Prezydent Putin pokazuje swoją siłę i udowadnia bezkarność / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 84/2021

Poza strategią zamykania oczu obecny prezydent USA nie ma pomysłu na pokazanie znaczącej w świecie roli Ameryki. Cały wysiłek Donalda Trumpa odbudowania dominującej pozycji USA został stracony.

Krzysztof Skowroński

Właśnie słucham w Radiu Wnet konferencji prasowej rodziców Romana Protasiewicza, którzy dramatycznie apelują do świata o pomoc w uwolnieniu porwanego przez reżim Łukaszenki syna. Nie tracą nadziei, że wolny świat ma klucze do więzień Łukaszenki. Niestety ich wiara na razie jest płonna.

Wprawdzie państwa demokratyczne wprowadzają rozmaite sankcje, ale jeśli nie mają odwagi uznać prostego faktu, że politykę Łukaszenki kreuje mieszkaniec Kremla, ich wysiłki dyplomatyczne na pewno nie będą skuteczne.

Rosja prowadzi wojnę hybrydową w wielu obszarach świata. W ostatnich miesiącach prezydent Putin pokazuje swoją siłę i udowadnia bezkarność, śmiejąc się w nos prezydentowi Bidenowi. Podczas gdy na Białorusi setki ludzi siedzą w aresztach i koloniach karnych, główny lokator Białego Domu ogłasza koniec sankcji dla budowniczych Nordstream2, dając do zrozumienia, że część świata, w którym przyszło nam żyć, ma w głębokim poważaniu. Dla prezydenta Stanów Zjednoczonych liczą się stosunki z Moskwą i Berlinem i wydaje się, że poza strategią zamykania oczu nie ma innego pomysłu na pokazanie znaczącej w świecie roli Ameryki. Czas „pax americana” odchodzi do przeszłości. Cały wysiłek Donalda Trumpa odbudowania dominującej pozycji USA został stracony.

Bombowce rosyjskie latają nad Morzem Śródziemnym, łodzie podwodne pływają u wybrzeży Wielkiej Brytanii, wojska rosyjskie wciąż są na granicy z Ukrainą, a protegowany prezydenta Putina z Mińska porywa samoloty. Tymczasem Biden prasuje koszule, szykując się do szczytu i rozmów na temat świata z kimś, kogo jeszcze kilka miesięcy temu nazwał mordercą.

Komentując te zdarzenia, Jacek Saryusz-Wolski stwierdził, że na spotkanie z przywódcą Rosji prezydent Biden jedzie bez żadnych kart w ręku.

Z kolei politycy Unii Europejskiej wprowadzają sankcje przeciwko Białorusi, udając, że to jest spór z jej dyktatorem. A najsilniejsze państwo Unii liczy potencjalne zyski ze współpracy z Rosją. W tym kontekście (interesów niemieckich) warto zauważyć wypowiedzi wpływowej eurodeputowanej Róży Thun, domagającej się sankcji dla Polski. Nie jest ona niestety jedynym polskim politykiem pragnącym za pomocą europejskich pieniędzy (a właściwie ich braku) zdestabilizować sytuację polityczną nad Wisłą, w kraju, który z perspektywy rodziców Romana Protasiewicza jest źródłem nadziei i miejscem, w którym mogą we względnym poczuciu bezpieczeństwa oddychać wolnością.

Białoruś, Ukraina, bezpieczeństwo krajów bałtyckich to jak najbardziej nasza sprawa. Dlatego Media Wnet angażują się w nią, a Radio Wnet udostępnia antenę na audycje w języku białoruskim.

Chcemy, żeby rodzice Romana bezpiecznie spotkali się z synem we własnym domu, bo wiemy, że to oznaczałoby i nasze bezpieczeństwo. Ale droga do tego daleka.

Tym bardziej, że do tej klasycznej geopolitycznej układanki trzeba dodać koncepcję, o której w kolejnych wydaniach „Kuriera WNET” pisze Adam Gniewecki. Zaczął od Black Rock, funduszu dysponującego bilionami dolarów, przez opis działań Billa Gatesa, a w tym numerze zajął się szefem Forum Ekonomicznego w Davos, Klausem Schwabem. Co się z tego wszystkiego wykluje, nie wiemy.

A ja przypominam Państwu, że trwa nieoficjalna konsultacja na temat formatu naszej gazety. Głosy oczywiście są podzielone, ale rysuje się pewna przewaga zwolenników zmiany. Nie podejmiemy pochopnej decyzji, ale z uwagą wczytujemy się w argumenty.

Życzę Państwu miłej lektury.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 84/2021.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 84/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trzecia część losów kompanii „Twardego”. Zmiany miejsca pobytu, nowe kontakty, kolejne akcje i potyczki z Niemcami

Kobiety każdemu gorącym żelazkiem przeprasowały ubranie. Pod wysoką temperaturą były dobijane wszy i gnidy. To gwarantowało jakiś czas spokój od tego plugastwa towarzyszącego nam na co dzień.

Wojciech Kempa

„Twardy”, który postanowił dać swoim ludziom miesiąc odpoczynku, ażeby zrzucili z siebie koszmar pobytu w Rzeszy i złapali powietrza partyzanckiego, nawiązał kontakt z grupą Piotra Kowalczyka „Wolnego” z AL, a przede wszystkim z miejscowym dowództwem AK. (…)

Spotkałem się z kpt. „Henrykiem” i jego sztabowcami, „Wilczyńskim” i „Hubertem”, Byli to ludzie, z którymi trudno się było dogadać. Patrzyli na mnie jak na ubogiego krewnego. Kwestionowali mi teren, uważali za swój. Nie mogli zrozumieć, że jesteśmy jedną armią, a nawet podlegaliśmy pod jedno D.O.K. Kraków. Zabraniali mi przeprowadzania rekwizycji żywności i koni dla potrzeb grupy. Wyrzuciłem im plik tysięcy marek i oświadczyłem, że ja płacę. W tym wypadku zaczęli ze mną pertraktować i chcieli, abym im płacił markami, a oni będą mnie zaopatrywać. Marka w Gubernatorstwie była dewizą. Oficjalny kurs wynosił dwa złote za markę, nieoficjalny cztery złote. Wyczułem, że mają w tym prywatne interesy. Nie zgodziłem się. Wolałem chłopu płacić urzędowo, niech on sobie zarobi, ale miałem ten zysk, że nic nie chował przede mną, a nawet polecał, co rzadko robił w stosunku do innych grup.

Niezależnie od oficjalnych kontaktów nawiązałem kontakty osobiste. Odwiedziłem w Przyłubsku „Dziadka” – Wróblewskiego Józefa, bojowca PPS z 1905 r., kolegę mojego ojca. Ukrywał się już w tym czasie. Miał jednak duży posłuch u ludzi. Zorganizowałem kwatermistrza terenowego. Został nim rzeźnik z Zawiercia Sroka Stanisław. Ze względu na wzrost nazwali go „Wołodyjowskim”. Do pomocy miał bardzo dzielną córkę „Irminę”. Grunt i siatka zostały przygotowane w Gubernatorstwie. Teraz tylko broń i wojaczka. (…)

Kwaterowanie w Rzeszy nie należało do przyjemnych spraw. Z każdego domu zawsze ktoś pracował. Człowieka idącego do pracy należało przepuścić, gdyż w przeciwnym wypadku narażaliśmy go na konsekwencje twardej dyscypliny pracy, która przeważnie kończyła się Oświęcimiem. Z ludźmi tymi odmiennie [należało postępować] niż w Guberni. Tam się brało kwaterę i koniec dyskusji. Jeżeli był podejrzany, to najwyżej nie wypuszczało się osobnika z domu, ale on przeważnie miał pracę na swoim polu. Tu w Rzeszy ludzie szli do fabryk, stykali się ze zbiorowiskiem ludzkim, z władzami, mogli łatwo poinformować kogo chcieli o naszej bytności. Mogli nieświadomie nam zaszkodzić. Człowiek tam pracował przeważnie przez dziesięć godzin, a z dojazdami do trzynastu godzin. Przez ten czas był z myślami, że on tu, a tam żona, dzieci, dom. Może, jak przyjedzie, już nikogo nie zastanie na zgliszczach domostwa. Mógł się ze swej troski komuś zwierzyć, a ten wyzyskać tę wiadomość do podłych celów. Ta troska napawała mnie, gdy zakwaterowałem na Sikorce. Na pięć domów siedem osób odjeżdżało rano do pracy, dwie na drugą zmianę. Prosiliśmy i groziliśmy tym ludziom.

Od paru dni padał deszcz – w tym dniu to samo. Myślałem, by gdzieś około dziesiątej wyjść w las mrzygłodzki i tam się zatrzymać do wieczora, by po kolacji udać się na robotę. Musieliśmy pozostać na kwaterach. Ludzie, a raczej kobiety, bo mężczyźni byli w pracy, zajęły się nami bardzo serdecznie, a powiedziałbym – fachowo, po wojskowemu. Pani Jaworska w każdej chałupie wystawiła warty z dzieci starszych. Jeden chłopak musiał wyglądać na drogę Mrzygłódka – Mrzygłód, drugi od Poręby, trzeci od Niwek – Suliszowic, a czwarty od Będusza. Kazały nam zdjąć bieliznę, szybko wyprały i nie susząc na powietrzu tylko żelazkiem, szybko nam ją zwróciły. Później pojedynczo każdemu gorącym żelazkiem przeprasowały ubranie w celu odwszenia. Pod wysoką temperaturą były dobijane wszy i gnidy. To gwarantowało jakiś czas spokój od tego plugastwa towarzyszącego nam na co dzień. System ten stosowaliśmy już do końca partyzantki.

Po południu wrócili ludzie z pracy. Twarze ich wykazywały ogromne zmęczenie. Przepracowali ciężko fizycznie dniówkę fabryczną i drugą, z powodu naszej tu bytności, a którą żadną miarą nie można było zmierzyć. Z wiadomości zaciągniętych od nich w okolicy był spokój. O godzinie 19-ej najedzeni, oprani i odwszeni, jak przyzwoita kawalerka idzie na wesele, tak my na robotę. (…)

Syrena fabryczna buczała godzinę dziesiątą. Zza płotu było słychać, jak ludzie podążali do portierni. Siedzieliśmy. Kilkanaście osób minęło nasze stanowiska, O godzinie 22.12 zeszliśmy w dół do stawu. Pierwsi szli „Smukły” i „Słaby”, za nimi z klamką „Gordon”, dalej reszta. Szpica zajęła stanowiska. „Gordon” otworzył furtkę. Wpadliśmy do portierni. „Hände hoch!”. Komendant „werkschutzów”, Niemiec, podniósł ręce. Jureczko i jakiś cywil zrobili to samo. „Dańko” odpiął mu pasek pistoletu i przewiesił przez szyję. Był to F.N., kaliber siedem. Później wszystkich ustawiliśmy pod ścianę. Pilnował ich „Lisek”. Ze stojaka zabraliśmy karabiny. Było ich osiem. Zapytaliśmy, gdzie znajduje się reszta karabinów, których winno być dwadzieścia cztery. Niemiec wskazał na pięterko. Wziąłem Jureczka, dla zmylenia podejrzenia dałem mu kopniaka. Znajdujące się na dole karabiny zostały w mig rozebrane. Wszyscy oprócz „Wichury” byli uzbrojeni, nawet „Gordon”. Z góry ze „Zniczem” znieśliśmy resztę karabinów. „Jastrząb”, trojąc się, aplikuje wszystkim po dalsze dwa karabiny. „Ryś” i „Wichura” odbierają strażnikom dalsze dwa karabiny, ale starego systemu, używane w pierwszej wojnie przez Austrię. (…)

Ośmiu mężczyzn niosło po trzy karabiny, „Lisek” dwa i kobiety po jednym. Na niebie ukazał się księżyc. Chłopcom wytłumaczyłem trasę naszego odskoku. Dalej szliśmy prawą stroną lasu marciszowskiego.(…) Dalej przeszliśmy granicę i doszliśmy do szosy Włodowice – Kotowice, następnie na cmentarz wojskowy, za którym są lasy kotowskie i tam był pierwszy odpoczynek. Tymczasem w powietrzu odbywał się koncert syren. Buczała syrena alarmowa w Porębie, ze trzy w Zawierciu i tyleż w Myszkowie. Nie napawało nas to trwogą, a raczej dumą. To były fanfary na cześć naszego zwycięstwa.

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Kompania Twardego (III)” znajduje się na s. 3 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Kompania Twardego (III)” na s. 3 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Agenci transformacji mają tyleż wspólnego z tradycyjnym agentem, co śmiercionośny bakcyl z uderzeniem pięścią

Czyż nie robi się w świecie i w Polsce coraz bardziej luzacko, głupkowato, ironiczne i wesoło? Towarzyszy temu triumfalny chichot diabła. A coraz mniej jest tych, którzy go jeszcze słyszą.

Herbert Kopiec

Bywa, że dezinformacja jest nie tylko wypaczeniem informacji, ale może ją systematycznie zastępować. Agentów dezinformacji, którzy bywają nagradzani przez organizacje międzynarodowe (m.in UNICEF), jest stosunkowo niewielu, ale jak ulał pasuje do nich znane powiedzenie: „Jeszcze nigdy w historii tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym”. (…)

Odnotujmy więc dla uniknięcia nieporozumienia, że nie chodzi o zwykłych, prymitywnych kapusiów (donosicieli, tajnych współpracowników SB), lecz współczesnych (aktywnych po 1989 r.) wyrafinowanych, transformacyjnych intelektualistów zajmujących się zatruwaniem społeczeństw nihilizmem kontrkulturowym, zmierzającym do zmiany społecznej, czyli postawienia świata tradycyjnych wartości na głowie.

„Po 1989 roku Zachód stał się nagle dla nas szeroko dostępny. (…) Oznaczało to skokowy wzrost wyjazdów zagranicznych na staże naukowe, konferencje. Otwarcie na Zachód – odnotował z radością Z. Kwieciński – przyniosło znakomite rezultaty. Mamy całą generację młodej profesury, która bardzo skorzystała na tych zmianach” (M. Jaworska-Witkowska, Z. Kwieciński, Nurty pedagogii naukowe dyskretne odlotowe, s. 88, Kraków 2011). Słowem: agenci transformacyjni, koncentrujący się na dezinformacji, indoktrynują nie tylko dzieci, ale całe społeczeństwa i narody po to, aby zbawić świat bez Boga i mają tyleż wspólnego z tradycyjnym agentem, co śmiercionośny bakcyl z uderzeniem pięścią.

W przeprowadzeniu zmiany społecznej potrzebni są bowiem finezyjni agenci nowego typu, potrafiący podstępnie wpłynąć na środowisko i skłonić je do pożądanych zachowań. Co wcale nie wyklucza, iż niektórzy z nich (w żargonie nazywano ich „zawodowymi dysydentami”) w młodości – zanim osiągnęli status naukowych tuzów – kapusiami byli.

Świadczyć o tym mogą chociażby losy życiowe prof. Lecha Witkowskiego, obsadzonego w roli odnowiciela (po 1989 roku) polskiej pedagogiki, choć figurującego w dokumentach IPN jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „LES” – opisane przeze mnie miesiąc temu. Nie będę ukrywał, że trwanie przy wątku roli intelektualistów (których nie należy mylić ze zwykłymi kapusiami) w procesie szeroko pojętej transformacji ma po części związek z 3-tomową pracą dr Jerzego Targalskiego pt. Służby specjalne i pieriestrojka (podtytuł: Rola służb specjalnych i ich agentur w pieriestrojce i demontażu komunizmu w Europie sowieckiej, 2017). (…)

Realizowany w Polsce program reformy oświaty zawiera silny ładunek indoktrynacji ideologicznej sprzecznej z cywilizacyjnymi fundamentami polskiej kultury. Dokumenty organizacji międzynarodowych: UNESCO, Rady Europy, inspirujące przemiany oświatowe w naszym kraju, świadczą, że ich intencją jest modyfikacja postaw społecznych w duchu laickim i globalistycznym. Zawsze w służbie „porządku światowego” i tego, co uważają za nasze dobro. Zamierzenia te, będące istotnym elementem przeprowadzanej zmiany społecznej, realizowane są w sposób ukryty, wręcz manipulatorski.

Animatorzy tak pomyślanej reformy spotykali się w niektórych krajach z problemem oporu kadry nauczycielskiej. Środki zaradcze, jakie przewidziano dla osłabienia i neutralizacji takich postaw, sprowadzają się do zaleceń organizowania dla nauczycieli nieustających szkoleń, mających reformować ich osobowość i sposób myślenia. Niewielka jest świadomość, że konferencje pozbawione sensownych treści są ważnym instrumentem oswajania głupoty/demoralizacji nauczycieli. Ich rola polega jednak nie tylko na takim oddziaływaniu, ale na zajmowaniu miejsca. Im więcej ble, ble, a także „dyskusji pod dyktando”, tym mniej miejsca dla rzeczowych informacji i wartościowej edukacji. (…)

Prominentni pedagodzy salonowi mają chyba świadomość, że funkcjonują na co dzień w oparach absurdu i głupoty. Co rusz któryś z nich, jakby profilaktycznie, daje znak o swoim zatroskaniu. Wrzuca – przykładowo – do swojego tekstu wątek tzw. pedagogii pobocznych wobec pedagogii nurtów głównych. Przytoczmy za prof. Z. Kwiecińskim nazwy tych nurtów: pedagogie przewrotne, jawnie kontestacyjne, opozycyjne, przekorne i odwracające wobec tych pierwszych, a także pedagogie odlotowe, proponujące różne utopijne, nierealne na początku ideologie, które z czasem, drążąc powszechną świadomość i praktykę, dokonują znacznych przekształceń edukacji powszechnej. „W obrębie tego marginesu (? – pytajnik mój) – pisze prof. Kwieciński – umieszczam też pedagogie pokrętne, jawnie w swoich intencjach cyniczne, oszukańcze, antyedukacyjne, kryjące się za fasadą pięknych i chwytliwych haseł, ale wspartych mocno na zimnych, a nieraz brudnych interesach i chciwości ich realizatorów” (Nurty pedagogii, op. cit.). I pomyśleć, że sporo tych pedagogii funkcjonuje pod dumnymi, zazwyczaj lewackimi sztandarami, że trzeba nas ulepszyć, bo jesteśmy niedostatecznie wolni, niedostatecznie równi, niedostatecznie multikulturalni i niedostatecznie europejscy. (…)

No cóż, póki co agenci transformacji mają powody do radości. Czyż to, o czym opowiada lewoskrętny/postmodernistyczny prof. Z. Kwieciński, nie jest osobliwym sprawozdaniem z pomyślnej realizacji bolszewickiej/szatańskiej strategii instalacji zamętu? Czyż zgodnie z założoną strategią nie robi się w świecie i w Polsce coraz bardziej luzacko, głupkowato, ironiczne i wesoło?

Powiedzmy wprost: trudno się dziwić, że towarzyszy temu triumfalny chichot diabła. A coraz mniej jest tych, którzy go jeszcze słyszą.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „Agenci transformacji” znajduje się na s. 5 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Agenci transformacji” na s. 5 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Radiowywiad w I wojnie światowej. W bitwie pod Tannenbergiem po raz pierwszy świadomie użyto dezinformacji w eterze

Wojna nie zmieniła tylko jednego kanonu: wygrywał ten, kto wiedział więcej o planach przeciwnika. Ten, kto potajemnie zdobył więcej prawdziwych informacji i umiejętnie podsunął fałszywe.

Rafał Brzeski

Radiowywiad w I wojnie światowej – cz. 3

Jeszcze na łożu śmierci, w pierwszych dniach 1913 r., mózg pruskiego sztabu generalnego, feldmarszałek hrabia Alfred von Schlieffen napominał junkrów pruskich, generałów wojsk lądowych Cesarstwa Niemiec: „Kiedy wkroczycie do Francji, niech rękaw ostatniego żołnierza po prawej stronie tyraliery otrze się o fale Kanału La Manche”.

Tworzony przez niego od 1905 r. plan błyskawicznego przemarszu przez neutralną Belgię, zaatakowania Francji od północnego wschodu, marszu wzdłuż Kanału i uderzenia na Paryż od północy był cyzelowany aż do ostatnich miesięcy przed wojną. Ćwiczono go na mapach i podczas manewrów. Podporządkowano mu program rozbudowy linii kolejowych, opracowano co do minuty wojenny rozkład jazdy pociągów cywilnych i wojskowych. Plan mobilizacji i koncentracji wojsk był tak precyzyjny i tyle razy sprawdzany i ćwiczony, że nie dostrzegano w nim żadnych luk i nie zostawiano miejsca na nic nieprzewidzianego.

W sierpniu 1914 ofensywa rozwijała się zgodnie z planem. Nawet belgijska forteca Liège, którą Schlieffen uważał za twardy orzech do zgryzienia, padła pod ogniem ciężkich moździerzy oblężniczych kalibru 420 mm wyprodukowanych w zakładach Kruppa. Pierwszy strzał oddano 12 sierpnia o 18.40. Ważący prawie tonę granat „rozbił w pył fort Pontisse: beton, stal i szczątki ludzkie wyrzucone zostały w powietrze na wysokość 300 m”. Granat „Grubej Berty” przebił około 2 m ziemi, 3 m betonu, a potem gruby mur z cegły. Po nawale ogniowej moździerzy z fortyfikacji Liège zostały ruiny i zgliszcza. Wielu obrońców huk wybuchów przyprawił o obłęd. Po 4 dniach najnowocześniejsza twierdza w Europie skapitulowała. Armia cesarska mogła maszerować dalej.

W swym planie Schlieffen nie przewidział jednak uporu i oporu Belgów, którzy wbrew utartym kanonom wojny przecinali druty telegraficzne i wywracali słupy. Belgijska sieć łączności legła w strzępach. Niemiecki wywiad nie rozpoznał wcześniej ani belgijskiej, ani francuskiej sieci telekomunikacyjnej, sztab generalny nie konsultował planów kampanii z oficerami łączności, nie przygotowano więc zapasów części zamiennych ani odpowiednich zapasów kabla. Trzeba było przejść na łączność bezdrutową, co teoretycznie nie powinno sprawić trudności, ale w praktyce generałowie Alexander von Kluck i Karl von Bülow, którzy dowodzili w Belgii, mieli kłopotów co niemiara. Łączność rwała się, gdyż obowiązujący szyfr nie nadawał się do warunków polowych. Każdy błąd powodował takie zniekształcenie tekstu, że odbiorca otrzymywał niezrozumiały bełkot. W rezultacie niemieccy telegrafiści powtarzali depesze, a wreszcie nadawali otwartym tekstem.

Na taką chwilę czekali operatorzy nasłuchu Service du Renseignement (Służby Rozpoznania) na szczycie wieży Eiffla. Ich „ulubieńcem” był pruski generał Johannes Georg von der Marwitz, dowódca kawalerii 1 Armii, który z kawaleryjskim temperamentem nie czekał na żmudne szyfrowanie i deszyfrowanie, tylko kazał telegrafistom nadawać otwartym tekstem. To właśnie jego depesza z początku września 1914 r., o konieczności przekucia podków i dania koniom dwudniowego odpoczynku uzmysłowiła Francuzom, że mają czas przygotować kontruderzenie nad Marną.

W rezultacie kilkudniowej bitwy niemiecka ofensywa została zahamowana, a w pruskim dowództwie zapanował chaos, czego świadectwem była kolejna depesza von der Marwitza: „Powiedzcie, gdzie dokładnie jesteście i co robicie. Tylko spieszcie się, żebym zdążył spieprzyć stąd jak najszybciej” (Krop P., Sekrety wywiadu francuskiego, Warszawa 1999, s. 143). Przegrana nad Marną sprawiła, że plan Schlieffena powędrował do sztabowego kosza i front przekształcił się w łańcuch transzei i umocnień od Szwajcarii po Morze Północne, a wojna z manewrowej zamieniła się w pozycyjną.

Również dla Anglików wojna rozpoczęła się nie tak, jak planowali. Wprawdzie jeszcze w czerwcu 1914 r. sporządzili rejestr funkcjonujących na świecie nadajników wraz z podstawowymi danymi o ich mocy, zasięgu i konstrukcji, ale kiedy Brytyjskie Siły Ekspedycyjne wylądowały we Francji, w radiostacje na konnych wozach, po 3 na dywizję lub brygadę, wyposażona była tylko kawaleria. W Komitecie Obrony Imperialnej uznano bowiem, że łączność radiowa potrzebna jest tylko jednostkom szybkim, a piechocie wystarczą polowe telefony. Tymczasem po trzech miesiącach front stanął w miejscu i spieszonych kawalerzystów wysłano do transzei. Swoje radiostacje zabrali do okopów, gdzie stwierdzili, że w nasłuchu sprawdzają się doskonale i „niebawem używano ich niemal wyłącznie do przechwytywania komunikacji wroga, i to ze sporym sukcesem”. Najpoważniejszą trudność stanowił brak tłumaczy. Mściła się przedwojenna opinia wpływowego w ministerstwie wojny (później marszałka polnego) gen. Henry’ego Wilsona, że oficerowi wystarczy, jak dobrze włada własnym językiem, bo żaden z wielkich dowódców nie znał języków obcych.

Niemiecką łączność telefoniczną początkowo podsłuchiwano, podłączając się do nieprzyjacielskich kabli, co nie było specjalnie trudne, gdyż miesiącami okopy obu stron dzieliły niewielkie odległości, nawet niespełna 20 m. Zebrane doświadczenie przydało się Brytyjczykom w budowie aparatów podsłuchowych. Polowe testy przeprowadzone w 1915 r. pozwalały prowadzić podsłuch z odległości 100 metrów. Zadowolenie zwarzyły jednak tłumaczenia podsłuchanych rozmów, z których wynikało, że Niemcy mają jeszcze lepsze aparaty. Brytyjskie telefony i telegrafy polowe wykorzystywały jeden rozciągnięty kabel oraz dobre uziemienie. Niemieckie urządzenia „Moritz” działały na zasadzie indukcji. Wystarczyło przeczołgać się nocą pod zasiekami i zagrzebać w ziemi podłączone do kabla miedziane płytki, a drugi koniec przyłączyć do „Moritza”. Wzmacniacz urządzenia umożliwiał skuteczny podsłuch nawet z odległości 1000 m od linii telefonicznej przeciwnika. W połowie 1915 r. szkockich piechurów przybywających w tajemnicy na pierwszą linię okopów powitał niemiecki trębacz, grając z werwą tradycyjny marsz ich pułku.

Aparaty „Moritz” sprawowały się doskonale, a Brytyjczycy byli niebezpiecznie gadatliwi. Szczególnie „oficerowie wyższych stopni, którzy mogli zdradzić najwięcej sekretów. Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że skutkiem ich niedyskrecji w latach 1915 i 1916 były tysiące ofiar i dopiero w 1917 r. udało się wprowadzić w miarę skuteczne przeciwśrodki” (Nalder R., Royal Corps of Signals, Londyn 1958, s. 107). Jednym z nich był zakaz prowadzenia rozmów telefonicznych w odległości mniejszej niż 3000 m od linii frontu.

Brytyjska łączność polowa stała się w miarę bezpieczna dopiero pod koniec 1915 r., gdy na odcinku pod Ypres we Flandrii wprowadzono pierwsze egzemplarze okopowego telefonu zwanego Fullerphone, od nazwiska konstruktora, majora A.C. Fullera. Z jego pomocą można było bezpiecznie przesyłać depesze telegraficzne na odległość 30 kilometrów, a rozmawiać na nieco krótszym dystansie.

Na 1916 rok Niemcy zaplanowali wykrwawienie armii francuskiej uderzeniem na umocniony rejon Verdun. Naczelny wódz wojsk francuskich, generał Joseph Joffre, był rozdarty. Wywiad twierdził, że celem niemieckiej ofensywy będzie zdobycie twierdzy Verdun; wydział operacyjny jego sztabu zapewniał, że Niemcy uderzą w Szampanii lub w Alzacji. Politycy w Paryżu, którym zaszedł za skórę, tylko czyhali na jego potknięcie. Wysłał więc szefa sztabu generała Noëla de Castelnaua w podróż inspekcyjną na pierwszą linię frontu. Pod koniec stycznia 1916 r. de Castelnau dotarł do słabo przygotowanej do obrony twierdzy Verdun. Tam w przyfrontowym lesie do kolejnej ostrej wymiany zdań między oficerami wywiadu i wydziału operacyjnego włączył się nagle sierżant Henri Morin, szef placówki nasłuchu, i przekonał de Castelnaua, że Niemcy okopali się solidnie, dostali świeże uzupełnienie, mają liczne odwody i są gotowi do ofensywy, która „powinna zacząć się około 13 lutego”. Placówki francuskiego nasłuchu niemieckich linii telefonicznych w rejonie Verdun były wyposażone w aparaty z techniczną nowością – wzmacniaczami lampowymi. Dzięki temu ludzie Morina dysponowali wyjątkowo precyzyjnymi wiadomościami. De Castelnau wrócił do głównej kwatery i mimo oporów wydziału operacyjnego wymusił wzmocnienie rejonu umocnionego Verdun, głównie artylerią ciężką i działami kolejowymi.

Sierżant Morin pomylił się o tydzień. Niemcy uderzyli 21 lutego 1916 r., rozpoczynając jedną z najbardziej krwawych bitew I wojny światowej. Do grudnia straty obu stron wyniosły około 800 tysięcy żołnierzy. Wystrzelono ponad 36 mln pocisków artyleryjskich.

Wojska francuskie walczyły pod Verdun, kiedy Brytyjczycy postanowili zaatakować nad Sommą we francuskiej Pikardii. Planowano, że kilkudniowe przygotowanie artyleryjskie zniszczy niemieckie umocnienia polowe i piechota bez trudności sforsuje niemiecką linię obrony. Niemcy wiedzieli, że Brytyjczycy szykują się do ofensywy, a kiedy rozpoczęła się ogniowa nawała, mieli pewność, że atak się zbliża. Pytanie, kiedy. Odpowiedź dali 30 czerwca łącznościowcy podsłuchujący angielskie linie telefoniczne. Ktoś po drugiej stronie frontu relacjonował słowa generała dodającego ducha żołnierzom, którzy jutro o 7.30 rano ruszą na wroga. Niedyskrecja pozwoliła Niemcom wycofać się z ostrzeliwanej pierwszej linii okopów, podciągnąć karabiny maszynowe i czekać. Kiedy ogień brytyjskiej artylerii przesunął się na tyły, ogień zaporowy otworzyła niemiecka artyleria, piechota wróciła na pierwszą linię i karabiny maszynowe zaczęły zbierać krwawe żniwo. Zanim zapadł zmrok, Brytyjczycy stracili w zabitych i rannych blisko 60 tysięcy ludzi. Bitwa nad Sommą trwała do 18 listopada 1916 r. Po obu stronach straty były ogromne – w sumie około miliona ludzi. Wojska Ententy przesunęły front o 12 kilometrów.

Na froncie wschodnim starciem, które w Niemczech urosło do symbolu Deutschland über alles, była bitwa pod Tannenbergiem. Pod koniec sierpnia 1914 r. słabsze siły niemieckie rozgromiły między jeziorami mazurskimi dwie armie rosyjskie generałów Pawła Rennenkampfa i Aleksandra Samsonowa. Pod naciskiem Rosjan wojska niemieckie początkowo wycofywały się i miały zamiar uciec za Wisłę. Po południu 23 sierpnia szef sztabu generalnego Helmuth von Moltke wymienił dowództwo 8 Armii na generałów Paula von Hindenburga i Ericha Ludendorffa,. Do wieczora przygotowali plan operacyjny swoich wojsk. 25 sierpnia Hindenburg gotował się do wyjazdu inspekcyjnego na front, kiedy wręczono mu przechwycony w nocy radiogram. Był to rozkaz operacyjny Rennenkampfa dla rosyjskiego IV Korpusu. Został nadany otwartym tekstem!

Hindenburg dowiedział się nie tylko o zamiarach korpusu, ale również, że po drugiej stronie frontu stoi rosyjska 1 Armia, o czym dotychczas nie wiedział. Tego samego dnia po południu otrzymał kolejny radiogram, również nadany otwartym tekstem; tym razem był to rozkaz generała Samsonowa o organizacji i kierunkach działania 2 Armii rosyjskiej. Teraz mógł spokojnie przygotowywać kontruderzenie.

Dzięki nasłuchowi, do końca trwającej kilka dni bitwy Hindenburg i Ludendorff otrzymywali istotne rosyjskie rozkazy, które nadawane były nadal bez szyfrowania. W rezultacie byli lepiej poinformowani o sytuacji niż dowódcy rosyjscy. Nic więc dziwnego, że pokonali Rosjan i zmusili ich do chaotycznego odwrotu. Niemal cały rosyjski sprzęt został rzucony w bagna, a Niemcy wzięli do niewoli ponad 92 000 Rosjan. Trzeba było 60 pociągów, żeby odstawić jeńców na tyły.

W trakcie bitwy pod Tannenbergiem podsłuch korespondencji rosyjskiej prowadziły radiostacje forteczne w Królewcu i Toruniu oraz dwie radiostacje sztabowe 8 Armii niemieckiej. Po zwycięskiej bitwie Hindenburg został ogłoszony „zbawcą Prus”, razem z Ludendorffem zaś uznany za genialny tandem dowódczo-sztabowy. Dwa miesiące po bitwie Hindenburg awansował na feldmarszałka. W opublikowanych w 1919 r. memuarach słowem nie wspomniał o przechwyconych przez nasłuch radiogramach. Ludendorff był nieco uczciwszy. Zapisał: „Otrzymaliśmy przechwycony telegram przeciwnika, który dał nam jasny obraz ruchów wroga w następnych dniach” (Flicke W.F., War Secret in the Ether…, Waszyngton 1953, s. 18). Nie napisał jednak, że tych telegramów było wiele. No, ale wtedy trudno byłoby mówić o genialnych dowódcach niemieckich.

W opinii kwatermistrza generalnego sztabu najwyższego naczelnego dowódcy, gen. Jurija Daniłowa, główną przyczyną porażki był kompletny chaos łącznościowy. Z braku kabla telefonicznego ciężar komunikacji spadł na radiostacje, których obsługa nie była odpowiednio przygotowana. Szyfranci nie potrafili sprawnie utajniać i odczytywać radiogramów. Sztab XIII Korpusu nie miał ani szyfrów, ani kodów i nie mógł przyjmować innej korespondencji, jak otwartym tekstem. Ponadto rozkazy dzienne wydawane były zbyt późno i nawet bez szyfrowania docierały do niższych szczebli dopiero około 10.00 przed południem, kiedy jednostki powinny być już dawno w marszu. Gdyby korespondencja była szyfrowana, opóźnienia byłyby jeszcze większe. Daniłow zwrócił jednak uwagę, że niemiecka strona też nadawała otwartym tekstem, z czego korzystały rosyjskie sztaby.

W trakcie bitwy pod Tannenbergiem zapewne po raz pierwszy zastosowano świadomie dezinformację w eterze. Radiostacja w Królewcu wysłała 7 września 1914 r. otwartym tekstem radiogram, który w wielu miejscach był przekłamany pozorowanymi zakłóceniami, ale w jednym miejscu nakazywał korpusowi gwardii połączyć się pod Labiawą (obecnie Polessk w obwodzie kaliningradzkim) z jednostkami wyładowującej się tam 5 Armii. O ten fałszywy fragment chodziło. Rosjanie przechwycili radiogram, „łyknęli” dezinformację i wstrzymali dalsze natarcie, chociaż 5 Armia była wówczas na froncie we Francji.

Za „ojca chrzestnego” niemieckiego radiowywiadu należy uznać dowódcę radiostacji fortecznej w Toruniu, który w trakcie bitwy pod Tannenbergiem z własnej inicjatywy zorganizował dowóz przechwyconych radiogramów kurierami na motocyklach do sztabu Ludendorffa, tworząc w ten sposób zintegrowany system nasłuchu, przejmowania i wykorzystywania korespondencji radiowej przeciwnika. Na tym się jednak skończyło. Dopiero rok później w Niemczech zorganizowano systematyczny monitoring nieprzyjacielskiego ruchu w eterze.

Austriackie wojska na froncie wschodnim od pierwszych dni wojny dysponowały już zalążkiem systemu nasłuchu i przechwytywania korespondencji przeciwnika w oparciu o radiostacje forteczne w Krakowie i Przemyślu. Nasłuch powiązany był z Geheimdienst – kryptologiczną sekcją kancelarii cesarskiej, co pozwoliło już w drugim tygodniu wojny prowadzić nie tylko nasłuch, ale również skuteczny dekryptaż rosyjskiej korespondencji. Na froncie serbskim, włoskim oraz na Adriatyku radiowywiad Evidenzbureau wojsk lądowych współpracował z Telegraphenbureau w bazie cesarsko-królewskiej marynarki wojennej w Pola. Marynarka wojenna przechwytywała korespondencję, armia prowadziła dekryptaż. Całość austriackich działań radiowywiadowczych nosiła kryptonim PENKALA.

Po drugiej stronie frontu Francja i Włochy od początku wojny prowadziły nasłuch korespondencji Austro-Węgier. We Włoszech przechwycone depesze zbierano w Ufficio Informationi, ale austriackie szyfry oparły się włoskim kryptologom i odczytywanie korespondencji rozpoczęto dopiero w kwietniu 1916 r., kiedy włoskiemu wywiadowi udało się uzyskać książkę kodową UC 12. Rok później wzdłuż wybrzeża Adriatyku uruchomiono sieć stacji radionamiaru, który z miejsca przyniósł doskonałe efekty w ustalaniu pozycji austriackich i niemieckich okrętów podwodnych.

Pierwsza wojna światowa przyniosła nowy wymiar walk – w powietrzu. Pierwszy nalot niemieckich zeppelinów na Wielką Brytanię 19 stycznia 1915 r. był ryzykownym przedsięwzięciem nie tyle z uwagi na obronę przeciwlotniczą, ile na trudności nawigacyjne. Dopiero w kwietniu uruchomiono trzy stacje nadawcze w Niemczech i jedną w okupowanej Belgii, których sygnał umożliwiał prymitywną radionawigację. Stacje te były od razu monitorowane przez Brytyjczyków. Pojawienie się w eterze ich sygnału ostrzegało o szykującym się nalocie, a śledzenie kursu sterowców umożliwiał regulamin cesarskiej marynarki wojennej, który nakazywał kapitanom większości zeppelinów łączyć się co godzina z dowództwem. Nawet krótka depesza umożliwiała zaalarmowanym już stacjom brytyjskiego radionamiaru ustalenie pozycji sterowca, nakreślenie kursu i ogłoszenie pogotowia dla obrony przeciwlotniczej. Dzięki radionamiarowi w 1916 r. zestrzelono 8 sterowców. Rozpoznanie metod nawigacji umożliwiło też co najmniej jeden przypadek podszycia się pod niemiecką stację i nadania fałszywego sygnału. Zmyleni nawigatorzy zeppelinów, wracając z nad Anglii, skierowali swe sterowce nad Francję, gdzie zostały zestrzelone.

Radiotelegraficzną operację dezinformacyjną o znacznie większym wymiarze przeprowadzono jesienią 1917 r. W Niemieckiej Afryce Wschodniej dowodzony przez generała Paula von Lettowa kolonialny garnizon bronił się umiejętnie od ponad trzech lat, ale jego sytuacja z braku zaopatrzenia była dramatyczna. W Berlinie postanowiono wysłać pomoc superzeppelinem L-59. Do długodystansowego lotu w jedną stronę na wyżynę Makonde przygotowano go pieczołowicie. Różne elementy konstrukcji zmieniono tak, by można je było na miejscu wykorzystać do naprawy sprzętu i uzbrojenia. Część powłoki uszyto z najwyższej jakości brezentu, aby przerobić ją na namioty. Załadowano na pokład 15 ton zaopatrzenia: amunicję, uzbrojenie, zamki i lufy do karabinów, lekarstwa, materiały opatrunkowe, tkaniny mundurowe i maszyny do szycia nowych mundurów, a także części zamienne do radiostacji, pudełko medali „Żelazny Krzyż” i skrzynkę wina.

Wyładowany po brzegi L-59 wystartował 21 listopada z miasta Jamboł w Bułgarii. Bez kłopotów przeleciał nad Morzem Śródziemnym i Egiptem. 22 listopada minął Chartum i był już poza zasięgiem brytyjskich samolotów, kiedy dowódca, Kapitänleutnant Ludwig Bockholt otrzymał rozkaz powrotu, ponieważ garnizon von Lettowa skapitulował. L-59 zawrócił i po 95 godzinach lotu i przebyciu prawie 7000 kilometrów wylądował w Jamboł.

Na ziemi wyczerpana załoga dowiedziała się, że niemiecki garnizon walczy nadal. W swych powojennych wspomnieniach szef brytyjskiego wywiadu w Afryce Wschodniej, pułkownik Richard Meinertzhagen napisał, że depesza nakazująca powrót L-59 została wysłana słabym sygnałem przez radiostację brytyjską, bowiem Brytyjczycy złamali szyfr Cesarskiej Marynarki Wojennej i podszyli się pod niemiecką admiralicję. Jeśli to prawda, a wielu historyków powątpiewa, byłby to przykład bardzo skutecznej dezinformacji w eterze.

Feldmarszałek von Schlieffen planował wojnę manewrową, tymczasem szybko przerodziła się ona w pozycyjną. Latami dowódcy obu stron wierzyli, że tylko wielodniowa nawała artyleryjska otworzy drogę piechocie szturmującej okopy przeciwnika. Ginęły miliony ludzi, a front ledwie drgał, przesuwając się o kilka lub kilkanaście kilometrów. Przełomu dokonała broń dotychczas nieznana – czołgi. Admiralicja brytyjska ufała swoim pancernikom, a tymczasem Albion omal nie został rzucony na kolana przez okręty podwodne, zeppeliny oraz bombowce Gotha i Giant. Wojna nie zmieniła tylko jednego kanonu: wygrywał ten, kto wiedział więcej o planach przeciwnika. Ten, kto potajemnie zdobył więcej prawdziwych informacji i umiejętnie podsunął fałszywe.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej cz. III” znajduje się na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej cz. III” na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Media bez misji. Gra się tylko te polskie kawałki, które zgłaszają duże firmy i takie, które są dogadane z szefami anten

Majorsi rządzą. Radio musi to puścić! Będzie cierpiało, że to jest bez sensu i przyczyny, ale wie, że cierpi za miliony. Grube miliony. I dlatego cały czas antenowy wypełniony jest brytyjską muzyką.

Media bez misji

Z Janem Kondrakiem z Lubelskiej Federacji Bardów rozmawia Sławek Orwat.

Adam Nowak z Raz Dwa Trzy powiedział kiedyś, że bardzo nie lubi określenia „poezja śpiewana”, dodając: „zamiast robić poezję śpiewaną, lepiej śpiewać dobre piosenki”. Adam zwrócił też uwagę na utratę rangi festiwalu opolskiego, jaką posiadał on w latach 60., 70. i 80., kiedy było to miejsce, gdzie spotykały się niemal wszystkie nurty muzyczne reprezentowane przez zwycięzców przeróżnych konkursów i festiwali, w tym także przez laureatów Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie.

Debiuty składały się niegdyś wyłącznie z laureatów studenckiego konkursu.

Czy to się zmieniło, bo dziś studenci słuchają disco polo?

Nie dlatego. Nie tylko. Studenci słuchają DP, bo to przestało być obciachem, bo suweren objawił swoje przaśne oblicze, oblicze prawdziwe. Polacy w masie swej słabo rozróżniają dźwięki. Nie wiedzą, kto fałszuje, kto nie. Kto ma wielki głos, kto mały. Edukacja artystyczna upadła wraz ze zmianą ustroju i nie ma jej w szkołach powszechnych ani w mediach. Geneza tej choroby, choroby festiwalu opolskiego, jest inna i warto o niej mówić. Opole jako festiwal polskiej piosenki jest dzisiaj perspektywą mylną i cząstkową, to coś, co się skończyło. Wyczerpało. Festiwal opolski został dlatego osadzony w Opolu, że tam była największa mniejszość niemiecka na całym terytorium Polski. Chodziło więc o oswojenie, o inkorporację kulturową „niemczyzny” zdobytej w ramach drugiej wojny światowej. Miało się to zapoczątkować poprzez najłatwiejszą, najbardziej ekspansywną formę artystyczną, jaką w dwudziestym wieku stała się piosenka.

Piosenka nie jest wymysłem przedwiecznym. Taka, jaką znamy, pochodzi z paryskiego kabaretu Czarny Kot i ma dopiero dwieście lat. Dzięki mediom nagle stała się ekspansywna w dwudziestym wieku. Posłużono się nią także, montując festiwal w Opolu, żeby spolonizować te tereny, czyli Opole jako festiwal miało misję państwotwórczą.

I w pewnym momencie ta misja się wyczerpała. Festiwalem zaczęły zarządzać grupy kolegów, grupy osób prywatnych, które dostrzegły silny związek pomiędzy wylansowanym przebojem a stanem portmonetek ich żon. I panowie: taki, taki i taki (mogę wymienić nazwiska, bo jak jeździłem z moimi wychowankami, to poznałem niektórych „reżyserów” jego mać) sprywatyzowali to.

Festiwal opolski został sprywatyzowany, jeszcze zanim sprywatyzowano polskie zakłady pracy, a działo się to w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, bo Opolem zarządzali wtedy ludzie działający na tzw. obrzeżach i w powiązaniu z mediami publicznymi. Były to grupy osób działające w radiach, w każdym programie poza Programem 2, gdzie duch misji nigdy nie umarł i trwa do tej pory. Wszędzie indziej wszystkie polskie programy zostały sprywatyzowane. Każda stacja ma grupę „swoich” wykonawców przez siebie lansowanych. Jeśli nie jesteś w którejś stajni, to cię nie ma. Tam są pozory misji, zaledwie pozory! Nie było nigdy żadnej Rady Kultury, która radziłaby nad tym wszystkim i mówiła: „no tak, to osiągnęło pewien poziom muzyczny, a to i to nadaje się do radia”. Nie było niczego takiego. Zobaczcie, ile dziś jest dziennikarskiego korowodu nad tym, kogo wysłać na Eurowizję. Przecież to jest oczywiste. Powinni tam jechać najlepsi, nawet jeśli przegrywają; powinni to być ludzie z najbardziej oryginalnym pomysłem reprezentującym Polskę.

Druga sprawa, to gdzie jeszcze na świecie jest taka sytuacja, że przychodzisz do Polskiego Radia – publicznego, opłacanego ze składek społeczeństwa, i redaktor prowadzący audycję ma takie koszyki: zagraniczne (a dokładnie anglojęzyczne, bo francuskiego ani węgierskiego tam nie spotkasz), angielskie, angielskie słabsze, polskie i polski chłam. Większość polskich utworów, które są wysyłane pocztą, nigdy nie zostaje tam odtworzona. Gra się natomiast tylko te polskie kawałki, które zgłaszają duże firmy i takie, które są dogadane z szefami anten. Majorsi rządzą. Radio musi to puścić! Będzie cierpiało, że to, co puszcza, jest bez sensu i przyczyny, ale wie, że cierpi za miliony. Grube miliony. I dlatego cały czas antenowy wypełniony jest brytyjską muzyką.

I teraz spróbujcie wyobrazić sobie sytuację odwrotną. Przyjeżdżamy my do Londynu i w Londynie we wszystkich rozgłośniach, w BBC leci wyłącznie Lubelska Federacja Bardów, Budka Suflera, Maanam i… jest koszyk z brytyjskim chłamem. Wyobrażacie sobie coś takiego? Gdzie w ogóle jeszcze coś takiego na świecie zrobiono? Nigdzie! Jak jedziesz po Europie i masz włączone radio, to na Węgrzech po kolei włączają ci się stacje z muzyką węgierską, a w Chorwacji to w ogóle poprzerabiali cały brytyjski pop na język chorwacki. To jest karykaturalne, ale o czym to świadczy? Świadczy o tym, że istnieje polityka kulturalna, która ma jakieś zadania, ma jakąś misję.

A wracając do Opola… ten festiwal na pewno nikomu już nie służy, poza niewielką grupą osób, i nie ma żadnej misji. Jest to komercyjny festiwal z tradycyjną nazwą, której desygnat już dawno umarł. Festiwalem Polskiej Piosenki na pewno już nie jest. Z jednej strony dzieje się tak dlatego, że wchodzą tam w grę pieniądze, a słabo się dzieje dlatego, że państwo polskie nie sięga po instrumenty prawne, żeby wyregulować ten rynek, bo te pieniądze są tam jednak za małe. Huty miedzi mają jednak stokrotnie wyższe obroty w sensie gospodarczym i to tym się zajmuje polski parlament i rząd, a taką gałęzią, która nie ma większych szans na eksport, na pomnażanie dóbr doczesnych kraju, po prostu się nie zajęto. Tym zarządzają Brytyjczycy, odkąd Radio Luksemburg odniosło sukces, potajemnie kształtując umysły i gusty DJ-ów radiowych. Jaki jest sens puszczania bezzębnych dziadków z Delty Missisipi rzępolących jakieś bluesy? Jaki to ma sens poza sensem szkoleniowo-muzealnym? A dlaczego nie puszcza się bezzębnych dziadów z Kurpiów, którzy też grają w pentatonice swoje kurpiowskie bluesy? Dlaczego nie ma pana Chopina, który wymyślił polską muzykę. Polską! Połowa Chińczyków potrafi polszczyznę muzyczną odszukać na mapie świata i wyłuskać bez trudu rytmy polskie, melodykę polską, bo pan Chopin był uprzejmy wymyślić i swym geniuszem wypromować coś, co jest charakterystyczne tylko dla Polski Czy tego nie ma już w Polsce?

To jest w dalszym ciągu, ale Polska się do tego nie odwołuje. My jesteśmy do szczętu anglosascy. Selim jest anglosaski, Andrzejewski jest anglosaski, Wasilewska jest anglosaska, ja jestem w połowie anglosaski. Ja się burzę na to, bo jak ja byłem mały, to w radiu komunistycznym zawsze o szóstej rano puszczano miniatury klasyczne. W Programie I zawsze leciały jakieś krótkie klasyczne formy muzyczne i to była misja. To było skomentowane i rodziło snobizm pozytywny.

Był też i taki moment w historii polskiej telewizji i polskiego radia, kiedy to dogadały się te dwie instytucje (tam jednak ponoć parę światłych osób jest) i były pieniądze państwowe przeznaczone na taką comiesięczną giełdę. Kompozytorzy, autorzy wysyłali nowo stworzone utwory i co miesiąc kilka z nich wybierano do lansowania w radiu i zrobienia teledysku, który szedł w oprawie programów telewizyjnych. Teraz już nawet nie wiecie pewnie, co to jest oprawa, ale kiedyś było coś takiego, że gdzie teraz są reklamy, mogły iść teledyski. W TVP Kultura jeszcze istnieje coś takiego, że jakieś teledyski chodzą zamiast reklam. I wtedy Telewizja Polska zakwalifikowała Andrzejewskiemu aż dwa numery do zrobienia teledysków, które powstały za państwowe pieniądze w profesjonalnych warunkach. Kiedy w roku 1998 całe media lubelskie: dwie gazety codzienne, radio publiczne i telewizja publiczna chodziły za nami co miesiąc, wszystko nagrywały i potem puszczały urobek na antenie, to myśmy się w Lublinie stali szybko sławni. Ja mogłem jeździć taksówką na przykład i nie płacić. Płaciłem. Na weselach grano nasze kawałki, a my do tej pory dwa razy w roku sprzedajemy pełne sale w lubelskiej filharmonii. My nie możemy grać w małych salach w Lublinie. Czyli, krótko mówiąc, na naszym przykładzie widać, że jeśli tego typu piosenkę raz się zaprezentuje całej społeczności, to ona się lansuje bardzo łatwo, bardzo szybko.

Dożyliśmy czasów, że każdy może napisać książkę, a to, czy ona potem zostanie bestsellerem, kompletnie nie wynika z jej poziomu literackiego, tylko z pieniędzy wyłożonych na jej promocję.

Kiedyś też była nadprodukcja grafomanii na wszystkich polach, tylko wtedy nie wszyscy mieli okazję usiąść koło kierowcy. Dziś media pozwalają wszystkim usiąść koło kierowcy, a nawet tego kierowcę udawać, wskutek czego robi się tyraliera i nie ma hierarchii.

Kiedy słyszę, że pani Wałęsa napisała jedną z najbardziej czytanych książek ostatnich lat, to w geście rozpaczy zadaję Grabażowe pytanie: „Co się z nami stało?”

No co się stało? W latach pięćdziesiątych to samo stało się w Ameryce, a Allen Ginsberg protestował przeciwko zhomogenizowaniu kultury. Andy Warhol zrobił natomiast inną rzecz. Postanowił adaptować wszystkie wzory sztuki konsumpcyjnej i przenieść je w rejony sztuki, co stało się najbardziej prowokacyjnym faktem w całej historii sztuki i choć pewne znamiona dzieła artystycznego ma, to umówmy się, że fotografia puszki z zupą Campbell sztuką jest taką sobie, i to bardzo daleko umowną.

Czy jako zanurzony w kulturze chrześcijańsko-judaistycznej i antycznej bard zgadzasz się na islamizację naszego kontynentu? Dożyliśmy czasów, że kobieta idąca ulicami niemieckiego miasteczka, w pojęciu przedstawicieli całkowicie obcej nam kulturowo cywilizacji jest własnością publiczną i może zostać zgwałcona w obecności męża. Czegoś takiego na naszym kontynencie dotychczas nie było.

To jest daleko idące uproszczenie. Większość krajów europejskich to były kiedyś kraje niewolnicze. Pojedź sobie na Słowację i dowiedz się, jak wyglądały stosunki między dworem słowackim (polskim zresztą też) a warstwą poddanych, czyli chłopami. Co z prawem pierwszej nocy? Chłopki były notorycznie gwałcone, całymi zastępami były dostarczane na dwór pana feudalnego, gdzie były wykorzystywane. Podstawa jest w Starym Testamencie, który jest całkowitym, powtarzam całkowitym nakazem supremacji męskości nad żeńskością, czyli kobieta jest poddaną, jest niewolnicą i musi rodzić w bólu. Czyli wszystkie dzieci są poniekąd z gwałtu, można tak powiedzieć w nawiązaniu do Twojego pytania. W kulturze paternalistycznej tak jest.

W momencie, kiedy kobiety zdobyły w Europie prawa, kiedy zaczynają powoli być traktowane jak ludzie, pierwsze, czego odmawiają, to rodzenie dzieci – i to zrobiły. Co robią kultury prymitywne, gdzie kobieta jest nadal niewolnicą? One się nadal mnożą. U zarania dziejów kultura judaistyczna była taka sama, czyli równie krwiożercza i równie drapieżna. Tak samo chrześcijaństwo, które się wyłoniło i stało się religią państwową w łonie Cesarstwa Rzymskiego w 395 roku bodaj. Wszystko działo się od tego momentu niby to z nakazu jedynego Boga. Pokaż mi człowieka, który zna Boga, zna Jego imię i rzeczywiście słyszał, co Bóg mówi. Jeśli to nie jest wariat czy Minister Obrony Narodowej pewnego kraju. Sumując: wszystko, co tyczy się historii ludzkości, ma swoje fazy. Islam jest po prostu młodszą kulturą, czyli jest jeszcze w fazie drapieżnej, w jakiej jeszcze w trzynastym wieku było chrześcijaństwo, kiedy wybijano Jadźwingów.

Za Saladyna islam stał znacznie wyżej i w tym momencie rodzi się pytanie: dlaczego się cofnął?

Ja myślę, że wiem dlaczego i nauka dała mi odpowiedź. Myślę, że islam niejedno ma imię, po prostu. W Polsce też są muzułmanie, i to od kilkuset lat. Oni zachowują się całkowicie inaczej niż ISIS. Za Saladyna, kiedy tamta kultura wytworzyła niezwykłe zabytki, kiedy jej osiągnięcia naukowe były także niezwykłe, wtedy powstały też i te ciemniejsze, ortodoksyjne odłamy islamu, które (uwaga!) zabraniały kulturze się rozwijać i petryfikowały wzorce.

Mówiłem już o roli barda, że bard adaptuje pewne wzory kulturowe dla nowych czasów, żeby społeczeństwo mogło się rozwijać. Tam tego nie było. Tam stanięto w rozwoju. Tak jakby w obronie nienaruszalności zasobów matki Ziemi. Jakby ignorując biblijne hasło o potrzebie podporządkowania sobie Ziemi, kosmosu itd. Dlatego wszystkie pomniki i wytwory kultury wyższej zostały w Afganistanie zburzone. To stało się właśnie w myśl tego odłamu islamu, który rozwojowi mówi – nie! W łonie samego islamu zwyciężyły odłamy bardziej brutalne i one nadal takie są, i to dotyczy każdej kultury we wczesnym stadium rozwoju. Mówiąc jeszcze inaczej, należy się spodziewać, że ta kultura w zderzeniu z wysoką kulturą Zachodu ostrze swoje będzie tępiła.

Dygresja: Ameryka dość świadomie napędza konflikty pomiędzy poszczególnymi odłamami islamu gdzieś tam w Afryce i w Azji, i celowo wywołuje wojny lokalne po to, żeby to ostrze się samo tępiło, bo za chwilę Ameryka będzie miała ten sam problem, co Europa. Przy okazji Ameryka napędziła na nas tę falę emigracji, by Europę zdestabilizować. Ameryka chyba boi się Europy. Europa jest kontynentem o o wiele większym potencjale ludnościowym i gospodarczym niż Ameryka.

Tu trzeba pamiętać o tym, co jest rzeczywistą przyczyną zmian na geograficznej i politycznej mapie świata. Jest to potencjał gospodarczy i intelektualny. Europa, gdyby tylko chciała, mogła i umiała się zjednoczyć, w ciągu kilkunastu lat byłaby kontynentem potężniejszym niż Ameryka. Ta sobie nie może na to pozwolić. Dlatego prezydent Stanów Zjednoczonych tak drastycznie zmienił teraz front wobec Niemiec, Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza Francji. Europa ma znakomite instrumenty prawne, żeby złym skutkom islamizacji zapobiegać. Prawo jest, tylko poprawność polityczna je unieruchomiła. Wystarczy nie dopuścić do nawoływania do zbrodni w wykonaniu mułłów. Wystarczy skorzystać z doświadczenia najmądrzejszych i najbardziej poszkodowanych ludzi, czyli Żydów. W Izraelu, żeby zostać obywatelem, trzeba zdać egzamin z kulturówki, który co dwa lata jest powtarzany.

Ja jestem za takim modelem przyjmowania imigracji. Egzamin z kulturówki – i proszę bardzo. Jeśli wtłoczysz nowej społeczności pewne wzory wyższej kultury, to prawdopodobnie ostrze jej agresji się stępi. Powtarzam – prawdopodobnie, bo nie wiem, jak będzie, bo być może dojdzie do przesilenia i nocy długich noży i pewnego dnia wszystkich nas wykończą. Owszem, może tak być.

Kazik Staszewski też się tego obawia.

Ja też się tego obawiam, ale trzeba przyjrzeć się temu, co wstecz, i nie być takim europocentrycznym i polonocentrycznym. Trzeba zobaczyć, jak te wszystkie procesy w historii przebiegały i wyciągać praktyczne wnioski. Pamiętać przy tym, że nigdy nie było prostej ekstrapolacji z przeszłości. To zawsze gdzieś meandrowało i zawsze wychodziła jakaś trzecia strona medalu, czyli ząbki. Awers, rewers i ząbki.

Wywiad Sławka Orwata z Janem Kondrakiem pt. „Media bez misji” znajduje się na s. 19 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Janem Kondrakiem pt. „Media bez misji” na s. 3 „Wolna Europa” czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Program rewitalizacji kulturowej Ziemi Lubelskiej. Obecne województwo lubelskie historycznie sięga czasów piastowskich

Pałac Lubomirskich w Lublinie przeznaczono na Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej. Nadarza się wyjątkowa okazja zdjęcia z Ziemi Lubelskiej zasłony PKWN-owskiej – fatum ciążącego od 70 lat.

Ryszard Surmacz

Pięć zasad rewitalizacji kulturowej województwa lubelskiego

  1. Ziemia Lubelska dziś należy do pogranicza Polski i regionu granicznego Europy. Potrzebni są tu nowi ludzie, nowe struktury oraz „renesansowe” myślenie o regionie, sprawach Polski i Europy – takie, które cechowało elity dawnych Kresów wschodnich.
  2. Nowe prądy epoki zmuszają nas do odwrócenia tendencji kulturowych. Multikulturalizm przegrał, a więc wracamy do koncepcji państw narodowych. Na swoim terytorium administracyjnym to my, Polacy, kształtujemy politykę wewnętrzną, kulturową i edukacyjną. Fakt ten zmusza nas do odbudowania własnej prawdy: kultura narodowa musi mieć swojego właściciela, tysiącletnie doświadczenie swojego depozytariusza i swoje autorytety, a państwo – dobrze wykształconych i świadomych obywateli. Patriotyzm – tak; nacjonalizm – nie.
  3. Na pograniczach myślenie kategoriami mamony z reguły prowadzi do destabilizacji kulturowej i politycznej, przynosi więc wymierne korzyści silniejszemu. Pogranicze nie może być zarzewiem konfliktów. Pośrednikiem w sprawach przyszłości regionu i państwa nie może być ludność pogranicza, lecz musi być legalny rząd, który kształtuje własną politykę wewnętrzną i zagraniczną.
  4. Kultura niższa jest źródłem atrakcyjności kultury wyższej, ale to kultura wyższa decyduje o rozwoju kultury narodowej i w dalszej kolejności – całej cywilizacji.
  5. Obecne granice Polski mają charakter optymalny.

Program

1.    Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej. (…) Idea polska na wschodzie skończyła się. Kulturowe dziedzictwo Rzeczypospolitej, jakie pozostało na terenach dawnych Kresów, jest własnością zamieszkałych tam ludzi i do nich należy wola i sposób jego wykorzystania. Pozostał jednak nierozwiązany wciąż problem: jak dziedzictwo jagiellońskie zakotwiczone w dworach i dworkach szlacheckich, a także istotę tej najwyższej kultury, która tam się narodziła, przenieść do Polski i włączyć je w aktualny kulturowy obieg? Należy się zastanowić, czy w tej materii nie wykorzystać regionu Białej Podlaskiej, gdzie po dziś dzień żyje jeszcze tradycja szlachecka. Oczywiście nie dla wskrzeszenia instytucji polskiego szlachcica, lecz przejęcia idei szlacheckiej, która kształtowana była od X do XVII w. I to ona pozwoliła zespolić wiele narodów, zbudować jedność Rzeczypospolitej i zatrzymać pokój na kilka wieków. Ta idea jest i będzie najważniejszym budulcem polskiej kultury, nie można jej więc lekceważyć. Od 1945 r. zmieniły się granice państwa, potrzebujemy więc nowej syntezy epok: piastowskiej, jagiellońskiej, okresu zaborów, II RP i PRL. Bez tej wielkiej pracy myśl polska, kultura i państwo skazane będą na stagnację.

Obecne granice Polski mają charakter piastowski i optymalny. Muzeum Lubelskie w Lublinie ma bardzo ciekawą ofertę edukacyjną i intelektualną, ale jego zasięg ogranicza się do regionu. MZWDR swym zasięgiem programowym ma obejmować całe polskie Kresy. Powinno być więc łącznikiem i wraz z Muzeum Lubelskim i, być może z lubelskim oddziałem Narodowego Instytutu Dziedzictwa, pełnić rolę wiodącego ośrodka kulturalnego – najpierw w regionie, a potem już samodzielnie, na terenie całego kraju. Jego działalność z jednej strony musi uspokajać wschodnich sąsiadów, a z drugiej pokazywać Polakom, a także politykom własnym i zachodnim, doniosłość polskiej kultury, zwłaszcza w dziedzinie demokracji i stosunków kulturowych. Działalność Muzeum nie powinna służyć ekspansji, lecz powszechnemu podniesieniu wiedzy, budowaniu polskiej tożsamości i siły moralnej naszego społeczeństwa. Dopiero podniesienie kulturowe wszystkich sąsiednich państw może w przyszłości stać się ofertą jakiejś formy dobrowolnej konfederacji państw. Większość narodów całej Europy Środkowo-Wschodniej na za sobą doświadczenia destrukcyjnej działalności pięciu państw totalitarnych. Wszystkie chcą zobaczyć swoją prawdziwą twarz. (…)

2.    Instytut Pamięci Narodowej.

3.    Wojskowa Obrona Terytorialna Kraju. (…) Do 1993 r. wojsko polskie było elementem obrony Układu Warszawskiego. Okres od wyjazdu Armii Czerwonej z Polski (1993) do 2015 r. możemy nazwać przejściowym. Od 2016 r. wszystko zaczyna się zmieniać. Polska potrzebuje formacji i edukacji, a polskie społeczeństwo i polskie wojsko odpowiedniego stopnia świadomości. Dziś żołnierz musi posiadać odpowiednie morale, odpowiednią wiedzę wojskową, geopolityczną, topograficzną, elektroniczną i kulturową oraz odpowiednią sprawność fizyczną. Te elementy połączone kontaktem społecznym budują długotrwałą siłę. Wojsko broni, WOT i ludność wspomaga. (…)

4.    Centrum Aktywacji Regionalnej. (…) Województwo lubelskie jest swoistym muzeum polskości pod gołym niebem. Na tej ziemi urodziło się bardzo dużo najwybitniejszych ludzi naszej kultury, mieszkały tu znamienite rodziny i rody. To źródło siły. Niestety, takiej świadomości społeczeństwo województwa nie ma i poza turystami niewielu z tego bogactwa korzysta. Prócz Muzeum Lubelskiego nikt nie wyjaśnia, na czym polega wielkość tej ziemi, a uczniowie i studenci są poza obiegiem właściwej edukacji kulturowej. (…)

Województwo lubelskie ma cztery, zupełnie niewykorzystane ośrodki bardzo silnie umocowane w historii Polski: Lublin, Zamość, Puławy oraz region Łukowa i Białej Podlaskiej. Każdy z nich wnosi swoje specyficzne dziejowe bogactwo, swoją mądrość i przestrogi, które w dzisiejszej dobie Polacy powinni znać i wykorzystać. (…)

O wszystkim, podkreślmy raz jeszcze, zadecydują nie tyle programy, co odpowiednie kadry na odpowiednim poziomie merytorycznym. Kadry nie mają patrzeć na mody i trendy, lecz rękami wyciągać mądrość z tej ziemi jak ziemniaki.

Cały artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Program rewitalizacji kulturowej Ziemi Lubelskiej” znajduje się na s. 10 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Program rewitalizacji kulturowej Ziemi Lubelskiej” na s. 10 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Gigantyczny zakres stosowania klauzuli zrzeczenia się przez Polskę suwerenności rówież w umowach gospodarczych!

Moim zdaniem mamy do czynienia ze zdradą stanu, kwalifikującą się oddaniem pod osąd Trybunału Stanu osoby Ministra Przedsiębiorczości i Technologii, który firmuje takie przyzwolenie na niesuwerenność!

Rajmund Pollak

Przyzwolenie na stosowanie klauzuli zrzeczenia się suwerenności w sferze gospodarczej jest rażącym naruszeniem Konstytucji RP, która nie przewiduje podziału suwerenności na dominium i imperium, jak to sugeruje pełnomocnik w/w Ministra. Bezpodstawne są twierdzenia Ministra, że:  „Współczesne państwo (…) może dokonywać działań i nawiązywać stosunki prawne, w tym również nie pełniąc funkcji związanych z suwerennością lub władzą państwową: mamy tu szczególnie na myśli państwo jako podmiot gospodarczy”.

Rozumowanie to jest szkodliwe przede wszystkim dla Skarbu Państwa i wszystkich Polaków pracujących w przedsiębiorstwach oraz spółkach Skarbu Państwa, bo w praktyce ogranicza możliwości stosowania prawa polskiego do umów zawieranych z kontrahentami zagranicznymi z klauzulą wyrzekania się suwerenności.

Taka interpretacja pozwoliła m.in. bezprawnie pozbawić ponad 25 000 pracowników FSM ich praw do bezpłatnej puli 15% akcji pracowniczych, wycenić majątek FSM wart 3 000 000 000 dolarów USA na 1 800 PLN (18 000 000 STARYCH ZŁ) oraz oddać tę część terytorium Polski, która znajduje się pod fabrykami dawnego FSM, w obce ręce, a potem, już po dokonanych przekształceniach własnościowych, wyrzucić na bruk wiele tysięcy Polaków. (…)[related id=54065]

W praktyce takie wyrzeczenie się suwerenności spowodowało nie tylko w przypadku FSM, ale również wielu innych polskich przedsiębiorstw i banków oddanych za bezcen w obce ręce, że to właśnie Skarb Państwa, zamiast roli suwerena, występował w roli nierównoprawnego petenta w zakresie przekształceń własnościowych i gospodarczych umów międzynarodowych! (…)

Wyrzeczenie się immunitetu jurysdykcyjnego otwiera natomiast pole procesowe do pozaprawnych interpretacji przepisów i praktyk właścicieli firm i ich mocodawców, niekorzystnych zarówno dla Skarbu Państwa, jak i dla pracowników ponadnarodowych holdingów. Interpelacja Pana Posła Józefa Brynkusa odsłoniła bulwersująco szeroki zakres stosowania klauzuli wyrzeczenia się suwerenności!

Z odpowiedzi Ministra Przedsiębiorczości i Technologii niedwuznacznie wynika bowiem, że władze III RP wszelkich orientacji politycznych – od lewa poprzez centrum aż do prawa – stosowały w umowach gospodarczych z podmiotami zagranicznymi klauzulę wyrzeczenia się immunitetu jurysdykcyjnego nie tylko wobec Fiata, ale dość powszechnie wobec innych koncernów i podmiotów zagranicznych!

Cały artykuł Rajmunda Pollaka pt. „Zdrada stanu?” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rajmunda Pollaka pt. „Zdrada stanu?” na s. 8 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Pierwsi turyści przepłynęli liczącym 1,1 km długości odcinkiem Głównej Kluczowej Sztolni Dziedzicznej w Zabrzu

Ponowne uruchomienie zabrskiego odcinka sztolni pozwoliło na powstanie w Zabrzu jednego z najcenniejszych i najciekawszych na skalę europejską kompleksów, prezentujących górnicze zabytki techniczne.

Adam Frużyński

Poszukiwania nowych zasobów węgla doprowadziły do odkrycia w listopadzie 1790 roku jego pokładów w rejonie Zabrza i Chorzowa. W celu wydobywania węgla dyrektor Wyższego Urzędu Górniczego w Wrocławiu, hrabia Fryderyk Reden, polecił w 1791 roku uruchomić w Zabrzu kopalnię węgla „Królowa Luiza” („Zabrze”). Gdy zgłębiono pierwsze szyby kopalni i przystąpiono do urabiania węgla, do podziemnych wyrobisk kopalni natychmiast zaczęła napływać woda, przeszkadzająca w górniczej pracy. (…)

Wtedy to hr. F. Reden polecił zaprojektowanie sztolni, która miała w pierwszej kolejności odwodnić kopalnię „Królowa Luiza”. Sztolnia miała następnie zostać przedłużona do Chorzowa, służąc do równoczesnego odwadniania wielu innych kopalń, znajdujących się w tym rejonie. Jednak miała nie tylko odprowadzać wodę z licznych kopalń, lecz jednocześnie służyć do podziemnego transportu węgla drogą wodną do specjalnie wybudowanego portu przy jej wylocie. Tam węgiel przeładowywano by na barki, płynące po Kanale Kłodnickim, łączącym Zabrze z Gliwicami i Koźlem. W ten sposób węgiel wprost z kopalni mógł dalej Odrą dotrzeć nawet do Szczecina. (…)

Ponieważ sztolnia miała 3,5 metra wysokości, była drążona dwuetapowo. W pierwszej kolejności wykonywano górny fragment sztolni. Gdy front robót przesunął się o kilka metrów, druga grupa górników wykonywała jego dolny fragment. Pracując na dwie zmiany, robotnicy wykuwali dziennie około 73 cm chodnika. (…)

Część korytarzy sztolni wzmocniono grubą na 60 cm obudową z kamienia. Stosowano też czasami obudowę mieszaną, ceglano-kamienną. Odcinki sztolni wykute w szczególnie twardych skałach pozostawiano bez obudowy, a powstałe fragmenty sztolni miały 3,5 metra wysokości, 1,6 metra szerokości, a poziom wody wynosił około 1,3 m. (…)

Urobiony przez górników w zabierkach węgiel ładowano do drewnianych skrzyń mieszczących po 370 kg węgla, które ustawiano na platformach ciągniętych przez konie. Zestawy takie poruszały się po żelaznych szynach, ułożonych w chodnikach prowadzących do podziemnych portów. Tam skrzynie z węglem przeładowywano z platform do drewnianych łodzi przy pomocy specjalnych dźwigów.

Łodzie miały 8,6 metra długości i mieściły do 10 skrzyń z węglem. Łączono łańcuchami po 3–4 łodzie, które przepychał przez sztolnię jeden robotnik. Opierał się on głową i rękami o kołki dębowe wbite w strop wyrobiska, a nogami przesuwał łodzie do przodu. Gdy znalazł się w ostatniej łodzi, przechodził do pierwszej i rozpoczynał pracę od początku. Powtarzając wielokrotnie tę czynność, po 6–7 godzinach osiągał ujście sztolni. W następnych latach przewoźnik odpychał się od stropu drewnianym kołkiem, co skróciło okres spławu do 3–4 godzin.

Łodzie płynące w kierunku wylotu mijały się z łodziami powracającymi w specjalnych mijankach. Gdy osiągnęły ujście sztolni, wypływały na powierzchnię i zatrzymywały się w małym porcie. Tam węgiel przeładowywano specjalnym żurawiem do dużych, mieszczących po 18 skrzyń łodzi, kursujących po Kanale Kłodnickim, którego budowę rozpoczęto w 1799 roku. Rozpoczynał się on w Zabrzu i łączył sztolnię z Królewską Odlewnią Żelaza w Gliwicach. W Sośnicy funkcjonowała pochylnia rolkowa, na której łodzie były opuszczane o 11 metrów, pokonując w ten sposób różnicę terenu. (…)

W latach 1850–1860 do sztolni doprowadzono kilka odgałęzień umożliwiających odwadnianie 11 innych kopalń węgla. Potem trafiono na skały wodonośne, z warstwami półpłynnymi i kurzawkami, które spowolniły prace do tego stopnia, że na początku lat 60. XIX wieku budowano tylko po 20 metrów sztolni rocznie.

Ostatecznie budowę liczącej wtedy 14,2 km sztolni ukończono 6 października 1863 r., gdy jej przodek dotarł do kopalni „Król” w Chorzowie. Unieruchomiono wtedy pompy odwadniające kopalnię i wody z podziemnych wyrobisk spłynęły do sztolni, którą przepływało wtedy 17 m3 wody na minutę.

W miarę upływu czasu sztolnia traciła powoli na znaczeniu, gdyż w wielu innych kopalniach, które do tej pory odwadniała, ustawiono silne pompy, które tłoczyły wodę bezpośrednio na powierzchnię. Sztolnia przez kilka następnych lat służyła do odprowadzania wody, lecz stanowiło to korzyść niewspółmiernie małą w stosunku do poniesionych kosztów jej budowy i utrzymania. Gdy na początku XX wieku częściowo zasypano Kanał Kłodnicki pomiędzy Zabrzem a Gliwicami, nadmiar wody ze sztolni był kierowany specjalnym upustem do Bytomki.

W tym stanie sztolnia dotrwała do lat 50. XX wieku, kiedy podjęto decyzję o jej likwidacji. Zniszczono i zamurowano w 1953 roku wylot sztolni, zasypano szybiki. W świadomości społecznej zaistniała ponownie, gdy niedawno rozpoczęto jej penetrację, a działania te zostały nagłośnione przez media. Mimo upływu dwóch stuleci, podziemne korytarze sztolni są w zaskakująco dobrym stanie.

Cały artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Główna Kluczowa Sztolnia Dziedziczna” znajduje się na s. 2 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Główna Kluczowa Sztolnia Dziedziczna” na s. 2 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Śmiercionośna dyktatura Zachodu. W przypadku Alfiego Evansa mieliśmy do czynienia z prawnie uregulowanym morderstwem

Ta sytuacja jasno pokazuje, że przed niektórymi wzorcami zachodnimi Polacy muszą się bronić, żadna władza nie jest nieomylna, a ustawodawstwo powinno być tworzone w oparciu o prawa naturalne i boskie.

Michał Bąkowski

Powoli znika z przekazów medialnych sprawa śp. Alfiego Evansa, który niedawno „umarł” w szpitalu w Liverpoolu. (…) W całej sprawie jest wiele niewiadomych, m.in. kiedy chłopiec tak naprawdę zachorował, czy choroba faktycznie była nieuleczalna i w jaki sposób przebiegało leczenie. Są jednak kwestie bezsporne: młody Anglik mógł otrzymać pomoc za granicą i mimo zapewnień lekarzy, po odłączeniu od aparatury oddychał samodzielnie i walczył o życie przez kilkadziesiąt godzin. „Postępowy” sąd odmówił Alfiemu i jego rodzinie podstawowych praw obywatelskich. Dzięki wysiłkowi i ofierze Anglika mogliśmy zaobserwować, jak dobrze kamuflują się bezduszne władze państwowe i różnorakie organizacje, które bronią interesów wyłącznie wybranych grup.

To jest paradoks naszych czasów i zarazem upadek cywilizacyjny: wysyłamy ludzi w kosmos, utrzymujemy olbrzymie armie, inwestujemy w nowoczesne technologie, a nie stać nas na to, aby leczyć i utrzymywać przy życiu niewinne dzieci. Cóż to za władza, która zabija ludzi, i to swoich obywateli, zamiast ich chronić?

W niedalekiej przeszłości mieliśmy z tym do czynienia m.in. w przypadku stalinowskiej Rosji i hitlerowskich Niemiec. Należy więc się cieszyć, że mieszkamy w Polsce, bo mimo tego, że technologicznie jesteśmy kilkadziesiąt lat zacofani względem zachodnich państw, to jednak kulturowo, jako jedni z niewielu, nie stoczyliśmy się. Niebagatelną rolę odgrywa u nas przywiązanie do wiary katolickiej i poszanowanie jej nauk. Moim zdaniem to właśnie Kościół katolicki wskazuje najlepszą z możliwych relacji pomiędzy władzą i społeczeństwem.

Papież Leon XIII w encyklice Diuturnum illud podkreślił, że ludzie mogą, a właściwie powinni wypowiedzieć posłuszeństwo władzy – wtedy, gdyby żądano od nich rzeczy niezgodnych z prawem naturalnym lub Bożym. W latach późniejszych nasz rodak Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Polski w 1999 roku w przemówieniu w Sejmie wypowiedział tak bardzo aktualne do dziś słowa: „Wykonywanie władzy politycznej czy to we wspólnocie, czy to w instytucjach reprezentujących państwo, powinno być ofiarną służbą człowiekowi i społeczeństwu, nie zaś szukaniem własnych czy grupowych korzyści z pominięciem dobra wspólnego całego narodu…”.

Różnie jest z naszą władzą, ale dzięki trudnym doświadczeniom i działalności Kościoła w ważnych sprawach potrafiliśmy się zjednoczyć i walczyć o słuszną sprawę. Tak było podczas zaborów, podczas wojen. U nas sprawa Alfiego Evansa zakończyłaby się pozytywnie. Dopóki więc Kościół będzie miał poważanie wśród Polaków, jestem spokojny o losy naszego narodu.

Artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Śmiercionośna dyktatura Zachodu” znajduje się na s. 2 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Śmiercionośna dyktatura Zachodu” na s. 2 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Ponad 200 triumfalnych bram witało wojsko polskie, które wkraczało na Śląsk w 1922 roku po powstaniach i plebiscycie

Wzruszającą chwilą było wręczenie generałowi Szeptyckiemu przez przedstawicieli byłych powstańców powiatu rybnickiego sztandaru powstańczego, który przebył wszystkie trzy powstania.

Tadeusz Loster

Kiedy w XV wieku Polska odzyskała Gdańsk i Pomorze, Jan Długosz w swoich pamiętnikach napisał: „Niemało się cieszę, że wróciły do Polski pruskie ziemie, ale jeszcze więcej bym był się radował i czuł się szczęśliwym, gdybym dożył tej chwili, gdy Śląsk, prastara piastowska dzielnica, powróci na łono ojczyzny. Wtedy błogich doznałbym uczuć, a miałbym milszy w grobie spoczynek”.

Wieczorem o godz. 22.30 dnia 15 czerwca 1922 roku w wielkiej sali gmachu Komisji Międzysojuszniczej w Opolu miała miejsce historyczna chwila – oddanie Państwu Polskiemu części Górnego Śląska. Ziemie, które miały powiększyć obszar Rzeczypospolitej, zostały przyznane Polsce decyzją Rady Ambasadorów dnia 20 października 1921 roku. Był to owoc trzech śląskich powstań oraz plebiscytu.

Już 20 czerwca o godz. 8 rano wojsko polskie pod dowództwem generała broni Stanisława Szeptyckiego przekroczyło granicę i wkroczyło do powiatu katowickiego, obsadzając w ten sposób pierwszą strefę obszaru Śląska przyznaną Polsce. Oddziały wojska polskiego, auta pancerne i kawaleria zostały powitane na moście szopienickim przez tłumy publiczności, władze państwowe i wojewódzkie, duchowieństwo oraz organizacje społeczne, polityczne i kulturalne. Wraz ze sztabem gen. Szeptyckiego granicę przekraczał generał Horoszkiewicz, dowódca 23 dywizji, która przeznaczona była do obsadzenia Górnego Śląska.

Brama powitalna w Królewskiej Hucie, 6.06.1922 r. | Źródło: NAC

Na granicy ustawiono tryumfalną bramę powitalną. Do jej słupów był przywiązany łańcuch żelazny pomalowany na kolor czarno-biały (barwy pruskie). Generał Szeptycki podjechał na koniu w pobliże łańcucha, gdzie powitał go krótką przemową wojewoda Rymer oraz ks. prałat Kapica. Po patriotycznym przemówieniu generała Szeptyckiego i odegraniu pieśni „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”, powstaniec śląski – inwalida młotem rozbił symboliczny łańcuch zagradzający drogę z Polski na Śląsk. Przy dźwiękach hymnu „Jeszcze Polska nie zginęła” wojsko polskie ruszyło na ziemię śląską i drogą przez Roździeń, Szopienice, Burowiec, Zawodzie udało się do Katowic.

Ludność śląska ustawiona w szpaler od granicy do Katowic entuzjastycznie witała armię polską, obrzucając ją kwiatami. Od granicy do Katowic Ślązacy ustawili około 30 bram powitalnych. W Zawodziu brama powitalna zbudowana była z węgla; górnicy z zapalonymi lampkami witali wojsko polskie tradycyjnym „Szczęść Boże”, a wójt gminy chlebem i solą.

(…) Do trzeciej strefy części obszaru plebiscytowego wojsko polskie wkroczyło dnia 26 czerwca 1922 roku. Na granicy powiatu bytomskiego w Brzezinach zostało powitane przez ludność śląską oraz proboszcza ks. Grunda, wygnańca z niemieckiej części Górnego Śląska. Z Brzezin przez Kamień i Szarlej entuzjastycznie witane wojsko pod dowództwem generała Szeptyckiego, wraz ze szwadronem ułanów przeznaczonych dla Tarnowskich Gór, dotarło do Piekar Śląskich, gdzie przed cudownym obrazem Matki Boskiej piekarskiej modlił się król polski Jan III Sobieski o zwycięstwo nad Turkami. Tutaj przed kościołem ustawiono powitalną bramę tryumfalną. Żołnierzy i ich dowódcę powitał 87-letni były górnik Wawrzyniec Hajda, który w wieku 27 lat oślepł w kopalni wskutek przedwczesnego wybuchu dynamitu. Po wypadku dla Hajdy zaczął się nowy etap życia: stał się działaczem społecznym, zaczął pisać pieśni kościelne i ludowe oraz komponować do nich melodie.

Wzruszony powitaniem przez śląskiego Wernyhorę generał powiedział: „Nie będzie Pan wprawdzie widział wojska polskiego, lecz usłyszy Pan za chwilę tętent ułanów polskich, którzy tędy przejeżdżać będą. Niech choćby to jest nagrodą za Pańską tęsknotę do Polski i za Pańskie cierpienia dla Polski”. Podobno, kiedy koło ślepego Wawrzyńca Hajdy przejeżdżał szwadron kawalerii, ten zapytał: „Czy ci polscy ułani mają skrzydła jak husaria Sobieskiego?”. (…)

Zgromadzona licznie ludność ze sztandarami i muzyką wraz z wojskiem przemaszerowała przez Goczałkowice do Pszczyny, witana owacyjnie przez zgromadzoną ludność. Na drodze przemarszu mieszkańcy ustawili ponad 50 powitalnych bram tryumfalnych.

Generał Szeptycki wraz z posłem Korfantym, oficerami sztabu oraz zaproszonymi gośćmi, dziennikarzami prasy warszawskiej, krakowskiej i śląskiej, udał się samochodami do Pszczyny. Tutaj przybyłych powitała wspaniała brama tryumfalna ustawiona kosztem zarządu dóbr księcia pszczyńskiego.

Przybyłe do Pszczyny wojsko polskie oraz gen. Szeptyckiego powitał chlebem i solą burmistrz miasta Figna. Gen. Szeptycki, dziękując mu po przemówieniu, przyjął od dzieci polskich miasta Pszczyny biało-czerwone bukiety kwiatów. Potem w imieniu ludności niemieckiej przemówił pan Groll. Jego prowokacyjne wystąpienie przerwał generał: „W Polsce tak polski, jak i niemiecki obywatel może być pewny swych praw i bezpieczeństwa mienia i życia”. (…)

Do ostatniej strefy obszaru plebiscytowego powiatu rybnickiego wojsko polskie wkroczyło 4 lipca 1922 roku. Uroczyste jego przyjęcia nastąpiły w Żorach i Wodzisławiu, ale główne uroczystości świętowane były w Rybniku. Generał Szeptycki wraz z towarzyszącym mu gen. Osieńskim, oficerami sztabu i prasą przybył do Rybnika z Katowic. Przy bramie powitalnej w pobliżu nowego kościoła wojsko polskie, generałów, wojewodę Rymera oraz ks. Prałata Kapicę powitał mecenas Różański. 3 Pułk Strzelców Podhalańskich oraz 1 bateria 23 Pułku Artylerii Polowej, przeznaczone dla tego miasta, przybyły koleją do Orzesza, skąd marszem udały się do Rybnika. Po drodze oczekiwały przybyłych szpalery ludności i bramy tryumfalne, których w całym powiecie rybnickim Ślązacy postawili ponad 120. (…)

Ślązacy wybudowali ponad 200 tryumfalnych bram witających wojsko polskie. Żadna z nich nie była podobna do innej, były to indywidualne projekty związane z tradycjami danego regionu Śląska. Jedno, co je łączyło, to umieszczone na nich symbole i godła Polski. Niektóre z bram były olbrzymie i piękne, postawiono je dużym wysiłkiem i kosztem. Bowiem dla narodu śląskiego były one bramami do Polski.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Bramy do Polski” znajduje się na s. 1 i 3 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Bramy do Polski” na s. 1 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl