jego wkładu w walkę z globalnym ociepleniem przez „wygaszenie” energochłonnego polskiego przemysłu stoczniowego.

Po wyborze na „króla Europy” Donald Tusk zapowiedział, że teraz musi dbać o całą Unię i nie może się kierować interesem kraju. Słowa dotrzymał – nikt nie może mu zarzucić, że załatwił coś dla Polski.

Jedyna korzyść z faktu jego „kierowania” Europą to dobre samopoczucie ludzi dumnych, że Przewodniczący Rady Europejskiej posiadał polski dowód osobisty.

Obecnie obserwowany proces „wybijania się na niepodległość” w wykonaniu ekipy PiS przypomina taniec na linie. Jeden nieprzemyślany ryzykowny ruch może spowodować utratę z trudem uzyskanych pozycji. Pozostaje mozolne wyrywanie okruchów suwerenności – każdy odkupiony bank, pozyskany tytuł prasowy czy utworzona brygada Obrony Terytorialnej poszerza naszą wolność. Ta wolność daje się przeliczyć na pieniądze. Drobny przykład, o którym nikt nie pamięta – obniżka opłat za gaz w wyniku wygrania sporu z Gazpromem. Czy można sobie wyobrazić sytuację, że poprzednia ekipa skarży potężną rosyjską firmę przed arbitrażem międzynarodowym? Inwestycje takie, jak przekop Mierzei Wiślanej, tunel pod Świną czy CPK to już bardzo konkretne przedsięwzięcia na drodze do podmiotowości, jednocześnie niosące największe ryzyko. Czy będą jeszcze tolerować fuzję Orlenu z Lotosem, polonizację mediów, a może to już będzie „o jeden most za daleko”? Czy warto denerwować naszych potężnych „ojców chrzestnych”? Mamy przecież lotnisko w Berlinie, do Świnoujścia można jeździć przez Niemcy, a z Elbląga płynąć przez Cieśninę Pilawską po wcześniejszym wystosowaniu uprzejmej prośby.

W dalszym ciągu są zarówno w Rosji, jak i w Niemczech ludzie, dla których istnienie podmiotowej Polski jest wstrętne i nieakceptowalne. Jasno wyraził to geopolityk, doradca Putina, wykładowca na uczelniach wojskowych i wychowawca młodzieży – Aleksandr Dugin:

„My, Rosjanie, i Niemcy rozumujemy w pojęciach ekspansji i nigdy nie będziemy rozumować inaczej. Nie jesteśmy zainteresowani po prostu zachowaniem własnego państwa czy narodu. Rosja w swoim geopolitycznym oraz sakralno-geograficznym rozwoju nie jest zainteresowana istnieniem niepodległego państwa polskiego w żadnej formie”. W wywiadzie dla polskiego dziennikarza radził nam (po dobroci), by „przyłączyć się do narodów słowiańskich”.

Po przegranych dwóch wojnach ambicje niemieckie uległy pewnemu utemperowaniu – ale czy wystarczy im tylko ekonomiczne opanowanie Europy? Niemcy oczekują w Polsce rządu spolegliwego i kooperującego. Takim był rząd Tuska, który w ramach dostosowania siły roboczej do potrzeb rynku (niemieckiego) ograniczył nauczanie historii i polskiego, obniżył wiek rozpoczęcia nauki i opóźnił czas przejścia na emeryturę. Na wszelki wypadek nie prowadzono też żadnej polityki historycznej. Natomiast rząd PiS przez swoją politykę „doganiania Zachodu” w poziomie życia podnosi płace, a Niemcy potrzebują taniej siły roboczej i rynku zbytu, a nie konkurencji. Dlatego Niemcy nie akceptują naszej obecnej ekipy rządzącej i prowadzą regularny „Kulturkampf” przeciw Polsce. Kiedyś pretekstem do interwencji Prus i Rosji w wewnętrzne sprawy Polski była „dyskryminacja” protestantów i prawosławnych, dziś są to „prawa człowieka, prześladowanie osób LGBT i praworządność”.

Natomiast Rosja, zmuszona do wycofania się z niektórych terenów, pomimo zawirowań okresu „pierestrojki”, w dalszym ciągu prowadzi ekspansję globalną, a świadczą o tym interwencje w procesy wyborcze w licznych krajach świata i intensywne działania hybrydowe przeciw zachodnim demokracjom. Rosjanie angażują na ten cel ogromne środki i odnoszą znakomite sukcesy, co przekłada się na tryumfalny pochód lewicowości przez instytucje i popularność marksizmu kulturowego wśród społeczeństw Zachodu. W wojnie informacyjnej zaangażowane są dziesiątki tysięcy pracowników – influencerów i hakerów, lobbystów i programistów, propagandzistów i trolli internetowych. Zdaniem ekspertów ich głównym zadaniem (obok siania zamętu i tworzenia podziałów) jest podważanie zaufania do rządów i administracji państwowych. We wprowadzaniu w błąd społeczeństw (i przywódców!) Zachodu Rosjanie mają ogromne tradycje, bo w ZSRR istniało specjalne ministerstwo dezinformacji, któremu podlegali wszyscy dziennikarze.

W Polsce jesteśmy dosłownie zatopieni w lawinie dezinformacji szerzonych przez ok. 280 portali internetowych i kanałów filmowych wspomaganych rzeszą trolli w mediach społecznościowych. Ich największym osiągnięciem jest dewastujący podział środowiska niepodległościowego.

Dzięki synergii działań hybrydowych z obrazem świata kreowanym przez wielkie media (mniej lub bardziej polskie lub zgoła niepolskie), bijące po oczach osiągnięcia rządu Zjednoczonej Prawicy przekładają się na bardzo umiarkowane poparcie społeczne. Przygnębiającym faktem jest wielka niechęć do ekipy rządzącej szczerych patriotów, przywiązanych do kultury i tradycji polskiej gorliwych katolików. Rzecz dziwna, nawet sprawa aborcji, która kosztowała PiS utratę 10% poparcia, nie spowodowała zmiany niechętnego stosunku tej grupy Polaków do rządzących. Wydaje się, że ta grupa jest szczególnie podatna na działania fachowców od sterowania nastrojami społecznymi.

W przeciwieństwie do naszych przodków, którzy często nie mieli wyboru, my wybór mamy. Możemy wybrać w miarę bezpieczny tuskizm-milleryzm, raczej pewne zatrudnienie w montowniach i hurtowniach, ciepłą wodę w kranie i uznanie w wielu (tych samych) stolicach. W pakiecie dostalibyśmy wartości europejskie i wielokulturowość, dziwaczne formy językowe i szalejącą tolerancję, a także możliwość ubogacenia przez mniej lub bardziej kolorowych współobywateli, z paleniem samochodów włącznie. Parytety wkroczyłyby do zawodów dotychczas niesłusznie zdominowanych przez mężczyzn, jak betoniarz-zbrojarz (betoniarka-zbrojarka) czy górnik przodowy (górniczka przodowniczka). Prawami reprodukcyjnymi objęto by również młodzież szkolną i przedszkolną, weganizm mógłby się stać się obowiązkowy, a spożycie mięsa zeszłoby do podziemia. Być może wynaleziono by też jakieś kolejne niekonwencjonalne zachowania płciowe, takie jak wspomniany przez Witkacego „gimetyzm – nowe zboczenie”.

Gdybyśmy wybrali jednak próbę poszerzenia suwerenności, mamy pewność dalszego upokarzania na arenie międzynarodowej, ataki z „wielowektorowych” kierunków, kłody pod nogi przy każdej decyzji i groźbę, że wymrzemy jak dinozaury.

Często mówi się, że obecnie istniejąca walka polityczna w naszym kraju wynika stąd, że zamieszkują go dwa zwaśnione plemiona. Można by je określić jako wschodniosłowiańskie i zachodniosłowiańskie (a może raczej jako bardziej i mniej słowiańskie). Wydaje się jednak, że podział jest znacznie starszy i sięga czasów rozbiorowych – to podział na „niepodległościowców” i „podległościowców”.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ryzykowna suwerenność czy »ciepła woda w kranie«” znajduje się na s. 1 i 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Ryzykowna suwerenność czy »ciepła woda w kranie«” na s. 1 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polska – kłopotliwy lokator we Wspólnym Europejskim Domu / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 81/2021

Gerhard Schroeder: „Zawierzcie mojej metodzie, ja wam dostarczę wschodnie landy w taki sposób, że ich dzisiejsi administratorzy, Polacy, będą wam wdzięczni za to, że wreszcie zostali Europejczykami”.

Jan Martini

Kłopotliwy lokator we Wspólnym Europejskim Domu

Tradycja uzgadniania spraw dotyczących Polski bez udziału Polaków jest bardzo stara i datuje się od czasów przedrozbiorowych, choć najlepszym tego przykładem jest kongres wiedeński. Większość problemów związanych z końcem epoki napoleońskiej uzgodniono szybko, natomiast podział ziem polskich wywołał takie kontrowersje, że potrzeba było aż 10 miesięcy kłótni, by znaleźć „sprawiedliwe” rozwiązanie.

Również w Teheranie i Jałcie „sprawa polska” należała do tematów najtrudniejszych, co przyznał prezydent Roosevelt, mówiąc „ten kraj sprawia NAM kłopoty już 300 lat” (Stalin się skwapliwie zgodził).

Znaleziono rozwiązanie zadowalające wszystkich z wyjątkiem Polaków, choć ci mieli obiecane wolne wybory i rząd koalicyjny z udziałem polityków londyńskich. Stalin postawił tylko jeden warunek – miał to być rząd przyjazny Związkowi Radzieckiemu. Dzięki ofiarnej pracy Arona Pałkina i ekipie jego fałszerzy w wyborach roku 1947, mieliśmy takie rządy niemal pół wieku.

Jeszcze przed okresem pierestrojki w ZSRR, wśród światowych gremiów decyzyjnych zapadła decyzja o renegocjacji umowy jałtańskiej i ustaleniu nowego podziału stref wpływów w Europie.

Czyżby kanclerz Helmut Schmidt, przesyłając gratulacje gen. Jaruzelskiemu za sprawną pacyfikację Solidarności, już w 1982 roku wiedział, że proces zjednoczenia Niemiec wymaga „normalizacji” w Polsce?

Ale negocjacje w sprawie nowego urządzenia Europy zaczęły się na dobre wraz z nastaniem ery Gorbaczowa. W tym celu zorganizowano kilka spotkań, z których pierwszym było tajne spotkanie sowiecko-amerykańskie w Genewie w 1985 roku.

Na konferencji w Reykjaviku, zwanej małą Jałtą, przy okazji rozmów o zjednoczeniu Niemiec i ewakuacji Żydów z ZSRR sekretarz Gorbaczow uzyskał obietnicę, że po zmianie ustroju w państwach „demokracji ludowej” komuniści nie będą „represjonowani” i umożliwi się im „uczestnictwo w życiu gospodarczym”. Tak więc komunistyczni przestępcy uzyskali gwarancję bezkarności, a nomenklatura partyjna dostała przyzwolenie na uwłaszczanie się na majątku państwowym.

Na tym spotkaniu z pewnością poruszano też bardzo ważną „sprawę polską”, jednak bez pytania o zdanie Polaków, aby nie komplikować i tak trudnych rokowań. Prawdopodobnie ówczesne ustalenia do dziś nas obowiązują, a przy Okrągłym Stole zostały jedynie „klepnięte”.

W tym czasie minister spraw zagranicznych ZSRR E. Szewardnadze powiedział dziennikarzom, że Związek Radziecki może się zgodzić na zjednoczenie Niemiec pod warunkiem stworzenia między Rosją i Niemcami strefy buforowej, a więc obszaru o ograniczonej suwerenności, bez przemysłu i armii.

W tym kontekście można inaczej spojrzeć na poczynania naszych „mężów stanu” – likwidatorów polskiego przemysłu i polskiej armii: po prostu realizowali oni plan wytyczony kilka lat wcześniej. Po wykonaniu zadania zostali zresztą nagrodzeni. Bronisław Komorowski postrzegany jest jako jowialny safanduła, ale zajmując się 10 lat sprawami obronności, sprawnie „sprowadził do parteru” zdolności bojowe polskiego wojska. Nie udało mu się tylko zlikwidować słynnej Szkoły Orląt w Dęblinie.

Wbrew utartym opiniom, polski przemysł wcale nie był w całości przestarzały – za pożyczone pieniądze zakupiono licencje, sprowadzono nowoczesne maszyny i zbudowano spory potencjał przemysłowy, który – jak się okazało – był przeszkodą w drodze do niepodległości.

Dokładnie to wyjaśnił pewien amerykański senator Andrzejowi Gwieździe: „z waszym potencjałem i zarobkami rzędu centów za godzinę zdestabilizujecie światową gospodarkę. Dlatego nie możemy poprzeć waszej niepodległości”.

Dla Amerykanów było oczywiste, że Polska po przemianach będzie mieć ograniczoną suwerenność, natomiast my musieliśmy się dopiero o tym przekonać. Co i raz dowiadywaliśmy się, że nie można zrobić lustracji, ukarać komunistycznych przestępców, nie wolno „ruszać” MSZ, „wolnych” mediów, „autonomicznych” uczelni czy „niezawisłych” sądów (co – jak ujawnił M. Święcicki – wynika z umowy Okrągłego Stołu). Dopiero po latach minister spraw wewnętrznych B. Sienkiewicz – człowiek, który powinien być najlepiej zorientowany w sytuacji – ze zdziwieniem skonstatował, że „państwo polskie istnieje tylko teoretycznie”.

Taka sytuacja wynika wprost z istoty naszej polskiej pierestrojki – fragmentu porozumienia międzynarodowego, które obejmowało „upadek komunizmu”, zjednoczenie Niemiec, operację „Most” (ewakuacja Żydów z Rosji), konwersję długów państw bloku sowieckiego i inne. Także na „odcinku polskim” decyzyjne gremia międzynarodowe musiały rozwiązać wiele problemów. Oprócz zabezpieczenia roszczeń właścicieli polskich długów, trzeba było ograniczyć przemysł, zredukować armię i przekonać miliony patriotycznych Polaków, że nie ma już komunizmu i są wolni. Uznano, że tak odpowiedzialne zadania są w stanie wykonać jedynie dysponujący odpowiednim aparatem komuniści, więc należy ich otoczyć opieką przed mściwością Polaków.

Nie wiemy, czy już w 1985 r. podczas spotkania gen. Jaruzelskiego z D. Rockefellerem w Nowym Jorku padła propozycja prezydentury, ale wiadomo, że Jaruzelski jako człowiek z dobrego domu, mający poczucie taktu, nie chciał tego zaszczytu. Ale nie chciał też podzielić losu Żiwkowa, Honeckera czy Ceausescu, dlatego przychylił się do prośby Amerykanów (niewątpliwie uzgodnionej z Moskwą).

Tak o sprawie pisał w swoim pamiętniku prezydent G. Bush: „Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję. Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje skłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd publiczny”.

Minister spraw wewnętrznych w rządzie SLD, Zb. Siemiątkowski, ujawnił, że za zgodą gen. Kiszczaka w 1989 r. cały Departament I wywiadu przeszedł na „stronę amerykańską”. Mimo „upadku komunizmu” dawne służby komunistycznie miały się świetnie w „wolnej Polsce”. Kiedy więc Maciej Zalewski – sekretarz BBN – w rozmowie z szefem CIA narzekał na panoszenie się komunistycznych agentów, usłyszał: „Zostawcie tych agentów, zostawcie tych szpiegów, wszyscy jak mieli być odwróceni, to zostali odwróceni, pracują na rzecz nowego układu. Zostawcie to w świętym spokoju. Wszystkie wasze pomysły są pomysłami idealistów, którzy nie rozumieją układu. Tak ma być”.

Amerykanie musieli sobie zdawać sprawę, że wielu (większość?) funkcjonariuszy pozostanie lojalna wobec poprzedniego „organu założycielskiego”. Chyba im to nie przeszkadzało, gdyż nowo-stara służba (np. ABW) miała strzec porządku okrągłostołowego i ustaleń międzysojuszniczych.

Z czego wynika wyjątkowość Polski?

Czechy i Węgry przyjęły opcję zerową – rozwiązały komunistyczne służby i utworzyły nowe od zera. W Czechach wprowadzono 10-letni zakaz uczestnictwa w życiu publicznym dla funkcjonariuszy komunistycznych służb i ich współpracowników. Na Węgrzech usunięto z uczelni profesorów uwikłanych w pracę dla tajnych służb. Na Słowacji wydalono 70 sędziów. W Niemczech dokonano weryfikacji stopni naukowych na uczelniach i usunięto wielką ilość sędziów z byłej NRD. Niektórym krajom wolno było dotować przedsiębiorstwa (np. stocznie) „niedozwoloną pomocą publiczną”, mianować sędziów przez gremia polityczne czy ustawowo ograniczać obcy kapitał w mediach. Żadni inni, tylko polscy europarlamentarzyści domagają się kar i furiacko atakują własny kraj. „Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, który nie uchwalił kompleksowego prawa dotyczącego zwrotu lub rekompensaty za własność prywatną” (z listu amerykańskich senatorów). Na reprywatyzację w Polsce nie zgodziła się Rosja przy zatwierdzaniu planu Sachsa („Balcerowicza”), który przewidywał reprywatyzację.

Nietrudno dostrzec, że Polska ma mniejszy zakres suwerenności niż inne kraje europejskie. Zazwyczaj państwo liczniejsze, o większej gospodarce, ma większą swobodę manewru, ale nasz potencjał paradoksalnie działa na niekorzyść polskiej podmiotowości, bo prowokuje ściślejszy nadzór.

Polska jest monitorowana i recenzowana znacznie wnikliwiej niż jakiekolwiek inne państwo. Do tego celu znakomicie nadaje się Unia Europejska, gdyż Rosji, Niemcom czy Izraelowi byłoby niezręcznie zajmować się „zagrożeniem wolności mediów” czy „brakiem praworządności” w Polsce.

Pomimo działań Balcerowicza i jego kolegów, gdy przestało istnieć 50% sektora przemysłowego (przemysł stoczniowy, flota, rybołówstwo, cementownie, cukrownie) i 85% sektora bankowego, po emigracyjnym zmniejszeniu populacji, egzystencja w miarę samodzielnego państwa w tym miejscu Europy nadal nie jest mile widziana. Jednym z bezpieczników zapobiegających zbytniej emancypacji Polski stała się reforma administracyjna J. Buzka – utworzenie „silnych samorządów” z niemal dożywotnimi prezydentami miast o kompetencjach udzielnych książąt. Reforma umożliwiła łatwą anarchizację kraju i osłabianie władzy centralnej, co obserwujemy dziś w postaci nieformalnej dwuwładzy. Polacy są powszechnie znani jako naród krnąbrny, nieprzewidywalny, trudny do prowadzenia. Dlatego wszelkie działania „wspólnoty międzynarodowej” na polskim odcinku muszą być prowadzone ze szczególną starannością, ostrożnie i nieśpiesznie.

Polska była ostatnim krajem dawnego bloku sowieckiego, z którego wyszły wojska okupacyjne, i ostatnim, w którym przeprowadzono wolne wybory. Powołany wówczas rząd premiera Jana Olszewskiego był niewątpliwie rządem polskim, mimo obecności w nim ludzi o pseudonimach znanych lub nieznanych.

Przed laty, na spotkaniu w Poznaniu J. Olszewski ujawnił ciekawą rzecz – jego zdaniem awantura o „teczki Macierewicza” była jedynie pretekstem do obalenia rządu, a decyzja zapadła już na wiosnę 1992 r., kiedy prezydent Wałęsa pojechał do Moskwy podpisywać „traktat o przyjaźni i dobrosąsiedzkiej współpracy”

Jeden z punktów „traktatu” (uzgodnionych w gremiach międzynarodowych) przewidywał przekształcenie dawnych sowieckich baz wojskowych we „wspólne eksterytorialne ośrodki polsko-rosyjskiej działalności gospodarczej”. Mimo telefonicznych ponagleń z Moskwy, Olszewski nie zgodził się na ten punkt, co uważał za największe osiągnięcie swoich krótkich rządów. To prawdopodobnie był pierwszy przykład „polskiej niesubordynacji”, który zapalił czerwoną lampkę w ośrodkach planujących globalne przemiany.

Aby się zabezpieczyć przed ponownym dojściem do władzy „niewłaściwych” ludzi, zmieniono ordynację wyborczą, wskutek której naród demokratycznie powierzył władzę… komunistom. Paradoksalnie ta sama ordynacja d’Hondta zadziałała później w drugą stronę, umożliwiając rządy PiS. Wtedy Polacy znowu wykazali niesubordynację – minister Macierewicz rozwiązał Wojskową Służbę Informacyjną – nieformalną filię sowieckiego GRU – organizatora i nadzorcę procesu pierestrojki w krajach „demokracji ludowej”. Ten naruszający globalną równowagę czyn spotkał się z dezaprobatą w wielu stolicach na Wschodzie, Zachodzie i Bliskim Wschodzie. „Problem polski” wydawał się być definitywnie rozwiązany po wydarzeniu smoleńskim z 2010 r., gdzie zginęła niemal w komplecie elita polityków Prawa i Sprawiedliwości. Ale właśnie ta tragedia stała się impulsem do zmian politycznych 2015 r., przyjętych niechętnie przez autorów „ładu postjałtańskiego”, którym rządy PiS wydają się zakłóceniem ustalonego porządku. W Polsce zawsze wszelkie próby poszerzenia zakresu podmiotowości spotykały się (i spotykają) ze zgodnym przeciwdziałaniem wszystkich zainteresowanych.

Kto miesza w polskim kotle

Istnieją na świecie szczęśliwe kraje, w których zewnętrznych agentur nie ma lub ich wpływ jest marginalny. Jednak w Polsce – jak pisał Piłsudski – „agentury, jak jakieś przekleństwo, idą dalej bok w bok i krok w krok, towarzyszą nam od urodzenia do śmierci”.

A to dlatego, że „Polska jest miejscem, w którym najostrzej zderzają się cywilizacje, kultury i filozofie naszego kontynentu, gdzie europejski dramat rozgrywa się na ciele i duszy wielkiego narodu” (Norman Davies). Największym sukcesem agentur jest przekonanie miejscowej ludności, że nie istnieją. Ale wiemy, że są, bo odczuwamy skutki ich działalności.

Premier Mazowiecki natychmiast po objęciu urzędu udał się w swoją „pierwszą podróż zagraniczną” do ambasady ZSRR, gdzie ambasador Kaszlew poinformował go (choć premier o tym doskonale wiedział), że „mamy w Polsce bardzo wielu przyjaciół, wśród których są zaufani przyjaciele”. Jednego z takich „zaufanych przyjaciół” możemy zobaczyć na filmie Nocna zmiana w scenie ze słynnym Tuskowym „panowie, policzmy głosy”. Jest tam osobnik, który nic nie mówi, ale którego Wachowski powitał po rosyjsku („zdrastwujtie”). Z pewnością „zaufanym przyjacielem” jest Leszek Miller, który otrzymał z rąk rezydenta KGB „moskiewską pożyczkę” – 1,2 mln dolarów na cele „organizacyjne” postkomunistycznej lewicy. Wydawać by się mogło, że taki fakt powinien zdyskwalifikować polityka, ale Miller – jedna z postaci „opozycji demokratycznej” – został europarlamentarzystą. Któż lepiej zadba o demokrację w Polsce, jak nie zaufani przyjaciele Rosjan?

O wadze „kierunku polskiego” w polityce rosyjskiej świadczy fakt, że rezydent KGB w Polsce zawsze był w randze generała. Także ambasadorowie Niemiec przeważnie wywodzą się ze ścisłego kierownictwa BND. Czy to przypadek, że w tym samym roku 1985, kiedy rozpoczęły się rozmowy w Genewie o przemianach i zjednoczeniu Niemiec, gen. Kiszczak wydał rozkaz zezwalający na tworzenie w Polsce własnej siatki przez Stasi? Nie ulega wątpliwości, że zasoby służb NRD zostały przejęte przez BND i być może służą do dziś. Dość przypadkowo wyszło na jaw, że po transformacji pierwszy komendant policji w woj. Dolnośląskim, płk A., był agentem Stasi. Podobnie jak jeden z dyrektorów wrocławskiej telewizji.

Być może włodarze Wrocławia i Gdańska korzystają z czyjejś pomocy przy podejmowaniu decyzji i nie można wykluczyć, że wyniki wyborów w północno-zachodniej części kraju są wynikiem czyjejś „pracy organicznej”.

Były polityk KDL, Paweł Piskorski, napisał w swojej książce, że D. Tusk dostawał w torbach plastikowych pieniądze od chadeków niemieckich na rozwój „polskiej demokracji”. Wiadomo, że ojciec zjednoczenia Niemiec – kanclerz Kohl – odszedł w niesławie, bo miał kłopoty w rozliczeniu jakichś pieniędzy. Może to te pieniądze przyczyniły się do rozkwitu talentów politycznych Donalda Tuska?

W Polsce można spotkać ludzi, którzy nie widzą problemu w przejęciu PKP przez Deusche Bahn („pociągi byłyby punktualne, klozety czyste”). Naszego głównego partnera gospodarczego postrzegamy nadzwyczaj pozytywnie i może jest to zasługa dominującej u nas prasy niemieckich właścicieli. Dziś kojarzymy Niemca jako sympatycznego, nieco zniewieściałego pacyfistę o różowych włosach i kolczyku w nosie, wyznawcę grecizmu thunbergizmu, słuchającego techno i uprawiającego wolną miłość z dowolnym partnerem bez względu na płeć, rasę czy światopogląd. Ale to się może szybko zmienić (np. gdy pojawi się charyzmatyczny przywódca), a nawet i teraz ci mili Niemcy prowadzą konsekwentną politykę, nie licząc się z interesami Polski. Po prostu realizują założenia „ładu pojałtańskiego”, które jasno sformułował jeden z jego autorów – sekretarz stanu USA Henry Kissinger:

„Trzecia Mitteleuropa ma na celu nową kompozycję Europy Środkowo-Wschodniej po wycofaniu się Sowietów. Zadaniem 80-milionowych Niemiec jest zająć ten obszar”.

Na szczęście nie grozi nam wjazd Niemców na czołgach, bo teraz „zajęcie” robi się innymi środkami, o których mówił kanclerz Gerhard Schroeder na zjeździe „Wypędzonych” w Berlinie: „Zawierzcie mojej metodzie, ja wam dostarczę wschodnie landy w taki sposób, że ich dzisiejsi administratorzy, Polacy, będą wam jeszcze wdzięczni za to, że wreszcie zostali Europejczykami”. Dotąd tylko Donald Tusk dostąpił zaszczytu bycia Europejczykiem i dostał na to certyfikat na piśmie.

Wygląda na to, że Amerykanie swoje interesy w Polsce scedowali na swojego najbliższego sojusznika – Izrael, wychodząc z założenia, że Żydzi mają tu najlepsze rozeznanie terenu. Mosad uchodzi za najskuteczniejszą służbę wywiadowczą m.in. dzięki temu, że nie musi mozolnie budować własnej siatki wywiadowczej – każdy Żyd mieszkający w dowolnym punkcie globu jest traktowany jako potencjalny współpracownik. „World Jewry” – którym to terminem określa się państwo Izrael i wpływowe kręgi żydowskie w różnych krajach świata, to obecnie ogromna potęga i główny rozgrywający w sprawach globalnych („światowe żydostwo” brzmi niepoprawnie politycznie, choć lepszego terminu nie ma). Nic dziwnego, że Polska – ważny kraj dla Żydów – jest przedmiotem ich zainteresowania. Tylko w 5 najważniejszych krajach świata ma swoje biura „Liga Przeciw Zniesławieniom”, oficjalnie uznawana za rodzaj sił zbrojnych Izraela (podlega ministerstwu obrony). Jest takie biuro w Warszawie, a więc stacjonują u nas żołnierze Izraela.

My, ludzie Solidarności, ze zdumieniem obserwowaliśmy dziwne odwrócenie sojuszy, gdy część naszych działaczy nagle zaprzyjaźniła się z komunistami. Nie wiedzieliśmy, że nasi koledzy-opozycjoniści prowadzą ważne rokowania międzynarodowe.

Równie zdziwieni byli funkcjonariusze biura paszportowego, gdy gen. Kiszczak polecił im wydać paszport dla… Adama Michnika. W Moskwie Michnik spotykał się z politykami i udzielił wywiadu dla „Komsomolskich Nowosti”, w którym wskazał na gen. Jaruzelskiego jako najlepszego kandydata na prezydenta Polski. W tym czasie Br. Geremek wystosował list do sekretarza KPZR M. Gorbaczowa ze wstępną ofertą rozpoczęcia rokowań z władzami PRL. Natomiast w liście do G. Sorosa Geremek donosił: „Związek zawodowy Solidarność i jego przywódca Lech Wałęsa ciągle posiadają szerokie poparcie społeczne. Przedstawiciele tego ruchu są w stanie myśleć realistycznie i ograniczać w świadomy sposób swe dążenia. Ruch ten może się stać odpowiedzialnym partnerem, popierającym reformy ekonomiczne i polityczne, akceptującym stopniowe wprowadzanie zmian”. Geremek miał dostęp do jakichś funduszy, bo z kręgu KPN wyszła wiadomość o jego propozycji dotacji „na działalność opozycyjną” w wysokości 50 tys. dolarów, ale pod warunkiem pokwitowania 500 tysięcy… Także głośna była sprawa pomocy finansowej dla środowiska późniejszej „Gazety Wyborczej” ze strony amerykańskich organizacji żydowskich.

Odtworzony związek Solidarność, z władzami niedemokratycznymi (nazwiska wskazał Wałęsa i zatwierdzał Kiszczak), był potrzebny do żyrowania przemian powodujących gwałtowne pogorszenie warunków życia – 40% populacji znalazło się poniżej progu ubóstwa (w „straconej dekadzie” lat 80. było to jedynie 16%). Jacek Kuroń prowadził rozmowy polityczne z funkcjonariuszami SB, które były zalegendowane jako przesłuchania. Będąc już wicepremierem, uczynił swego ulubionego esbeka Lesiaka pułkownikiem UOP. Funkcjonariusz ten wkrótce zajął się nielegalną inwigilacją polityków prawicy i zasłynął jako właściciel tzw. szafy Lesiaka.

Warto przypomnieć, że Michnik, Kuroń i Geremek nigdy NIE BYLI członkami Solidarności; mimo tego stali się „głównym rozgrywającymi” przy rokowaniach Okrągłego Stołu. Ich rola przekracza przypisywany im w Polsce status „ojców polskiej demokracji” czy twórców III RP – to mężowie stanu rangi globalnej, wykonujący powierzone im zadania wagi międzynarodowej, ale czy w interesie polskich współobywateli?

W zamian za osłonę medialną komunistów Michnik został nagrodzony monopolem na kształtowanie świadomości Polaków. Dzięki temu on i jego ziomkowie dysponują dziś mediami o jeszcze większym zasięgu niż „opcja niemiecka”.

Wspominając Okrągły Stół, St. Ciosek mówił o intensywnych kontaktach i „żydowskich strukturach poziomych” po obu stronach rokowań. Obserwował fraternizację Michnika z Urbanem, Kuronia z Kwaśniewskim itp. Wydaje się, że nastąpiło tam historyczne pojednanie zwaśnionych od 1968 r. frakcji komunistycznych – „puławian” i „natolinczyków”, a katalizatorem byli Żydzi po obu stronach. Te porozumienia są tak trwałe, bo cementują je więzi etniczne. Prof. Wieczorkiewicz oceniał udział osób pochodzenia żydowskiego w porozumieniach na 30–40%, co biorąc pod uwagę ich liczebność w społeczeństwie, jest wielkością ogromną (trudno to nazwać nawet nadreprezentacją). Nic dziwnego, że po roku 1989 ich pozycja (ukrócona w 1968) wróciła do tej z lat pięćdziesiątych. To może budzić mieszane uczucia, lecz musimy przyznać, że bezkrwawa transformacja to wymierna wartość, a była ona w dużym stopniu ich zasługą. Może nawet pokój w skali globalnej i zakończenie zimnej wojny zawdzięczamy „światowemu żydostwu”. Zazwyczaj kraj, który ma dobre stosunki z USA, nie ma takich z Rosją i na odwrót. Izrael jest jedynym krajem świata, który ma świetne kontakty z oboma supermocarstwami.

Partia PiS nigdy nie dostała szemranych „dotacji” z zewnątrz, dlatego sama partia, jak i jej szefowie uchodzili za „dziadów” na tle innych formacji. Ale też nie mieli zobowiązań i mogli się kierować tylko interesem kraju.

Nie ulega wątpliwości, że żaden rząd od 30 lat nie zrobił tyle dla Polaków, co obecny, a stopień naszej suwerenności jest najwyższy od 1939 roku. Zależność poziomu życia od suwerenności jest wyraźna – odczuliśmy to, gdy tylko udało się uzyskać status nieco wyższy niż kolonialny.

Teraz obowiązkiem rządzących jest utrzymać się przy władzy, a więc unikać ryzykownych inicjatyw ustawodawczych, które mogą spowodować odpływ elektoratu. Amerykańskie doświadczenie uczy, że sukcesy ekonomiczne i wyraźna poprawa poziomu życia nie są żadnym gwarantem wygrania wyborów. Rząd nie może liczyć na wsparcie „ulicy i zagranicy” i nie będzie mieć żadnego koalicjanta, bo wszystkie ugrupowania polityczne są twardym „antypisem”. Obecna „święta wojna” z PiS jest elementem walki o utrzymanie ustaleń Okrągłego Stołu, które zostały zakwestionowane przez tę partię. I nie jest to sprawa nasza, lokalna, tylko międzynarodowa. Dlatego nie ulega wątpliwości, że twórcy „ładu pojałtańskiego” i wszystkie agentury, niezależnie od dzielących je różnic, zjednoczą się i podejmą wysiłki, by odsunąć od władzy obecną ekipę.

Strategia Kaczyńskiego stopniowego wyrywania kawałków suwerenności, ale bez „gwałtownych ruchów”, wydaje się skuteczna. Już w III RP płk Lesiak wydał swojemu personelowi rozkaz odnośnie do Kaczyńskiego: „Trzeba go wszelkimi metodami zwalczać. Obmową, działaniami operacyjnymi, wprowadzeniem agentury”. Czyż może być lepsza rekomendacja, by popierać rząd

Algorytmy to potęga, a ci, co się nimi posługują, władają światem / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 80/2021

Wobec blokad kont elektronicznych dopiero dzisiaj możemy docenić, jak ważne dla naszej wolności jest utrzymanie papierowej prasy (np. „Kuriera Wnet”), telefonów stacjonarnych i tradycyjnego pieniądza!

Jan Martini

Władcy algorytmów

Potęga algorytmów jest wielka, a tych, co się nimi posługują, jeszcze większa.

Prezydent Poznania, pan Jaśkowiak, wyraził opinię, że w dobie pandemii powinniśmy w pierwszym rzędzie chronić artystów, ponieważ są oni naszym dobrem narodowym.

Może rzeczywiście społeczeństwo już otoczyło troską swe „najcenniejsze zasoby” – to jest celebrytów, mniejszości etniczne i seksualne, tajnych współpracowników komunistycznych służb i ich oficerów prowadzących (te kategorie zresztą częściowo się pokrywają)? Czy taki był algorytm rekrutacji ludzi, którzy zostali zaszczepieni „na krzywy ryj” w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym?

Wiele wskazuje na to, że w coraz większym stopniu podlegamy działaniom algorytmów, ale oprócz algorytmów potrzebni są jeszcze moderatorzy. Dużo moderatorów. W 2018 roku Google zatrudniał ich ok. 10 tysięcy, a Facebook aż 30 tysięcy. Oczywiście ze względu na „wysokie standardy obowiązujące w naszej społeczności”, wśród pracowników nie ma miejsca na „dyskryminowanie kogokolwiek ze względu na płeć, wiek, rasę, wyznanie, pochodzenie społeczne” itp.

Kandydatów do pracy w takich firmach jak Google sprawdza się wyjątkowo dokładnie, aby wyłapać wszelkich ludzi o niewłaściwych inklinacjach ideologicznych. Bo pracownikom powierza się odpowiedzialną rolę – zostaną rzuceni na odcinek „walki z mową nienawiści”, „walki z dezinformacją”, „walki z manipulacją”, „walki z dyskryminacją” – w celu „obrony demokracji”, „obrony wolności słowa” i „obrony swobody wypowiedzi”. Chodzi oczywiście o to, aby takie wartości, jak „ochrona sfery publicznej”, „ochrona debaty publicznej” i „dbałość o jakość merytoryczną debaty”, zawsze były priorytetem. Tego nie da się osiągnąć perswazją – trzeba się uciec do zakazów i po prostu – do cenzurowania treści.

Dlatego Google przykłada szczególną troskę o jakość swojej kadry i zachowanie wszelkich, nie tylko etnicznych parytetów – stosunek kobiet do mężczyzn, heteroseksualistów do homoseksualistów, osób binarnych do niebinarnych, transseksualistów do biseksualistów, krótkowidzów do dalekowidzów itp.

Mimo wszystko okazało się, że wśród pracowników Google’a jest zaledwie cztery procent Latynosów i dwa procent Afroamerykanów. Natomiast występuje znaczna nadreprezentacja Azjatów – choć stanowią tylko 4 procent populacji Ameryki, w firmie pracuje ich 35 procent! Jest to przedmiotem stałej troski współwłaściciela Google’a, Siergieja M. Brima, który ma rosyjskie korzenie (rodzice w 1978 roku wyjechali ze Związku Radzieckiego, aby się uchronić przed prześladowaniami Żydów w tym kraju).

Natomiast dyrektorka generalna YouTube’a, Susan Wojcicki (i David Zaslav, właściciel TVN), są z pochodzenia Polakami. Być może dlatego zawartość filmów przesyłanych z Polski moderowana jest ze szczególną starannością. Strzeżmy się ludzi o polskich korzeniach!

W 2018 roku zamieściłem na swoim kanale YT pięciominutowy filmik pt. Polski Holokaust był faktem. Była to odpowiedź na szkalujący Polaków film pt. Polish Holocaust, w którym różne postaci (starcy, młodzież, sympatyczne rodziny) wypowiadają te słowa na znak protestu przeciw propozycji zmiany ustawy o IPN z zamiarem penalizacji oskarżeń Polski o współsprawstwo Holokaustu. W ustawie wyraźnie zaznaczono („kto publicznie i WBREW faktom pomawia o…”). Mimo to zorganizowana została ogromna międzynarodowa awantura, w wyniku której rząd polski wycofał projekt zmian. W rzeczywistości chodziło o rezygnację ze znacznie ważniejszej ustawy reprywatyzacyjnej ministra Jakiego, którą też wycofano.

W moim filmie ukazywałem, że Polacy rzeczywiście mieli swój „Polish Holocaust” w latach 1939–1956, kiedy byli mordowani przez Niemców, Rosjan, Ukraińców i komunistów żydowskiego pochodzenia.

Stykając się z cudzoziemcami, zorientowałem się, że sporo ludzi z zaskoczeniem przyjmuje wiadomość o mordowaniu przez Niemców także chrześcijan, choć wszyscy słyszeli o mordowaniu Żydów.

Dlatego postanowiłem zrobić ten film także w wersji angielskiej (Polish Holocaust – inconvenient truth). Wkrótce przyszła od YouTube’a wiadomość: „zgodnie z zasadami panującymi w naszej społeczności uważamy, że film ten jest nieodpowiedni dla młodzieży poniżej 18 lat, ze względu na epatowanie brutalnością…” itp.

Taki film jest praktycznie zatopiony – obejrzeć go można tylko mając link. Jakiś algorytm wykrył brutalność, ale ten sam film w wersji polskiej już nie „epatuje”. Widać, że algorytmy czy „moderatorzy” ograniczają przeznaczone dla zagranicy filmy o martyrologii Polaków (monopol na męczeństwo mają inni) i o Polakach ratujących Żydów. Nowym przykładem jest „zatrzymanie” filmu o grupie Ładosia czy o obozie koncentracyjnym dla polskich dzieci (Irena Sendler także nie dostała Nobla).

Jeden z cenzorów-moderatorów YT podobno został zlokalizowany jako mieszkaniec Wejherowa pochodzący z postępowej rodziny o właściwych, komunistycznych korzeniach.

Jeśli ktoś ma zainstalowany program „Benjamin” chroniący dzieci przed pornografią, to wtedy algorytmy zaczynają naprawdę harcować, ukazując całą swą moc. Na moim kanale jest ok. 200 krótkich filmów – w zdecydowanej większości politycznych, bez cienia erotyki (np. Trybunał Konstytucyjny pogromcą dekomunizacji czy Tajemnice transformacji). Jednak „Benjamin” kwalifikuje je jako pornograficzne i dopuszcza tylko nieliczne np. Gra Jan Martini, lub Jubileusz Klubu Gazety Polskiej. O tym, że ze względu na nieodpowiedni „content” na moim kanale nie mogą być zamieszczane reklamy, zostałem poinformowany już dawno.

Potęga algorytmów jest wielka, a tych, co się nimi posługują, jeszcze większa. Na Trumpa i lojalnych względem niego 106 republikańskich kongresmenów spadły niesłychane represje, z których najmniejsza to zablokowanie kont w mediach społecznościowych. Już wiadomo o wstrzymaniu funduszy na przyszłe wybory, a zamrożenie kont bankowych jest całkiem prawdopodobne. Wobec nagonki medialnej, bez kart płatniczych, poczty elektronicznej, może nawet bez telefonu komórkowego, grozi im śmierć cywilna. 96 kongresmenów już posypało głowę popiołem i złożyło samokrytykę.

Do impeachmentu potrzebne są głosy 17 republikańskich senatorów. Poddawani są oni wielkiej presji. Czy się złamią?

Dopiero dzisiaj możemy docenić, jak ważne dla naszej wolności jest utrzymanie papierowej prasy (np. „Kuriera Wnet”), telefonów stacjonarnych i tradycyjnego pieniądza!

Artykuł Jana Martiniego pt. „Władcy algorytmów” znajduje się na s. 2 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 80/2021.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Władcy algorytmów” na s. 2 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 80/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Chińczykom bardzo zależy na tym, by Trump nigdy nie wrócił do polityki / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 80/2021

„Przemysł pogardy” objawił się z całą swoją mocą dopiero wobec prezydenta Trumpa. Intensywność ataków na Trumpa można porównać tylko z atakami prasy polskiej i niemieckiej na prezydenta Kaczyńskiego.

Jan Martini

Amerykańskie pożegnania

Taki tytuł nosił cykl reportaży emitowanych w CNN w pierwszych latach XXI wieku, ukazujący konsekwencje masowej przeprowadzki amerykańskiej wytwórczości do Chin. W nastroju nieco nostalgicznym pokazywano zamykane zakłady, a nawet likwidowane całe branże i wpływ tych procesów na lokalne społeczności. Miałem okazję oglądać niektóre odcinki – pamiętam likwidowaną gdzieś w Oregonie ostatnią wytwórnię skarpetek, ostatnią fabrykę porcelanowych kubków czy właśnie zamykaną, prowadzoną przez 4 pokolenia rodzinną stolarnię wytwarzającą półki i szafki drewniane.

Oczywiście bez kubków czy skarpetek można żyć, ale doszczętna likwidacja branży oponiarskie wraz z przeprowadzką całej produkcji firmy Bridgestone, mogła stanowić strategiczne zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. W Ameryce pozostał jedynie budynek dyrekcji. Niedługo wymrą ostatni fachowcy i nikt w kraju nie będzie wiedział, jak się robi opony. Będzie trzeba szukać instrukcji w internecie, ale ktoś może ten internet wyłączyć…

Gościnni Chińczycy przyjmowali do siebie fabryki różnych artykułów, pod warunkiem przekazania pełnej dokumentacji i wyszkolenia techników i inżynierów. W ten sposób Amerykanie stworzyli potęgę Chin, nie tylko technologiczną. Ameryka wyhodowała sobie potwora i przyszłe kłopoty na odcinku chińskim są pewne.

Często wspomina się nieszczęsnego Konrada Mazowieckiego jako przykład głupoty Polaków, którzy nie przewidzieli konsekwencji sprowadzenia 3 mnichów – rycerzy krzyżackich na okres 5 lat (może to było 5 mnichów na 3 lata…). Mnisi mieli rozwiązać problem najazdów pogańskich Jadźwingów na Mazowsze. Krzyżacy z zadania się wywiązali i po Jadźwingach ślad zaginął, ale skutki tego faktu historycznego odczuwamy do dziś. Amerykanie znacznie szybciej niż po paru stuleciach doświadczają swego braku wyobraźni.

A wszystko zaczęło się od prezydentury Nixona, który posłuchał swego doradcy ds. bezpieczeństwa Henry’ego Kissingera, mającego pomysł na walkę z Rosją Sowiecką przez wzmocnienie Chin, czyli na zwalczanie dżumy cholerą. Ćwierć wieku później, spacerując po magazynie sieci Walmart w Miami, ze zdumieniem spotykałem niemal wyłącznie chińskie produkty. Tylko siekiera i kilof – jak na urągowisko opatrzone typowym zwrotem Proudly made in USA („z dumą wytworzone”) – nie były chińskie. W ten sposób dążenie do obniżania kosztów pracy, wynikające z pazerności zarządów firm (zresztą działających pod presją akcjonariuszy), musiało wygrać z interesem narodowym. Mimo narracji, że „przyszłość leży w usługach”, nie brak było ludzi dostrzegających niebezpieczeństwo zaprzestania wszelkiej produkcji. Żartowano, że za 10 lat Ameryka będzie krajem, w którym ludzie sobie nawzajem będą sprzedawać na ulicach kiełbaski…

Ale to nie Nixon, a dopiero Bill Clinton był faktycznym twórcą potęgi Chin. W ciągu ośmiu lat jego prezydentury nastąpił gigantyczny transfer technologii i kapitału amerykańskiego do tego komunistycznego kraju. Na wzajemnych relacjach skorzystała także Ameryka (powstało 200 tys. nowych milionerów), ale wzbogaciło się tylko 10% Amerykanów. Relatywnie straciła klasa średnia – fundament demokracji. Tak więc Clinton osłabił Amerykę, a to zawsze oznacza kurczenie się, cofanie zachodniej cywilizacji.

Na razie Ameryka ma niezwykle dużą ofertę dla przybyszów z całego świata, a Amerykanie są chwaleni, że tak chętnie dzielą się swą wiedzą (w USA kształci się wielka rzesza studentów ze wszystkich kontynentów). Wynika to nie tyle z dobrego charakteru Amerykanów, co raczej z interesu.

Mimo że kształcenie kadr dla swojego perspektywicznego konkurenta z pewnością nie leży w interesie amerykańskim, studiuje tu 1,5 mln studentów chińskich, a wiele uczelni jest po prostu uzależnionych od studentów z Chin – bez nich nie utrzymałyby się na rynku. Szacuje się, że co najmniej połowa chińskich studentów zajmuje się (lub zajmie w przyszłości) szpiegostwem.

Taką studentką była ucząca się w Kalifornii piękna Fang Fang, która wdała się w romans z ważnym kongresmenem. Po zażyłych kontaktach z kilkoma innymi politykami Fang została odwołana w 2015 roku do Chin, ale słabość do Kraju Środka pozostała u polityków, którzy ulegli urokom pięknej Azjatki. Chińczycy okazali się mistrzami korupcji politycznej. Nauczeni metod KGB, szukają „kompromatów” na polityków, którymi później posługują się do swoich celów. Tak się złożyło, że właśnie bardzo bliski znajomy panny Fang – kongresmen z Partii Demokratycznej, Eric Swalwell – był liderem w poprzednim procesie impeachmentu Trumpa i zajmuje się także obecnym, kuriozalnie przegłosowanym już po skończonej kadencji prezydenta!

Widać, że Chińczykom bardzo zależy na tym, by Trump nigdy nie powrócił do polityki. Mają ku temu powody, bo po jego wyborze w 2016 roku Chiny zaczęły tracić wpływy w Ameryce. Trump zaczął energicznie zabiegać o powrót wytwórczości do kraju, co przyniosło rezultaty w rekordowym spadku bezrobocia i wzroście zamożności. Trump jako człowiek bogaty był odporny na korupcję i lobbystów. Ponadto zaczął rewidować różne umowy i traktaty, które uznał za faworyzujące Chiny. Powołał na doradcę ds. bezpieczeństwa gen. Spaldinga – znawcę Chin i autora książki Niewidzialna wojna – jak Chiny w biały dzień przejęły wolny Zachód.

Sędziwa (85 lat) senator Dianne Feinstein z Kalifornii miała 3 mężów, ale tylko jednego przez całe życie kierowcę, który okazał się chińskim szpiegiem. Natomiast postać nr 2 w Partii Republikańskiej – Mitch McConnell, marszałek senatu (majority speaker), ma żonę Chinkę. Jego teść jest bliskim przyjacielem przywódcy KP Chin Xi Jingpinga (!), a bratowa teścia zasiada w radzie nadzorczej centralnego banku Chin.

McConnell wręcz sabotował politykę Trumpa na odcinku chińskim, nie poparł prezydenta w walce z oszustwami wyborczymi, a teraz prawdopodobnie poprze impeachment byłego (!) prezydenta. Jest on niewątpliwie najwyższym rangą chińskim lobbystą w Ameryce i prawdopodobnie zawdzięcza swój urząd chińskim koneksjom. Próbowano walczyć z wszechobecną chińską penetracją, ale – rzecz charakterystyczna – wszystkie firmy adwokackie odmówiły współpracy, bo ich najwięksi klienci robią interesy w Chinach…

Ameryka (podobnie jak inne kraje Zachodu) jest bardzo wdzięcznym terenem do penetracji dla komunistycznych służb i żyje się tu przyjemnie. Nic dziwnego, że zdekonspirowani szpiedzy za nic nie chcą wracać do swych ojczyzn. Np. były szpieg KGB, niejaki Michaił Lennikow, schronił się przed deportacją w kościele w Vancouver. W jego obronie murem stanął pastor i wierni, gdyż chrześcijańskie miłosierdzie nie pozwala narażać człowieka na tak wielką przykrość, jaką jest życie w Rosji…

W latach 90. czytałem w „Miami Herald” artykuł o przenikaniu rosyjskiej mafii do najistotniejszych centrów amerykańskiej gospodarki. Choć w Ameryce powszechna jest świadomość, że nie można ustalić wyraźnej granicy między rosyjskim biznesmenem, gangsterem a agentem KGB (sowietolog Christopher Story uważa mafię rosyjską za dział KGB), rosyjscy biznesmeni zasiadają w radach nadzorczych, są menedżerami, podejmują ważne decyzje, słowem – mają coraz większy wpływ w amerykańskich korporacjach (np. Sergiej Brim – współwłaściciel Google’a). Konkluzje artykułu były dwie: 1. Z powodu braku instrumentów prawnych nic się nie da zrobić. 2. Tak widocznie ma być. To dlatego „zarząd główny” rosyjskiej mafii urzęduje w Nowym Jorku.

Nie ma już niestety senatora McCarthy’ego i jego „polowania na czarownice”, więc Ameryka wystawiona jest na harce agentów i lobbystów wszelkiej proweniencji. Ich działania medialne i biznesowe są skuteczne, ale udowodnienie jakichkolwiek powiązań w zasadzie niemożliwe, a już usunięcie z kraju w ogóle nie wchodzi w rachubę (z uwagi na prawa człowieka).

Chińczycy żyją w Ameryce w zwartych skupiskach już 200 lat (kantoński jest trzecim nieangielskim językiem w USA), co obecnie ułatwia infiltrację komunistycznym Chinom. Poza tym, mając ogromne zapasy amerykańskiej waluty, Chiny oddziałują na USA przez giełdę. Dlatego finansiści z Wall Street i ich organy medialne tak bardzo zaangażowały się w poparcie dla Bidena i zwalczanie Trumpa, „szkodzącego owocnej współpracy gospodarczej z Chinami”.

Dla establishmentu nie stanowi problemu fakt, że Chiny prowadzą jawnie wrogą politykę, popierając wszystkie siły mogące szkodzić Zachodowi – Rosję, Iran, Koreę Płn. Wenezuelę. Już Lenin poznał mentalność kapitalistów mówiąc, że „sprzedadzą nam sznur, na którym będziemy ich wieszać”.

Prezydenci właściwi i ci, którzy nie powinni rządzić

Opiniotwórcze media amerykańskie, święcie przekonane o własnej niezależności i obiektywizmie, w ocenie polityków nie kryją swoich sympatii i antypatii. Niezmiennie znakomitą prasę miał (i ma) prezydent Obama.

Wybory prezydenckie w USA stają się z elekcji na elekcję coraz kosztowniejsze, a sponsorzy grają o coraz wyższą stawkę. O ile trudno przypuszczać, by na sukcesję władzy w Rosji, Chinach czy Iranie demokratyczne kraje zachodnie miały jakikolwiek wpływ, to odwrotna sytuacja – zewnętrzne ingerencje w amerykański proces wyborczy – nie ulega wątpliwości.

Pewne jest, że z wyborem Obamy wiązały duże nadzieje (i chyba się nie zawiodły) siły wrogie Zachodowi i jednocześnie dysponujące wielką ilością środków – służby chińskie, rosyjskie i fundamentaliści islamscy.

Kampania prezydencka w USA zaczyna się od spraw zasadniczych – zbierania pieniędzy. Już od pierwszych dni na konto wyborcze Obamy wpływało niewspółmiernie więcej pieniędzy niż na jakiegokolwiek innego kandydata. Fakt ten zadziwiał komentatorów, którzy w końcu doszli do wniosku, że to ubodzy Murzyni wpłacają po 20 dolarów. Ale Afroamerykanów w USA jest tylko kilkanaście procent! Ktoś najwyraźniej inwestował w Obamę. Wiadomo, że transfer pieniędzy z zewnątrz jest utrudniony, ale wspomagać mogą firmy już istniejące w USA – formalnie amerykańskie… Dla zachęty, już na samym początku urzędowania Obama otrzymał pokojową nagrodę Nobla (kontrkandydatka Irena Sendlerowa, ratująca Żydów, nie uzyskała akceptacji). Poprzednio tą nagrodą uhonorowano prezydenta Cartera, ale on miał konkretne „osiągnięcia” – jako miłośnik pokoju dokonał jednostronnego rozbrojenia i przeprowadził wielką czystkę w CIA, na wiele lat paraliżującą działanie tej instytucji (tzw. „Halloween Massacre” z 1977 r.).

Inny niepokojący fakt pojawił się w związku z przysięgą Obamy. Sposób, w jaki o tym wydarzeniu informował „New York Times”, to arcydzieło dziennikarstwa dezinformującego. Zamiast po prostu napisać, że prezydent podczas składania przysięgi opuścił wymagane w konstytucji odniesienie do Boga, co wymusiło powtórzenie całej procedury (sytuacja bez precedensu), stwierdzono, że sędzia, za którym Obama powtarzał rotę, pomylił się i „zmienił lekko tekst” (a little bit). Ta relacja obiegła następnie świat, stając się obowiązującą wykładnią wydarzenia. Sam Obama żartował, że było to zabawne (funny), więc powtórzyli przysięgę.

Obama był pierwszym prezydentem, który nie przyniósł na przysięgę swojej Biblii, bo jej nie posiada.

Tak więc wybór Baraka Husajna Obamy był pod wieloma względami wyjątkowy i budził równie wiele obaw, jak i nadziei. Jeśli o nadziei mowa, to dużo sobie po tym wyborze obiecywał… Fidel Castro, nazywając Obamę „szczerym i uczciwym”. Dobrą stroną wyboru Obamy było definitywnie wytrącenie wrogom Ameryki dyżurnego argumentu o rasizmie.

Życiorys Baraka Obamy podlegał retuszom i początkowo lansowana teza o ubogim chłopcu z przedmieścia szybko przestała obowiązywać. Wiadomo, że babka Baraka (Amerykanka żydowskiego pochodzenia) była prezesem banku na Hawajach, a matka – hippiska i miłośniczka sowieckiej Rosji – jako etnograf przejawiała wielkie zainteresowanie zawodowe muzułmańskimi mężczyznami różnych ras i narodów (ojciec Baraka – Kenijczyk, ojczym – Indonezyjczyk). Dla nas Obama – „bardziej pokojowy i mniej antyrosyjski prezydent” – pozostanie postacią ponurą ze względu na jego dwuznaczną postawę wobec wydarzenia smoleńskiego i wypowiedzenie umowy o budowie tarczy antyrakietowej w Redzikowie w symbolicznym dniu 17 września (2009).

W przeciwieństwie do Obamy, jego poprzednik – republikański prezydent George W. Bush – od początku miał „złą prasę” i funkcjonował w nieprzychylnym środowisku medialnym. Nigdy nie pisano „rząd USA”, tylko „Bush administration” – w domyśle, że administracja ta jest zła (nieudolna, skorumpowana, niekompetentna), a prezydent nie kocha pokoju. W telewizji pokazywano niekończące się powtórki drobnych przejęzyczeń czy gaf prezydenta. Można było wielokrotnie zobaczyć, jak Bush się potknął czy uderzył w głowę, wychodząc z helikoptera itp.

W miłych latach 90., kiedy Amerykanie konsumowali pozycję jedynego supermocarstwa, prezydent Clinton mógł sobie pograć na saksofonie i robić bezeceństwa (w godzinach urzędowania!) w gabinecie zwanym odtąd „oralnym”. Historia nie była tak łaskawa dla Busha-juniora. Po pierwszym w dziejach Ameryki ataku na jej terytorium, Amerykanie byli zaszokowani – nie tylko oczekiwali, ale wręcz żądali, by prezydent coś zrobił, i to natychmiast. Mało kto teraz pamięta, że decyzję o wojnie z Irakiem poparło 80% Amerykanów. Po latach okazało się, że wszyscy byli „za, ale właściwie przeciw”, Bush wplątał Amerykę w „iracką awanturę”, a w ogóle to lekceważył ONZ, nie konsultował się z sojusznikami itp. Lekceważony i ośmieszany przez media, nie zabiegał o sondaże. Mimo że był starannie wykształcony, przyprawiono mu gębę teksańskiego prostaka.

Bush odszedł bez rozgłosu – niemal w niesławie. Właściwie nie było żadnego podsumowania jego prezydentury, ani jednego ciepłego słowa na odejście, a przecież miał też osiągnięcia – choćby fakt, że działania antyterrorystyczne, jakie podjął, okazały się skuteczne. Islamistom nie udało się popełnić żadnego aktu terrorystycznego na terenie USA, a trudno przypuszczać, by byli tak łaskawi, żeby nie próbować. Nikt też nie może mu odmówić woli walki.

„Przemysł pogardy”, raczkujący przy Bushu, objawił się z całą swoją mocą dopiero wobec prezydenta Trumpa, znienawidzonego przez ekologów, pacyfistów, gejów i lesbijki, autorytety moralne, obrońców praw człowieka i w ogóle całą postępową ludzkość. Intensywność ataków na Trumpa można porównać tylko z atakami prasy polskiej i niemieckiej na prezydenta Kaczyńskiego. Niewątpliwie Trump sobie „nagrabił” na wielu polach. Najważniejszym była „wojna handlowa” z Chinami i Niemcami (próba likwidacji nierównowagi handlowej z tymi krajami). Z kolei Rosja źle przyjęła konkretne wzmocnienie wschodniej flanki NATO.

Równocześnie, w trosce o utrzymanie tożsamości amerykańskiej, Trump walczył z nielegalną imigracją, budując kosztowny mur na bardzo długiej granicy z Meksykiem. Budowanie murów jest przyjmowane bardzo źle przez miłośników „społeczeństwa otwartego”, chyba że dotyczy Izraela. Stały, wielki napływ ludności latynoskiej szukającej lepszego życia jest źródłem kłopotów w Ameryce, jednak dla demokratów imigracja jest korzystna, gdyż przysparza wyborców Partii Demokratycznej. Z przyczyn humanitarnych (łączenie rodzin) regularnie przeprowadza się „amnestie” legalizujące pobyt imigrantów, co wiąże się z nabyciem praw wyborczych. Wybory roku 2020 były ostatnimi z przewagą białej anglojęzycznej ludności; w następnych – twórcy państwa amerykańskiego będą w mniejszości.

Trump nie był miłośnikiem aborcji i genderyzmu, ponadto często odwoływał się do patriotyzmu, co posłużyło za pretekst do przyprawienia mu gęby ksenofoba, rasisty i homofoba, niekochającego postępu i demokracji.

Po jego zwycięstwie w 2016 roku pisano, że „na Kremlu strzelają korki szampana”, powtarzano opinie typu „najbardziej proizraelski prezydent”. Nietrudno zauważyć, że są to te same „cepy”, którymi okładało się Lecha i okłada Jarosława Kaczyńskiego.

Pandemia, która umożliwiła zwycięstwo (wątpliwe) Bidena, spowodowała, że Chiny staną się liderem ekonomicznym świata wcześniej niż planowano. Dlatego z pewnością w Pekinie strzelały korki szampana. Ameryka stanie się „społeczeństwem otwartym” jeszcze szerzej niż obecnie, choć już dawno w ramach „swobodnego przepływu towarów, usług, ludzi, idei” przypływały towary chińskie, gangsterzy rosyjscy, rzesze imigrantów i idee marksizmu-leninizmu. Właśnie dzięki tym ideom na uczelniach, studenci chińscy czują się w Ameryce jak w domu.

Żegnając prezydenta Trumpa, wielu z nas obawia się, że równocześnie żegnamy Amerykę taką, jaką znamy – ostoję wolności. A może nawet – żegnamy zachodnią chrześcijańską cywilizację. Osobiście wierzę jednak w zdolności regeneracyjne społeczeństwa amerykańskiego, bo pamiętam sytuację po skończonej kadencji prezydenta Busha, gdy republikanie mieli tylko 20% poparcia. Prognozowano wówczas zmierzch systemu dwupartyjnego, który tak skutecznie zapewniał (i zapewnia) wolność w Ameryce.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Amerykańskie pożegnania” oraz znajduje się na s. 4 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 80/2021. Przemówienie pożegnalne prezydenta Donalda Trumpa do narodu amerykańskiego – na s. 5 tegoż WKW.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Amerykańskie pożegnania” na s. 4 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 80/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego