Czy dziecko z Kresów może napisać książkę do nauki języka polskiego i figurować jako autor w Bibliotece Narodowej?

TAK! Rusza unikalny projekt kresowy „Z kuferka prababci”, który doprowadzi do znacznej aktywizacji młodych Polaków mieszkających za wschodnią (i północno-wschodnią) granicą naszego kraju.

Marcin Niewalda

Problem motywacji potomków Polaków na Kresach do edukacji narasta lawinowo w ostatnich latach. Kraje byłych republik radzieckich prowadzą aktywne programy kulturowe w celu zaznaczenia swojej odrębności narodowej. Nieuchronnym pokłosiem tych działań jest gwałtowne obniżenie poczucia dumy u potomków Polaków i chęci do pogłębiania swoich tradycji odczuwanych jako wstydliwe. Nakładają się to na często błędne decyzje organizacji, instytucji, a nawet parafii polskich, które nauczanie dzieci polskojęzycznych łączą z innymi „dla uproszczenia”, zakazują śpiewania polskich pieśni patriotycznych na polskich uroczystościach lub po prostu nie mają odpowiednich materiałów wspomagających proces szkolny.

Fot. Genealogia Polaków

W odpowiedzi na ten problem powstał ten wyjątkowy, autorski program, składający się z dwóch etapów.

  1. W pierwszym etapie dzieci i młodzież z 5 polskich ośrodków na Kresach wezmą udział w konkursie na opisanie żywej i ciekawej historii z ich rodziny lub regionu.
  2. Najlepsze opowiadania zostaną przetworzone przez polonistów, którzy na ich podstawie opracują ćwiczenia do języka polskiego i scenariusz lekcji. Następnie całość zostanie wydana przy współpracy grafików w formie książek (osobna dla każdego regionu), a książki te w 1000 egzemplarzach rozdane rówieśnikom w każdym regionie.

W rezultacie projektu na Kresach pojawi się 5000 dobrze opracowanych książek inspirujących do nauki i napisanych przez same dzieci tam mieszkające.

Projekt ten został doceniony przez Fundację „Orlen – Dar Serca”, która sfinansowała przeważającą część kosztów.

Tegoroczny projekt został poprzedzony edycją testową w ośrodku na Litwie w roku 2017 i osiągnął fantastyczny rezultat edukacyjny i tożsamościowy. W efekcie działań dzieci i młodzież otrzymują materiał napisany przez rówieśników i oparty na historii ich własnych społeczności. Jest to ogromna motywacja do nauki, wzrost poczucia dumy narodowej i konsolidacja środowisk polskich.

Projekt ma też ogromne przełożenie na kształcenie przyszłych liderów. Już po pierwszym konkursie testowym młodzi uczestnicy brali udział w Akademii Dziennikarza na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie i uczestniczyli w programach radiowych (również w ramach organizowanego przez naszą Fundację przyjazdu), a obecnie tworzą gazetki szkolne i mają udział w pisaniu artykułów do mediów polonijnych.

Można wesprzeć to działanie przez zbiórkę online https://pomagam.pl/kresowo. Gorąco o to prosimy, gdyż im więcej nagród, tym szerszy krąg zatoczy program.

Fundacja „Genealogia Polaków” – www.fundusz.okiem.pl

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Rusza unikalny projekt polskiej edukacji kresowej” znajduje się na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 23 stycznia 2020 roku!

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Rusza unikalny projekt polskiej edukacji kresowej” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wieniec zgody, drzewa stołowe… Drzewa też mogą świadczyć o zwyczajach i przekazywać historię o naszych przodkach

Historia Rzeczypospolitej to nie jedno pasmo wojen, procesów sądowych, zajazdów i hulanek. Nic bardziej mylnego. Kraj nasz w świadomości dawnych mieszkańców był krajem miłości, dobrobytu i zgody.

Marcin Niewalda

Wieniec zgody w Ostoi Dworskiej | Fot. M. Niewalda

To fakt, procesy sądowe „o gruszę na miedzy” trwały nieraz i ponad 100 lat. We Włoszech słynny proces sądowy o kilka hektarów trwa nieustannie od 1816 roku, ale i w Polsce można znaleźć podobne przykłady. Potomkowie Pułaskiego walczą o rekompensatę za ziemie nad Potomakiem już ponad 100 lat. Dominikanie pod Wiślicą powoływali się na akty procesowe sprzed 200 lat. Przy takich procesach nienawiść rosła i utrwalała się. Ale kiedy spór się zakończył, gdy doszło do pojednania, nie tylko urządzano ucztę, nie tylko dawano na Mszę św.

Bardzo ciekawym zwyczajem był ten, którego pozostałości widać do dzisiaj w Kobylance koło Szczecina. W średniowieczu statki ze Stargardu przepływały pod oknami szczecinian. Nie płacąc żadnego myta doprowadzały mieszkańców do wrzenia. Skończyło się to zawieszeniem wielkich łańcuchów w poprzek koryta Iny. Łańcuchy nie powisiały długo, bo zerwane stały się trofeum, jeszcze bardziej denerwując mieszkańców Szczecina. Kto wie, czy całość nie skończyłaby się wojną domową, gdyby nie cesarz Otton III, który w 1460 roku doprowadził do ugody, a na jej znak w połowie drogi, w Kobylance posadzono lipę. Dla przypieczętowania tej zgody kolejne lipy sadzono co 100 lat, tworząc w ten sposób wzór w kształcie koła.

Taka forma wieńca nie jest wyjątkiem w polskiej historii – choć zwyczaj uległ zapomnieniu tak bardzo, że widząc krąg starych pni, nie kojarzymy go z możliwymi przyczynami.

Najbardziej chyba spektakularny taki wieniec można dziś zobaczyć w miejscowości Leśnica niedaleko Kielc. Na terenie dawnego majątku i parku Cieśle została utworzona tam „Ostoja Dworska” – będąca pokazowym ożywionym skansenem dawnej zagrody gospodarskiej. Opiekun miejsca – Grzegorz Szymański, zapalony rekonstruktor oddziałów powstania styczniowego – chętnie prowadzi do drzewnej altany i opowiada o historii zwaśnionych i pogodzonych rodów. Potężne stare pnie wyginają się niemal wbrew prawu ciążenia, a liście szumią o przeszłości, dając w gorące lato przyjemny cień. W zimie zaś konary chronią przed wiatrem.

Kolisty układ drzew można też spotkać w innych rejonach Rzeczypospolitej. Zwany był czasem „drzewami zegarowymi” z racji dosadzania po kolei nowych drzew w odstępach czasu – tak jak to się działo w Kobylance. W XIX wieku szczególnie na Podkarpaciu rozwinął się też styl ogrodów naturalnych, gdzie umieszczano koliste struktury po prostu w formie altany. Takie niezwykłe miejsce w zarośniętym dawnym parku dworskim można znaleźć w miejscowości Jureczkowa pod Krosnem lub też w parku w Słocinie na przedmieściach Rzeszowa.

Z kolei w Oleszewiczach – między Grodnem a Lidą – w parku istniała aleja lipowa rozszerzająca się w 4 miejscach, tworząc z pni koliste altany. Miejsca takie zwane też były „drzewami stołowymi” – z racji na zasiadanie w nich do podwieczorków.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wieniec zgody” znajduje się na s. 19 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wieniec zgody” na s. 19 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polak, powstaniec styczniowy – ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?/ Marcin Niewalda, „Śląski Kurier WNET” 55/2018

Herbarz rodów toskańskich i umbryjskich wydany w XVII wieku pokazuje linię idącą aż do XI wieku, na której początku widnieje tajemniczy Ropaldo Fiori – ojciec Giovanniego zwanego Moriconi.

Marcin Niewalda

Polski powstaniec styczniowy ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?

Na cmentarzu Rossa w Wilnie niedaleko kaplicy znajduje się słabo już czytelny nagrobek. Pochowany tam człowiek był pod koniec życia skromnym przyrodnikiem, zafascynowanym minerałami. Z pokorą i zimną krwią znosił zmianę swego losu, zajmując się udzielaniem lekcji. Historia jego rodziny to dowód na to, z jakich niezwykłych środowisk pochodzili powstańcy styczniowi.

hr. Lucjan Morykoni | Fot. domena publiczna

Zanim hrabia Lucjan Morykoni, członek Komitetu Wykonawczego w Wilnie stał się nauczycielem w Warszawie, posiadał znaczny majątek. Stracił go w konsekwencji swojego udziału w pracach na rzecz ojczyzny, które uważał za obowiązek. Tzw. Komitet Wykonawczy, w którym działał, kierowany przez Jakuba Gieysztora, koordynował akcję odzyskania niepodległości na Litwie, starał się wspierać powstańców, zdobywać fundusze, broń, pisał odezwy. Lucjan, po upadku powstania spędziwszy rok w więzieniu w Kownie, jednak nigdy nie smucił się z powodu utraty dóbr.

Pochodził z rodziny związanej z najznamienitszymi rodami tamtych terenów – Tyzenhauzów, Radziwiłłów, Billewiczów, Platerów. W komitecie został przedstawiony przez zięcia swojego kuzyna, również pochodzącego ze znamienitej kresowej rodziny – Ignacego Dominika Łopacińskiego. Pomimo że ów był np. autorem odezwy do duchowieństwa, uniknął represji z uwagi na wielką zacność i serdeczność, z jaką się zwracał do wszystkich. Lucjan, poczciwy i dobry człowiek, pełnił obowiązki jego zastępcy, jako skarbnik organizacji. Sumiennie zapisywał co trzeba, nie umiał jednak postawić się, gdy sytuacja tego wymagała. Jego hojność spowodowała niestety szybkie uszczuplenie kasy powstańczej.

Pomimo tego, że praca w podziemiu była ryzykowna, w organizacji udzielała się też jego świeżo poślubiona żona Elżbieta Monday, która chodziła często do ss. Wizytek. Tam mieściła się kasa i archiwum powstańcze, gdzie składano papiery, wpłacano zbierane lub przywożone zza granicy pieniądze lub wypłacano potrzebne sumy. Praca na rzecz uwolnienia ojczyzny była dla nich czymś całkowicie oczywistym, choć niebezpiecznym. Ludwika była już trzecią żoną Lucjana. Urodzony w 1818 roku, w czasie powstania miał 45 lat, pochował dwie poprzednie małżonki: Marię Łopacińską, a dwa lata wcześniej Ludwikę Apolonię Izabelę Ledóchowską.

Wieszatiel Muriawjow oraz jego poprzednicy i naśladowcy nie mieli najmniejszego względu na patriotyczne uczucia Polaków. Najgorzej jak można obeszli się z dobrami Morykonich – wyrywając kolejne cegiełki z ich majątku. W czasach powstania były to dwa piękne pałace z obszernymi, dobrze uprawianymi terenami. Wcześniej jeszcze – liczne wsie. O zamożności rodziny może świadczyć to, że po potopie szwedzkim w 1659 roku, gdy kasa państwa była w dramatycznej sytuacji, pożyczyli Rzeczypospolitej znaczne sumy na zapłatę wojsku litewskiemu. W nagrodę za tę decyzję rodzina Morykonich otrzymała indygenat i majątki na Litwie, przenosząc się tam i stając się polską szlachtą. Uczestnictwo w ruchach na rzecz ojczyzny, działalność społeczna powodowały straty, konfiskaty i szykany, a pomimo tego siedziba Morykonich słynęła z radości i licznych spotkań towarzyskich.

W miarę posuwania się w głąb czasu, historia rodziny robi się coraz ciekawsza. Nazwisko słusznie pozwala się domyślać włoskich korzeni. Ale skąd Morykoni wzięli się w Polsce? Musiało się to stać niedługo przed tym, jak Bartłomiej Moriconi został przyjęty do prawa miejskiego w Krakowie (1616), zanim stał się posiadaczem połowy dzisiejszej kamienicy przy placu Wszystkich Świętych w Krakowie pod nr 9, gdzie dziś mieści się patriotyczna księgarnia „Zbroja” (1632); zanim Barbara z bogatej rodziny Dzianottów, żona Marka Antoniego Moriconiego ofiarowała znaczne sumy na ołtarz Bożego Ciała w kościele Mariackim (1661), zanim kuzyn Bernarda – Frediano wspomógł wojsko litewskie i zanim jego krewni: Jan i Scypion, prapradziadek Lucjana, otrzymali od króla indygenat (1673), a od Radziwiłłów dobra, m.in. Świadoście i Soły.

Co zastanawiające, doszło wtedy do połączenia herbu Morykonich i Puccinich. Oryginalny herb zawierał tylko fale morskie na srebrnym tle i półcharta w klejnocie. Nowy herb został podzielony na pół i na lewej, matczynej stronie (strony w heraldyce określa się odwrotnie – tak jakby widziała je osoba trzymająca tarczę) pojawił się czarny orzeł, a nad nim drugi klejnot – pół postaci Murzyna. Odtąd takim właśnie herbem posługiwała się rodzina w Rzeczypospolitej, a także przyjęte rodziny o nazwiskach: Morze, Mon i Morzkowski.

Kościół w Świadościach | Fot. Wanda Kardasz

Być może pierwszym, który zawitał do Polski, był prapradziadek Scypiona – Giovanni. Jako że były to czasy królowej Bony, mógł przybyć właśnie z jej dworem lub po prostu skorzystać z okazji poszerzenia stosunków polsko-włoskich, ale zapewne było to raczej na początku XVII wieku, gdy wielu Włochów zadomawiało się w Krakowie. Rodzina osiadła w Polsce stała się bardzo bogata – stać ją było na dom w stolicy w świetnej lokalizacji, ale i to było niczym w odniesieniu do ogromnych bogactw, jakie rodzina Moriconich posiadała we Włoszech.

Naprawdę ciekawie zrobiło się wtedy, gdy okazało się, że ostatni włoski potomek tej rodziny zmarł. Potomek Giovanniego Benedykt, a potem jego bratanek Lucjan ubiegali się w procesach o te skarby. 19-letni Lucjan pojechał nawet do Włoch na koniu – co trwało w tych czasach miesiąc, jednak nic nie wskórał, a potężne dobra włoskie rozeszły się po potomkach żeńskich linii. Lucjan wrócił do Rzeczypospolitej znajdującej się wówczas pod zaborami, udzielał się w licznych akcjach patriotycznych, a szykany za jego postawę spowodowały zubożenie rodziny.

Nie jest to jednak końcem historii. W potyczkach majątkowych i w obliczu tego, że zabrakło męskich potomków rodu, dzieje rodziny zostały zapomniane. Nie było komu nieść rodzinnych legend. Herbarz rodów toskańskich i umbryjskich wydany w XVII wieku pokazuje linię idącą aż do XI wieku, na której początku widnieje tajemniczy Ropaldo Fiori – ojciec Giovanniego zwanego Moriconi. Możemy się zastanawiać, na ile te opisy są prawdziwe. Nie mamy pewności, czy w tamtych czasach badanie genealogii było dokładne, a przykłady licznych legend – choćby prezentowane u Kaspra Niesieckiego – wskazują, że konfabulacji było wiele. Odnajdujemy jednak tam drzewo, w którym pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-dziad Lucjana o imieniu Bonelo, syn Moricca, ma brata Bernarda. Synem owego jest Piotr dei Bernardi. (W owych czasach nie było nazwisk – używało się patronimików, i to czasem złożonych). Z kolei Piotr ów miał dwóch synów: Angela i Giovanniego. Drugi z nich urodził się w roku 1181 lub 1182 i przybrał imię Franciszek – stając się jednym z największych świętych Kościoła katolickiego. Wielu hagiografów zapisuje Franciszka jako pochodzącego z rodziny Bernardone – podczas gdy jest to tylko złożone patronimikum: Giovanni di Pietro di Bernardone. Podobnie jego ojciec był zapisywany jako Pietro di Bernardone di Moriccone. Imię Moricco pojawiało się w tej w rodzinie – aż stało się nazwiskiem. Genealogia ta wyjaśnia też pochodzenie fal w herbie, ujawniając zawód protoplasty jako kupca związanego z podróżami morskimi.

Dzisiaj trudno jest ocenić wiarygodność tej genealogii, potrzebne by były dalsze badania. Dla Włochów posiadanie świętego w rodzinie nie było niczym nadzwyczajnym – wielu papieży, świętych, błogosławionych pojawia się prawie w każdej z tamtejszych familii, a fakt wymarcia rodu mógł tę informację dodatkowo zatrzeć, powodując, że przestała być ona wiarygodna, a stała się mało pewną legendą. Możemy jednak mieć słuszne przypuszczenie, że do dzisiaj w Polsce żyją potomkowie po kądzieli tej rodziny. Jednym z przykładów jest prawie zapomniany nagrobek w Wilnie na Rossie.

Portret Benedykta Morykoniego nieznanego autora, ze zbiorów Muzeum Narodowego | Fot. domena publiczna

Morykoni mieli znaczne wpływy w powiecie wiłkomirskim, pełniąc istotne role podczaszych, sędziów, pisarzy, podkomorzych, a dwóch z nich otrzymało Order Orła Białego (Marcjan – pradziadek Lucjana, oraz Michał Tadeusz). Zapisali się też pięknie na kartach patriotycznych, np. Benedykt – dziadek Lucjana, szambelan Jego Królewskiej Mości, był w 1794 r. członkiem władz powstańczych, a Józef Tadeusz (syn Michała Tadeusza), generał wojsk litewskich, był adiutantem Tadeusza Kościuszki. O tym pierwszym współczesny mu Michał Lisiecki tak zapisał w pamiętniku: „Nie mogę tu nie wspomnieć o nowym dowodzie patrjotyzmu hrabiego Benedykta Morykoniego. Ukryty w lasach dowiedział się, że działa kazałem odlewać w Rakiszkach, dobrach należących do Tyzenhauzów. Przybywa więc nagle do Soł i robi mi najostrzejsze wyrzuty, że tem mojem niewłaściwem rozporządzeniem najokropniej skrzywdziłem Soły, którym odjąłem zaszczyt, aby w nich działa były odlewane. Obecny jeden znakomity obywatel, bliski krewny hrabiego, uczynił uwagę, że Rakiszki wybrałem dla odlewania dział z przezorności, aby w razie nieszczęśliwym nie ściągnąć na Soły całej odpowiedzialności. Na tę uwagę bardziej jeszcze rozgniewany hrabia rzekł te dla mnie pamiętne słowa. »Jeżeli ma Ojczyzna upaść, niech wprzódy Soły i Świadoście w popiół się zamienią!« I odtąd nigdy nie pozwolił zbliżyć się do siebie swojemu krewnemu i nigdy do niego słowa nie przemówił. Ze mną zaledwo pożegnał się i na powrót w lasy odjechał”.

Benedykt Morykoni jednak nie obraził się na Polskę. Sam do owych odlewanych dział dostarczył 24 konie z całym rynsztunkiem, a gdy przez nieostrożność żołnierzy spaliła się stodoła i zginęły wszystkie, zebrał u włościan kolejne 30 i wyposażył już następnego ranka.

Rodzina zubożała, wielu synów poszło do zakonu. Majątki zniknęły – Świadoście, zlicytowane w 1874 roku, osiągnęły wielką sumę 117 000 rubli. Stało się to niemal dokładnie 200 lat po otrzymaniu dóbr przez rodzinę Morykonich. Co się z takim majątkami działo, niech świadczy przykład zapisany w „Czasie” z 31 grudnia 1873 r.: „Opowiadano nam anegdotę wielce charakterystyczną o zachowaniu się tych nowonabywców. Jeden z urzędników rosyjskich został w łatwy sposób właścicielem majątku w okolicach Mińska. Majątek był pięknie zagospodarowany, mieszkanie bardzo porządne, w którem nowy pan rozpierał się najwygodniej. Po upływie dwóch lat zajeżdża doń znajomy dawny i od razu uderzony jest dziwną ciszą w dziedzińcu. Dom obdrapany, sterczą nagie ściany, jak szkielety, wszędzie zamknięto i nie ma żywego ducha. Wreszcie udaje mu się gdzieś na uboczu wynaleźć karbowego czy jakiegoś innego podrzędnego urzędnika dworu. Gdzie pan? zapytuje go. Pan w Mińsku od dawna już mieszka. Cóż tu tak pusto? A już wszystko zruszczone, tylko jeszcze ja zostałem, póki nie zruszczymy jeszcze tej reszty drobią, co go tu posiadamy”.

Na trzecim historycznym i mało znanym cmentarzu bernardyńskim w Wilnie znajdujemy piękny, obrośnięty zielonym mchem rzeźbiony nagrobek Anny Morykoni – żony Konstantego Jeleńskiego, a na nim dwa herby sławnych rodzin.

Dzisiaj rzadko kto przechodzi tą ścieżką, nie mając pojęcia o prawdopodobnych związkach ze świętym Franciszkiem i o pięknym patriotyzmie całej rodziny, która przyjęła Rzeczpospolitą za swoją Ojczyznę.

Czy Lucjan był ostatnim żyjącym męskim potomkiem Morykonich? Los potomków jego kuzynów jest nieznany. On sam zmarł w 1893 roku, a w ciągu życia urodziło mu się siedmioro dzieci. Troje było płci męskiej, jednak nie mamy wiedzy o ich losie. Dwie córki miały potomstwo w rodzinach Mineyków i Platerów, a ich potomkowie żyją do dzisiaj na Litwie i w Polsce. Ich niezwykłe losy, pełne oddania i poświęcenia dobrym sprawom, godne są podziwu.

Warto w formie pointy przytoczyć jeszcze jedną historię, gdyż pokazuje ona wielkie poświęcenie tej rodziny sprawom społecznym i ludziom w najtrudniejszych warunkach. Dwa lata po śmierci Lucjana jego córka, pisząca się Ludwika Moriconi, będąca już wówczas w tajnym zakonie (po kasacie), w małej izdebce w Warszawie założyła przytułek dla 5 dziewcząt, które uciekły z domu publicznego. Działania przyniosły efekt, aktywność rozrosła się i została przeniesiona do Piaseczna, gdzie razem z siostrami, pod okiem księży, Ludwika prowadziła dom dla upadłych kobiet. Siostry, którym przewodziła, zwą się dzisiaj Pasterzankami.

Przewinęło się przez ów dom 520 niewiast, które pracą i modlitwą stawały na nogi i mogły rozpocząć nowe, dobre życie. Jedynie 57 z nich nie udało się zresocjalizować.

W prasie z 1906 r. czytamy o hr. Ludwice Moriconi, że należała „do tych istot rzadkich, które z pracy społecznej robią sobie posłannictwo, wszystko poświęcają umiłowanemu dziełu, oddając się mu z jakimś mistycznym, niemal apostolskim zapałem”. Czy był to dowód na krople krwi św. Franciszka?

Osoby mogące poszerzyć wiedzę o tej rodzinie prosimy o kontakt z redakcją portalu „Genealogia Polaków” (najlepiej przez Facebook). Pełne drzewo genealogiczne można znaleźć na portalu www.genealogia.okiem.pl.

Serdeczne podziękowanie dla dr Kamili Follprecht za informacje o mieszczanach krakowskich.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Polski powstaniec styczniowy ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?” znajduje się na s. 2 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Polski powstaniec styczniowy ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?” na s. 2 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia pewnego obrazu. Jak uparte, wieloletnie poszukiwanie genealogiczne mogą pomóc odtwarzać kulturę narodu

Cerkiew namalowana przez Aleksandra Augustynowicza w 1904 roku jest bez wątpienia tą na zdjęciach, zniszczoną i sprofanowaną, a wcześniej trwającą kilkaset lat unicką cerkwią w Topolnicy.

Marcin Niewalda
Piotr Strzetelski

Ten obraz to kolejny dowód na to, że uparte, wieloletnie poszukiwania genealogiczne mogą pomóc odtwarzać kulturę narodu. I choć wielu rzeczy znaleźć się nie uda, to z czystej statystyki wynika, że jakiś procent wiedzy udaje się odtworzyć. Czasem trzeba więc 100 razy trafić w pustkę, aby potem „mieć szczęście”. Takie szczęście można żmudną pracą po prostu samemu zyskać.

Cerkiew w Topolnicy | Fot. z archiwum rodzinnego P. Strzetelskiego

Wśród licznych badań prowadzonych w Fundacji „Genealogia Polaków” od już kilkudziesięciu lat staramy się odtworzyć historię wołoskiej wsi Topolnica z okolic Starego Sambora.

Dzieje tej wsi giną w pomroce dziejów, kiedy to istniał tu okręg wołoski. Wcześniej biegł doliną, w której była usytuowana, pradawny trakt na południowy wschód i stało stare grodzisko. Pasterze wołoscy osiedlili się tu gdzieś pod koniec XIV wieku. Przewodził im kniaź, który zapewne – jako że był to czas tworzenia się nazwisk – przybrał nazwisko Topolnicki. Rodzina wystawiła cerkiew i niestety szybko pozbyła się własności, przenosząc się gdzie indziej.

Diabeł Łańcucki, uciekając przed Opalińskim, prowadził tędy bandy Sabatów z Siedmiogrodu, które w 1610 dokonały pogromu we wsi i ją spaliły. Stadnickiego niedługo zabito, ale zgliszcza Topolnicy pozostały. Zapewne po tym pożarze odbudowano drewnianą cerkiewkę. Stała ona nad małym, ciepłym, niezamarzającym, cudownym źródełkiem, od którego zresztą pochodziła nazwa wsi (‘topielica’ – czyli, dawniej, coś roztapiającego się).

Z czasem ziemia uległa rozdrobnieniu, a wiedza o wsi – kolejnemu zatarciu w szumie informacyjnym. Ustalenie podanych tu faktów trwało wiele lat i wymagało przeanalizowania stosów materiałów. O wsi napisano pracę doktorską na Uniwersytecie Gdańskim. Mimo to nie udało się ustalić miejsca posadowienia cerkwi, dworu (a może kilku cerkwi i kilku dworów), niepewne były informacje o żyjących tam rodzinach.

Aleksander Augustynowicz, Cerkiew w Topolnicy | Fot. Genealogia Polaków

Na pewno mieszkali w Topolnicy Dwerniccy, bywał w niej nawet sam generał Józef Dwernicki. Na odpoczynek zjeżdżali też artyści i literaci. Pojawiał się nawet pisarz Józef Kraszewski. Wiele czasu spędzała tu również pisarka i ludoznawczyni Zofia Strzetelska-Grynbergowa, autorka wspaniałej monografii powiatu starosamborskiego. To dzięki badaniom jednego z jej potomków, prawnuka jej brata Artura – Piotra Strzetelskiego, członka naszej Fundacji, udało się odnaleźć zdjęcie starej cerkiewki.

Ale to nie koniec trudności. Źródełko bowiem, na skutek zanikania podziemnej komory magmowej przestało bić, a cerkiew została sprofanowana i spalona. Żmudne analizy tła na zdjęciu w porównaniu ze starymi mapami austriackimi pozwoliły potwierdzić miejsce, w którym była usytuowana, które wcale nie było oczywiste z racji istnienia kilku punktów kultu. Zresztą wcale nie było pewne, że cerkiew na zdjęciu to budynek sakralny z Topolnicy. Pomroka, wynikająca tym razem z pozornie mało interesującego historycznie obszaru, będącego jakby w kącie wielkich wydarzeń, nie ułatwiał sprawy. Pomogły opisy wsi, inwentarze dworu, pamiętniki, stare gazety przeglądane tysiącami, dawne pocztówki.

Cały artykuł Marcina Niewaldy i Piotra Strzetelskiego pt. „Niezwykła historia jednego obrazu” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy i Piotra Strzetelskiego pt. „Niezwykła historia jednego obrazu” na s. 8 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

To książka, która nie miała prawa powstać. Oficjaliści mieli zostać zapomniani. Ten świat miał odejść i nie wrócić

To oni najczęściej edukowali na wsiach, leczyli, gdy lekarz był daleko, propagowali nowe sposoby pracy na roli, uprawy, technikę. Oni też dbali o tradycję w sposób najbardziej świadomy i konsekwentny.

Szymon Astery

Spoiwo Kresów – tak można by ich nazwać. Ludzie tysiącami zasilający szeregi powstańców, rodziny zsyłane na Sybir. Ludzie wielu stanów, pozycji, a nawet religii i narodowości. Sól ziemi, skromni, pracowici, świadomi, romantyczni. Wnieśli w historię Rzeczypospolitej, w naszą historię, poświęcenie, trud i zwykłą miłość. (…)

Kazimierz Jaroszewski. Fot. ze zbiorów M. Niewaldy

Większość obecnych mieszkańców Polski ma wśród swoich przodków osoby z tej grupy społecznej. A jednak wiedza o nich jest niezwykle skromna. W pamięci pozostają czasem nieliczne opowiadania, tu i tam udaje się przypadkowo natrafić na zapiski czy zdjęcia – i to wszystko. A jednak – gdy czyta się pamiętniki powstańców z roku 1863, bardzo często powtarza się zdanie „nasza partia składa się głównie z synów oficjalistów dworskich”. I tak było naprawdę. Wśród poległych, zesłanych, wygnanych ciężką dolą z kraju było wielu tych, co uczyli się pilnie, znali wartość poświęcenia, doceniali wartości takie, jak Bóg, Honor, Ojczyzna. (…)

W spisach katastralnych występują chłopi wiejscy i ogólnie „dwór”. W spisach szlachty notowano głównie właścicieli ziemskich. Mało jest procesów sądowych, spraw spadkowych, opiekuńczych dotyczących tej warstwy społecznej; ludzie ci rzadko występują w spisach podatkowych. Dlatego jest praktycznie niemożliwe zbudowanie monografii oficjalistów. Jednak jedyna ankieta przeprowadzona w 1895 roku sugeruje, że był to stan liczący niemal pół miliona osób.

Byli to ludzie żywi, weseli, pełni nadziei i trosk. Pracując dla właścicieli, a zarządzając pracownikami niższymi, stanowili łącznik pomiędzy tymi dwiema grupami. To oni najczęściej edukowali na wsiach, to oni leczyli choroby, gdy lekarz był daleko, oni propagowali nowe sposoby pracy na roli, uprawy, technikę. Oni też dbali o tradycję w sposób najbardziej świadomy i konsekwentny. Nie ulegli wpływom obcych mód – jak arystokracja; nie ulegali namowom różnych agentów – jak niestety działo siłę to na wsiach na Rusi, Wołyniu, Podolu czy Litwie.

Z. Ajdukiewicz, Zarządca i pracownicy, Sokal- Poturzyca. Fot. ze zbiorów M. Niewaldy

I dlatego też byli to ludzie najbardziej dziesiątkowani przez kolejnych zaborców. To ich pozbawiano środków do życia, to z nich się wyśmiewano, ich dzieci i wnuki potem mordowano w dołach Katynia, zsyłano do łagrów, uniemożliwiano dobrą pracę. Bardzo często potomkowie, mający silną osobowość, stawali w szeregach różnych służb czy wojska. System zbrodniczego totalitaryzmu to właśnie ich najbardziej chciał zetrzeć na proch i często się to udawało – mając bowiem skromne środki, nie było łatwo uciec. (…)

Książka Święta-nieświęta Marcina Niewaldy nie jest pracą naukową – choć jest wiarygodna, jako że bardzo rzetelnie została oparta na źródłach. (…) Świat jest malowany w książce przez wielką ilość cytatów, opisów takich, jak sposób prania pościeli w ługu, wyjaśnienia, dlaczego dzieci rodziły się zazwyczaj dokładnie co 25 miesięcy, co robili młodzi ludzie, wprowadzając się do nowego domu, dlaczego przy narodzinach dziecka wbijano siekierę w próg, dlaczego bano się wirów powietrza w upalne lato, jak kupcy zamawiali na wiosnę owoce z drzew, które rodzić będą jesienią. (…)

To wręcz nowy typ książki – który został opracowany na potrzeby opisu tej niezwykłej grupy społecznej. Ich światem codziennym był kontakt z otoczeniem – zarówno pejzażem pól, jak i ludźmi tamtych czasów – dlatego najwłaściwszą oprawą stało się dla autora to, co ich otaczało. Choć nie wiemy, jak dokładnie wyglądali – poznajemy, co ci ludzie widzieli przez okno, jakie mieli marzenia, czym żyli i co kochali – a to wszak najważniejsze informacje o człowieku. W ten sposób sepiowy, zacierający się obraz dawnego świata nabiera barw i może stać się znowu częścią naszej tożsamości.

Cały artykuł Szymona Astery’ego pt. „Pierwsza taka książka. Świat oficjalistów dworskich dawnej Rzeczpospolitej” znajduje się na s. 15 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Szymona Astery’ego pt. „Pierwsza taka książka. Świat oficjalistów dworskich dawnej Rzeczpospolitej” na s. 15 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl