Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie. Pomoc władz II Rzeczpospolitej w powstaniu niepodległego państwa Izrael

Program tajnej współpracy z Haganą i Irgunem został zaakceptowany przez ministra spraw zagranicznych Józefa Becka oraz generalnego inspektora Sił Zbrojnych marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.

Rafał Brzeski

Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie

Druga Rzeczpospolita była krajem tak przeludnionym, że groziła jej rewolta społeczna. Wentylem bezpieczeństwa mogła stać się emigracja. Jednym z jej kierunków była Palestyna, do której bardzo wielu chciało wyjechać, a Brytyjczycy bardzo niewielu chcieli wpuścić.

Ociąganie się Londynu w wykonaniu przyjętego na siebie zobowiązania do utworzenia państwa żydowskiego sprawiło, że minister spraw zagranicznych Józef Beck domagał się na forum Ligi Narodów utworzenia żydowskiej Palestyny i „rozszerzenia terytorium żydowskiego o pustynię Negew, dając w ten sposób Żydom dojście do Morza Czerwonego”.

Równocześnie z dyplomatyczną presją, Departament Konsularny MSZ rozpoczął działania tajne. Prowadzili je szef departamentu Wiktor Tomir Drymmer, jego zastępca, naczelnik wydziału polityki emigracyjnej, dr Apoloniusz Zarychta oraz radca dr J. Wagner. W Brytyjskim Mandacie Palestyny istniały wówczas dwie żydowskie organizacje wojskowo-niepodległościowe, które stawiały sobie za cel zmuszenie Anglików do utworzenia państwa Izrael. Były to: powołana przez Syjonistów-Rewizjonistów organizacja konspiracyjna Irgun Zwai Leumi, kierowana przez Władimira Żabotyńskiego, oraz Haganah, organizacja o charakterze policyjno-samoobronnym, dość zasobna w broń i pieniądze, której prawie wszyscy członkowie pochodzili z Polski.

W lipcu 1936 roku Władimir Żabotyński spotkał się z hrabią Edwardem Raczyńskim i przedstawił mu wizję Syjonistów-Rewizjonistów. Rozmowy kontynuowano we wrześniu 1936 roku w Warszawie. W ich trakcie Żabotyński ujawnił dziesięcioletni plan emigracji 750 tysięcy Żydów z Polski do Palestyny. Warunkiem powodzenia było umocnienie pozycji organizacji niepodległościowych działających w Brytyjskim Mandacie Palestyny. Żabotyński liczył na pomoc Polski, strona polska na pomoc Syjonistów-Rewizjonistów w sprawnym zorganizowaniu i przeprowadzeniu kampanii emigracyjnej z ziem II RP. Na spotkaniu 9 września uzgodniono, że strona polska przeszkoli 100 młodych syjonistów z Betaru, prawicowej organizacji żydowskiej stanowiącej zaplecze kadrowe dla Irgunu. Warunkiem Departamentu Konsularnego było, żeby po zakończeniu kursu jego uczestnicy wyjechali z Polski. Latem 1936 roku zorganizowano również pierwsze paramilitarne obozy wakacyjne dla młodzieży z Betaru. Kolejny obóz młodzieżowy zorganizowano w 1937 roku. Obozy te miały polskich instruktorów i były dla uczestników nieodpłatne, a uczono na nich podstaw musztry, strzelania oraz zasad konspiracji i przetrwania.

Masowym zapleczem ludzkim dla żydowskiego podziemia w Palestynie była armia potencjalnych emigrantów, którą Żabotyński szacował na około 700 tysięcy osób. Do wybuchu powstania arabskiego przeciw brytyjskiej administracji w 1936 roku z Polski wyemigrowało do Palestyny około 100 tysięcy Żydów. Potem Brytyjczycy wstrzymali imigrację i pozostał przemyt. Szmugiel ludzi do Palestyny był wspierany finansowo i organizacyjnie przez MSZ i Oddział II Sztabu Głównego, czyli tak zwaną „Dwójkę”.

Główna nitka przemytniczego szlaku wiodła pociągiem do rumuńskiego portu Konstanca, a dalej transatlantykiem „Polonia” do Jaffy i Hajfy. Przerzut prowadzono pod płaszczykiem turystyki do krajów odległych: Brazylii, Boliwii, Urugwaju i Konga Belgijskiego, tranzytem przez Palestynę. „Turystyczny” ruch był tak duży, że PKP uruchomiły połączenia Konstancy z głównymi miastami Polski. Druga nitka prowadziła samolotami linii LOT do Hajfy. Do wybuchu wojny przeszmuglowano tymi trasami ponad 13 tysięcy ludzi, w tym – w obu kierunkach – szkolonych w Polsce dywersantów i minerów Irgunu i Haganah.

W 1937 roku wojskowa współpraca Departamentu Konsularnego MSZ i „Dwójki” z żydowskimi organizacjami bojowo-niepodległościowymi nabrała tempa. W ślad za rozmowami z emisariuszem Jehudą Arazim zawarto z Haganah porozumienie o udzieleniu ułatwień w zakupie uzbrojenia i amunicji oraz o pomocy w wyszkoleniu członków organizacji. Program tajnej współpracy z Haganą i Irgunem został w ciągu kilku dni zaakceptowany przez ministra spraw zagranicznych Józefa Becka oraz generalnego inspektora Sił Zbrojnych marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.

W dyskretnych rozmowach w 1937 roku ze stroną rumuńską uzgodniono zasady transportu ludzi, broni, amunicji, materiałów wybuchowych i sprzętu wojskowego z Polski przez Rumunię do Palestyny. Przerzut miał się odbywać bez kontroli i zadawania pytań.

W październiku 1937 roku dla 50 instruktorów Betaru zorganizowano szkolenie w jednostce wojskowej w Rembertowie, a w styczniu 1938 roku podobne szkolenie w Andrychowie.

Latem 1938 roku około 40 bojowników Irgunu odbyło regularne szkolenie wojskowe w ośrodkach z Zofijówce na Wołyniu oraz w Poddębiu (zapewne Poddębicach) pod Łodzią. Były to szkolenia dla mieszkających w Polsce szeregowców, prowadzone przez instruktorów przeszmuglowanych z Palestyny.

Wiosną 1939 roku dla wytypowanych 25 bojowników Irgunu zorganizowano czteromiesięczny kurs minerski w ośrodku szkolenia dywersyjnego Ekspozytury nr 2 „Dwójki” w Andrychowie. Część kursantów mieszkała w Polsce, a część przybyła z Palestyny samolotami LOT obsługującymi linię Hajfa–Warszawa, najprawdopodobniej posługując się autentycznymi paszportami polskimi z fałszywymi danymi. Żydowską grupą kierował Abraham Stern, urodzony w Suwałkach komendant organizacji bojowej Irgunu. Był to kurs dla przyszłych instruktorów, a jego program obok zajęć saperskich obejmował podstawy konspiracji, techniki sabotażu, dywersji i walki partyzanckiej. Absolwenci mieli w Palestynie przekazywać zdobytą wiedzę dalej. Równolegle szkolenie bojowników Haganah prowadzono w jednostkach wojskowych w Rembertowie i Warszawie. Odpowiedzialnym za program szkoleniowy i przygotowanie ochotników z Polski, którzy mieli wyemigrować i zasilić obie organizacje bojowe w Palestynie, był pułkownik Jan Kowalewski, jeden z najlepszych oficerów „Dwójki”.

Wiosną 1939 roku Żabotyński i Stern wystąpili do MSZ o pożyczkę dla Irgunu w wysokości 212 tysięcy przedwojennych złotych. Zgodę na udzielenie pożyczki z budżetu Departamentu Konsularnego wydał minister Józef Beck. Pożyczka miała być częściowo w gotówce, a częściowo w broni, amunicji, materiałach wybuchowych i sprzęcie wojskowym. W przekazanym pokwitowaniu, datowanym 12 maja 1939 roku Władimir Żabotyński uznał polską pożyczkę za „dług honorowy” i zapewnił: „uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby spłacić ją jak najprędzej”.

Abraham Stern (w Palestynie używał pseudonimu Ben Mosze), dziękując 2 maja za możliwość pozyskania dóbr wartości powyżej 200 tysięcy złotych, zapewniał, że dług zostanie spłacony „po realizacji naszych celów”, czyli po powstaniu niepodległego państwa Izrael. Reprezentujący w tej transakcji stronę polską szef Departamentu Konsularnego Wiktor Tomir Drymmer jeszcze w 1968 roku zapewniał publicznie, że pożyczka nie została spłacona, chociaż niepodległość państwa Izrael proklamowano 14 maja 1948 roku.

Z innych niż Drymmer źródeł wiadomo, że Żabotyński listownie wyraził też wdzięczność za inną pożyczkę w wysokości 300 tysięcy złotych. Czy została zwrócona – nie wiadomo.

Magazyn uzbrojenia i sprzętu przeznaczonego do dyspozycji Irgunu mieścił się w wąskim budynku przy ulicy Ceglanej 8 (obecnie Pereca) w Warszawie. Yaakov Meridor, który po ukończeniu szkolenia w Andrychowie miał nadzorować przerzut uzbrojenia do Palestyny, pisał po latach, że kiedy wszedł do środka to – „omal nie zemdlałem”. Stały tam „setki skrzynek z bronią i amunicją. Chciałem ucałować każdą z nich”. Według Meridora, dla żydowskiego podziemia w Palestynie przygotowano 20 tysięcy karabinów Mauser oraz setki sztuk lekkiej i ciężkiej broni maszynowej, w tym 200 ckm Hotchkiss, a także liczne pistolety polskiej produkcji. Karabiny były produkcji francuskiej z dostaw dla polskiej armii w 1921 roku i zakonserwowane po wojnie polsko-bolszewickiej. Podane przez Meridora liczby mogą być dyskusyjne, ale fakt, że ckm Hotchkiss zostały dostarczone do Palestyny z Polski, potwierdzają inne źródła.

Wszystkie egzemplarze broni były „anonimowe”. Zatarto numery seryjne i oznaczenia producenta na wypadek, gdyby w Palestynie broń wpadła w brytyjskie ręce. Wielka Brytania była wówczas sojusznikiem Polski przeciwko III Rzeszy!

Broń, amunicję i sprzęt szmuglowano do Palestyny przez Bułgarię i Rumunię jako pomoc charytatywną dla osadników żydowskich, podając w listach przewozowych koce, obuwie, cement, materiały budowlane itp. Transporty te finansował w części, obok polskiego rządu, sympatyk Syjonistów-Rewizjonistów, francusko-rumuński milioner Simon Marcovici-Cleja. Zapotrzebowania na dostawy konkretnego uzbrojenia, amunicji lub zaopatrzenia składał Abraham Stern w uzgodnieniu z konsulem generalnym RP w Jerozolimie, Witoldem Hulanickim. Trzy poważne transporty dla Irgunu przerzucono jesienią 1938 roku oraz wiosną i latem 1939 roku. W międzyczasie szmuglowano drobne ilości broni i amunicji. Równolegle wysyłano uzbrojenie i amunicję dla Haganah. W tym przypadku transport i przemyt organizował mieszkający w Warszawie Jehuda Arazi.

Wojna przerwała współpracę, ale po podpisaniu układu Sikorski-Majski w lipcu 1941 roku, w szeregach armii generała Władysława Andersa znalazło się około 4 tysięcy Żydów. Po wyjściu ze Związku Sowieckiego polskie oddziały przybyły w 1942 roku przez Persję i Irak do Palestyny. Tam „zaczęły się tłumne dezercje żołnierzy żydowskiego pochodzenia, zaagitowanych przez organizacje żydowskie” – zapisał generał Anders we wspomnieniach. Jednostki Armii Polskiej na Wschodzie opuściło około 3 tysięcy żołnierzy „częściowo dobrze wyszkolonych”, co spowodowało „znaczne luki w oddziałach”. Mimo to, generał Anders nie zezwolił na poszukiwanie dezerterów, chociaż domagali się tego dowódcy brytyjscy. „Ani jeden dezerter nie został przez nas aresztowany”, ponieważ „nie chciałem mieć pod dowództwem żołnierzy, którzy bić się nie chcą” – wspominał dowódca II Korpusu i zagrał na dwie strony. Polskiej żandarmerii wydał cichą instrukcję, aby uciekinierów nie traktowano jako dezerterów, a Brytyjczyków lojalnie uprzedził, że mogą mieć z dezerterami kłopoty.

Wśród tysiąca żołnierzy pochodzenia żydowskiego, którzy postanowili zostać w szeregach Wojska Polskiego, był kapral 5 dywizji piechoty Menachem Begin, w cywilu warszawski adwokat. Uważał on, że nie można opuszczać armii, której złożyło się przysięgę.

Begin nie był w łatwej sytuacji. Koledzy z Irgunu prosili go, aby wszedł do ścisłego kierownictwa organizacji. Chcąc mu pomóc, zwrócili się do przebywającego w Palestynie Wiktora Drymmera. Ten, znając dobrze generała Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego, który był zastępcą generała Andersa, przedstawił mu sytuację Begina i jego rozdarcie między dwiema lojalnościami. Generał Karaszewicz-Tokarzewski znalazł salomonowe rozwiązanie – udzielił kapralowi Beginowi bezterminowego urlopu.

W odpowiedzi na otrzymywaną pomoc i wsparcie kierownictwa Irgunu i różnych grup, które z niego wyszły, doradziły dyskretnie dowództwu Armii Polskiej na Wschodzie, aby na pojazdach obok brytyjskich oznaczeń malowano nieformalne oznakowania polskie. Najlepiej biało-czerwone proporczyki. Wówczas, tłumaczono, nasi ludzie przepuszczą pojazd i nie odpalą przygotowanych już przydrożnych min.

Po wybuchu wojny Irgun powstrzymał się od atakowania Brytyjczyków. Nie podporządkował się tej decyzji Abraham Stern, który z grupą młodych, dobrze wyszkolonych, „wilków” opuścił Irgun i w 1940 roku założył odrębną organizację bojową Lechi, która prowadziła typowe działania terrorystyczne. Dla Lechi głównym wrogiem byli Brytyjczycy i dla ich pokonania Stern gotów był sprzymierzyć się z każdym, nawet z Niemcami Hitlera, Włochami Mussoliniego czy Sowietami Stalina. Stern oraz jego zastępca Icchak Szamir nadali Lechi wymiar mistyczny. Głosili, że Żydzi są narodem wybranym, a ich zadaniem jest utworzyć państwo od Nilu do Eufratu, odrodzić królestwo i zbudować Trzecią Świątynię. W taktyce wykorzystywali skutecznie nauki pobrane w Rembertowie i Andrychowie.

Brytyjczycy pilnie szukali dowodów działalności Sterna, który w Palestynie znany był pod pseudonimami Ben Mosze i Yair. Kiedy 11 lutego 1942 roku (według innych źródeł 12 grudnia 1942 roku) do mieszkania, w którym ukrywał się wraz z żoną, weszli z nakazem rewizji funkcjonariusz brytyjski i policjant żydowski, Stern nie stawiał oporu. Na polecenie, żeby zabrał płaszcz, bo jest aresztowany, odwrócił się do wieszaka, a wówczas padł strzał w plecy. „Kto strzelił? Anglik? Żyd?” – pytał we wspomnieniach Wiktor Drymmer. Część źródeł podaje, że Anglik – funkcjonariusz policji brytyjskiej Jeffrey Morton.

Do końca 1942 roku większość bojowników Lechi zginęła lub została aresztowana. Niedobitki zeszły do głębokiego podziemia. Na wzór siatek „Dwójki” organizację przebudowano w system trzyosobowych komórek konspiracyjnych z trzyosobowym komitetem centralnym na czele.

Za sprawy operacyjne, administracyjne i organizacyjne odpowiadał w nim Icchak Szamir, który, ścigany przez Brytyjczyków, posługiwał się otrzymanymi potajemnie autentycznymi polskimi dokumentami wojskowymi wystawionymi na jego właściwe nazwisko Jeziernicki. Udawał przy tym, że nie zna ani hebrajskiego, ani jiddisz i mówi tylko po polsku.

Po wojnie Lechi i Irgun nie zaprzestały walki o niepodległość. Liczba zamachów bombowych, ataków, porwań, terrorystycznych zabójstw stale rosła. 22 lipca 1946 roku sześciu bojowników Irgunu wśliznęło się do podziemi hotelu King David w Jerozolimie, zarekwirowanego dla brytyjskich oficerów. Wnieśli siedem konwi do mleka pełnych materiałów wybuchowych. Z wielką znajomością rzeczy minerzy zainstalowali ładunki w newralgicznych punktach konstrukcji południowej części siedmiokondygnacyjnego budynku, pod lokalami, w których urzędowały władze Brytyjskiego Mandatu Palestyny, a potem wycofali się niepostrzeżenie. Irgun ostrzegł telefonicznie, że hotel jest zaminowany, ale ostrzeżenie zlekceważono i nie zarządzono ewakuacji budynku. Eksplozja nastąpiła o 12.37 czasu lokalnego. Cały narożnik hotelu runął. Zginęło 91 osób, w tym 28 Brytyjczyków. Londyn zagotował się z oburzenia, ale w kręgach politycznych zaczęła dojrzewać myśl, iż czas rozpocząć rozmowy w sprawie powstania państwa Izrael.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie” znajduje się na s. 4 i 5 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie” na s. 4 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

„Wiary świętej katolickiej własnym życiem i krwią bronić” – ślubowali konfederaci 250 lat temu w Barze na Podolu

„Legenda Baru stanie się dla narodu na przyszłość moralnym skarbem” – napisał historyk Władysław Konopczyński, a kilkadziesiąt lat później ich czyn Juliusz Słowacki utrwalił w dramacie „Ksiądz Marek”

Adam Wojnar

Chorągiew konfederatów barskich. Fot. Wikipedia

Msza święta intencji poległych za wiarę i wolność w kościele Karmelitów Bosych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu rozpoczęła wielkopolskie obchody jubileuszowego roku 250-lecia konfederacji barskiej – pierwszego polskiego zbrojnego powstania o wolność. 29 lutego 1768 roku w Barze na Podolu szlachta zawiązała konfederację w obronie wiary i wolności.

W Wielkopolsce zaplanowano cykl debat regionalnych przybliżających idee konfederacji barskiej. Odbędą się one m.in. w Grodzisku, Jarocinie, Krotoszynie, Obornikach, Sierakowie, Międzychodzie, Skokach, Wągrowcu i Szamotułach. Zakończeniem obchodów ma być debata i koncert w TVP 3 w Poznaniu.

Ostatnia wolna elekcja w I Rzeczypospolitej w 1764 roku na tron wyniosła litewskiego stolnika Stanisława Augusta Poniatowskiego. Król był popierany przez wpływowe ugrupowanie magnackie – Familię Czartoryskich, a przede wszystkim przez carycę Rosji Katarzynę II. Wpływała ona na politykę króla przez swoich ambasadorów, spośród których najbardziej bezczelny i zuchwały był Mikołaj Repnin.

Sejm na jego rozkaz przyjął ustawę o równouprawnieniu dysydentów, czyli innowierców, co przez Polaków zostało uznane za zamach na religię katolicką. Jednocześnie zastraszeni przez carycę posłowie uchwalili tzw. prawa kardynalne, czyli gwarancje niezmienności ustroju Polski, w tym liberum veto, co pozwalało ościennym państwom na ingerowanie w sprawy kraju. Ten gwałt oraz inne moskiewskie bezprawia stały się bezpośrednią przyczyną wystąpienia zbrojnego polskich patriotów przeciw Rosji.

Po ogłoszeniu powstania stacjonujące na ziemiach polskich wojska rosyjskie na rozkaz carycy zostały natychmiast skierowane przeciw konfederatom. Pod naciskiem ambasadora Repnina król Stanisław Poniatowski wyraził zgodę, aby w tłumieniu powstania wzięły udział także wojska koronne. Słabo uzbrojone i nieliczne oddziały konfederatów stawiały armii rosyjskiej zacięty opór.

Kazimierz Pułaski, jeden z trzech synów Józefa, dowódcy powstania, przez kilka tygodni bronił nieobwarowanego Berdyczowa, a także Baru. Mimo ofiarności i męstwa, słabe siły konfederatów nie były w stanie sprostać regularnym wojskom rosyjskim. Po blisko czterech miesiącach walk zostały one rozbite, a część powstańców przekroczyła Dniestr i wycofała się na terytorium Turcji.

Po klęsce ok. 4 tysiące konfederatów zostało zesłanych w głąb Rosji na katorgę. „Legenda Baru stanie się dla narodu na przyszłość moralnym skarbem” – napisał słynny historyk Władysław Konopczyński, a kilkadziesiąt lat później ich czyn Juliusz Słowacki utrwalił w dramacie Ksiądz Marek ze słynną Pieśnią konfederatów barskich.

5 sierpnia 1772 roku Prusy, Rosja i Austria podpisały w Petersburgu pierwszy traktat rozbiorowy. W jego wyniku Rzeczpospolita straciła 30 procent terytorium i około 35 procent ludności, dodatkowo zaborcy zażądali zalegalizowania rozbioru przez Sejm polski.

Mimo klęski zawiązanej w Barze konfederacji, przeszła ona do narodowej legendy jako pierwsze zbrojne powstanie o wolność.

Cały artykuł Adama Wojnara pt. „Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi” znajduje się na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Adama Wojnara pt. „Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi” na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Pięć powodów, dla których Polacy, którzy udali się na emigrację w czasach III RP, nie wracają do Polski na stałe

Niestety często się zdarza, że nawet jeżeli emigrant zdecydował się wrócić, to po pewnym czasie ponownie pakuje walizki, a czasami, jak autor artykułu, udaje się na emigrację wewnętrzną i czeka.

Wojciech Walczuk

Ostatnie miesiące upływają pod znakiem gospodarczego rozkwitu. Inwestycje rosną, bezrobocie maleje, a pracodawcy coraz głośniej domagają się poluzowania sztywnych reguł rządzących rynkiem pracy. Gospodarka z tygrysim impetem wskakuje na kolejne słupki wzrostu, a, dodatkowo, perspektywy rozwoju na kolejne lata wcale nie przewidują załamania koniunktury.

Dlaczego zatem, mimo milionów brakujących rąk do pracy, za milionami przyjeżdżającymi zza wschodniej granicy nie widać choćby dziesiątek tysięcy Polaków powracających z emigracji?

Polski jest wciąż najczęstszym językiem obcym słyszanym od Dover po Inverness. Przyczyn, trywializując, jest wiele, tak jak wiele było powodów do wyjazdu. Każdy przypadek jest odmienny, ale mimo to wiele schematów się powtarza, dlatego spróbujmy je uporządkować i wyciągnąć choćby bardzo ogólne wnioski.

Na problem niepowracającej emigracji możemy spojrzeć z perspektywy autora tekstu, czyli byłego emigranta z brytyjskim paszportem, próbującego na nowo ułożyć sobie życie w kraju nad Wisłą.

Dlaczego zatem nie wracają? Pierwszy powód jest oczywisty – to pieniądze. Wszystko kręci się wokół nich. Co i za ile, kto ma ich więcej, a komu się znowu nie udało rozkręcić interesu. W Polsce czy za jej granicami temat pieniędzy to numer jeden. Na emigracji wciąż można zarobić dużo więcej, ale jeżeli sprawdzimy koszty życia na Zachodzie i porównamy z krajem, bilans finansowy nie jest już taki oczywisty. Szukajmy zatem dalej.

Drugi wniosek, który można wysnuć po licznych rozmowach z Polakami na Wyspach, to jakość codzienności nad Wisłą. Wszechobecna agresja panosząca się w tramwaju i kolejce w supermarkecie, kierowcy, którym cztery kółka na lokalnej szosie pomyliły się z czwórką w galopie, a także wszędobylskie słowa na k i ch potrafią skutecznie zniwelować bliskość rodziny i smak domowego ciasta.

Trzeci powód, który należy łączyć z drugim, to jakość usług, gdzie nie chodzi wcale o urzędników, bo ci zaczęli się nawet uśmiechać i nie traktują już petentów niczym wrogów, ale o zorganizowany system utrudniania życia na każdym etapie. Wiadomo od carskich czasów, że Polaków trzeba trzymać krótko, ale czy w wolnej Polsce musimy wciąż czuć się jak pod zaborami? Lubujemy się w wolności osobistej, wspominamy złoty wiek demokracji szlacheckiej, a pozwoliliśmy, aby zaświadczenia, formularze i pieczątki wyznaczały nam rytm codziennych obowiązków.

W obecnym systemie powinności obywatela wobec państwa i tego, co państwo polskie oferuje w zamian, nie tylko nie powinniśmy liczyć na liczny powrót Polaków z emigracji, ale możemy zapomnieć o masowym i trwałym napływie innych narodowości.

Czwarty i piąty powód nielicznych powrotów to marny poziom szkolnictwa (zwłaszcza uczelni wyższych) i licha publiczna służba zdrowia. Obydwa są tematami na osobne artykuły, ale obydwa można też sprowadzić do powszechnej selekcji negatywnej i wszechwładnych koterii.

Przyczyn, dla których nie wracają, jest pewnie więcej i każdy emigrant mógłby wskazać swoje własne, ale niestety często się zdarza, że nawet jeżeli już powrócił, to po pewnym czasie ponownie pakuje walizki, a czasami, jak autor artykułu, udaje się na emigrację wewnętrzną i czeka. Czasami walczy o swoją szansę na normalność.

Felieton Wojciecha Walczuka pt. „Dlaczego nie wracają” znajduje się na s. 12 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Walczuka pt. „Dlaczego nie wracają” na s. 12 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

W kręgu niby-profesorów i kapusiów. Czy młodzież kształtowana w takim środowisku może szanować naukową drogę kariery?

Bywa, że członkowie społeczności uczonych, ukrywając niechlubne fragmenty swoich życiorysów, bezczelnie wyznaczają standardy tego, co społecznie określa się jako stosowne lub niestosowne.

Herbert Kopiec

Jeśli grupa specjalistów zachowuje się jak motłoch, wyrzekając się swych normalnych wartości, nauka jest już nie do uratowania. (T.S. Kuhn)

W czasach słusznie minionych nieboszczka PZPR, która rządziła Polską, potrzebowała elit, ale takich, które będą ją uwiarygadniać w oczach społeczeństwa. Do tego celu tworzono grupę protegowanych przez system, w skład której wchodzili m.in. naukowcy, a więc reprezentanci tych środowisk, które faktycznie powinny być elitą narodu. Z grubsza biorąc, taki jest rodowód (tytułowych dla dzisiejszego felietonu) niby-profesorów i akademickich kapusiów.

Jedni zapewne zdawali sobie sprawę, komu służą, i cynicznie wykorzystywali wysoką pozycję dla własnych korzyści, inni czuli zażenowanie, jeszcze inni dali się podejść jak dzieci, choć infantylizm nie powinien być usprawiedliwieniem. Niemożliwe przecież, żeby prawdziwe elity nie dostrzegały całej nędzy intelektualno-moralnej komunistycznej/zbrodniczej ideologii, na gruncie której władza ludowa zapewniała, że wie, jak zbudować raj na ziemi. (…)

Każdej zdrowej wspólnocie potrzebne są autentyczne elity, które wyróżnia umiłowanie prawdy, dobra wspólnego, patriotyzm, połączone z najwyższymi standardami etycznymi. Potrzebni są uczeni o niekwestionowanym autorytecie intelektualnym i moralnym. W cywilizacji łacińskiej głównym miejscem kreowania wartości opartych na prawie naturalnym i antropologii chrześcijańskiej jest uniwersytet. Czy we współczesnym uniwersytecie, lewicowo, liberalnie i postmodernistycznie zorientowanym, jeszcze coś z tych wartości zostało? (…)

Wedle słownika Bobrowskiego (Wilno 1844) słowo ‘profesor’ pochodzi od czasownika profiteor, professus sum profiteri, który oznacza tyle, co ‘jawnie wyznawać, otwarcie twierdzić, publicznie zeznać’. Właśnie z tego powodu znaczenia nabiera dokładne i wszechstronne badanie przeszłości, drogi życiowej konkretnego profesora, zwanego czasem edukatorem, czyli śledzenie tego, co profesor jawnie wyznaje, otwarcie twierdzi i publicznie zeznaje. Zauważmy zatem, że profesor musi być człowiekiem niezależnym intelektualnie oraz materialnie. Taki status profesora został wypracowany przez wieki. Wszak społeczeństwo musi mieć dostęp do prawdy, głoszonej niezależnie od rządzących partii i związanych z tym racji politycznych. W 1946 r. profesor Stanisław Pigoń (UJ) odważnie i ostro zauważył, że nie ma wolności nauki bez wolności uczonego, a wolność uczonego polega również na wolności od szczucia. Tymczasem pracownicy nauki i instytucje naukowe bywają dziś przedmiotem szczucia różnych nieodpowiedzialnych czynników. (…)

Jedną z ulubionych i powszechnie stosowanych metod Stasi była metoda oficjalnie nazwana systematyczną organizacją niepowodzenia zawodowego („Fronda” nr 52/2009). Jeśli jakiś pracownik naukowy w swojej aktywności zawodowej nie spodobał się władzy (był nieposłuszny w myśleniu, nazbyt samodzielny i nieskory do skundlenia, lizusostwa, napisał tekst, wygłosił wykład, itp., używając współczesnej terminologii, politycznie niepoprawny) następował zmasowany zorganizowany atak. Na wrogiej sile w ramach przygotowanej nagonki nie pozostawiano suchej nitki. Jej celem było przekonać otoczenie, że taka osoba kieruje się w życiu niskimi pobudkami, a więc przyzwoity człowiek nie powinien mieć z nią nic wspólnego. Chodziło o zdyskredytowanie i wyizolowanie upatrzonej ofiary w jej środowisku. Z moich osobistych doświadczeń wynika, że metoda systematycznej organizacji niepowodzenia zawodowego znana była również w Polsce. (…)

Wśród liderów akcji antylustracyjnej w 2007 r. byli dawni tajni współpracownicy służb PRL, by ich własna przeszłość nie została odkryta. Publikacje na temat powiązań wyższych uczelni ze służbą bezpieczeństwa, które ukazały się swego czasu w Niemczech, dowodzą, że nie można pisać ani historii poszczególnych placówek edukacyjnych, ani biografii uczonych, nie sięgając do akt bezpieki (E. Matkowska, System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb, „Gazeta Polska” 2004).

Bywa więc, że członkowie społeczności uczonych, ukrywając niechlubne fragmenty swoich życiorysów, bezczelnie wyznaczają standardy tego, co społecznie określa się jako stosowne lub niestosowne. W efekcie mamy do czynienia z sytuacjami, jakie miały miejsce w niektórych uczelniach. Gdy na Uniwersytecie Toruńskim zostali ujawnieni kolejni współpracownicy SB wśród profesorów astronomii, doktoranci i studenci wystosowali w ich obronie pismo, które i logicznie, i rzeczowo było absurdalne. Bronili swoich profesorów i otwarcie oznajmili, że ich współpraca z SB nie ma dla nich najmniejszego znaczenia (Odwrót moralności, „Gazeta Polska” 2009). Kto wychował tych ludzi? Kto ukształtował ich stosunek do lustracji i standardy myślenia? Ano ci, którzy przez niemal 20 lat nie mieli odwagi powiedzieć prawdy o sobie. (…)

Warto wiedzieć, że współpraca ze służbami specjalnymi nie była bezinteresowna, lecz w sposób merytorycznie nieuzasadniony dawała przewagę agentowi w określeniu jego pozycji zawodowej, a równocześnie otwierała pole do szkodzenia innym, co koniec końców generowało różne rodzaje patologii. W odbiorze społecznym rachunek za tego typu zachowania wystawiany jest całemu środowisku akademickiemu. Także nie tylko zdolnym, utalentowanym i pracowitym, ale przede wszystkim dzielnym i uczciwym.

Najgorsze, gdy agent-profesor uwierzył, że pozycja zawodowa jest efektem jego geniuszu, a nie tajnego układu, który pomógł mu zostać członkiem ważnego gremium naukowego, komisji naukowej lub rządowej. Bywa, a wskazują na to obserwacje, że osoby zdekonspirowane liczą na solidarność podobnych im agentów, którzy w odpowiednich jednostkach administracyjnych mogą mieć głos decydujący.

Słowem: im większe będą luki w naszej wiedzy o przeszłości, tym bardziej niepewna będzie podstawa naszych decyzji. Bez znajomości historii młodzież nie będzie miała pojęcia, czym były totalitaryzmy, co robiły z ludźmi i jak przebiegała deprecjacja stopni i tytułów naukowych. Ofiarą zarysowanych tendencji jest przede wszystkim młodzież, która tracąc szacunek do kadry profesorskiej, przestanie poważnie traktować naukę jako drogę rozwoju osobowego.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „W kręgu niby-profesorów i prawdziwych kapusiów” znajduje się na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „W kręgu niby-profesorów i prawdziwych kapusiów” na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Album poświęcony abp. Antoniemu Baraniakowi – jednej z najważniejszych postaci Kościoła polskiego okresu PRL

Arcybiskup Baraniak w Episkopacie należał do tych, którzy nie uznawali kompromisów w władzą komunistyczną. Był zdecydowanie krytyczny wobec postawy tzw. księży patriotów oraz stowarzyszenia PAX.

Aleksandra Tabaczyńska

Antoni Baraniak to jedna z najbardziej niezwykłych postaci polskiego Kościoła. Gruntownie wykształcony salezjanin, zaufany sekretarz prymasów Polski – Augusta Hlonda i Stefana Wyszyńskiego, więzień okresu stalinowskiego, biskup sufragan gnieźnieński i arcybiskup metropolita poznański. Jeden z najważniejszych, obok prymasa Stefana Wyszyńskiego i kard. Karola Wojtyły, członków Konferencji Episkopatu Polski, uczestnik Soboru Watykańskiego II. Zapalony filatelista i fotograf. (…)

Prezes IPN przyznał, że IPN jest winien pewnych zaniechań i złych decyzji wobec postaci abpa Baraniaka w latach ubiegłych. Tu warto dodać, że śledztwo w sprawie uwięzienia i prześladowań Antoniego Baraniaka przez władze komunistyczne prowadziła w latach 2003–2010 Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Zostało ono jednak umorzone m.in. z powodu „braku dowodów na prześladowania fizyczne i psychiczne”. 40 lat po śmierci abpa Baraniaka sprawa jego aresztowania ponownie znalazła się w kręgu zainteresowania IPN. 26 czerwca 2017 r. prezes Instytutu Jarosław Szarek oraz dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, zastępca Prokuratora Generalnego Andrzej Pozorski, zapowiedzieli wznowienie śledztwa. (…)

Podczas prezentacji albumu ks. abp. Stanisław Gądecki odniósł się do wszczętego 6 października 2017 roku procesu beatyfikacyjnego abpa Baraniaka, gdzie niezbędnym kryterium kościelnym, od którego zależy pozytywny skutek, jest wykazanie heroiczność cnót osoby poddanej badaniom procesowym.

– To nie jest tylko kwestia znoszenia cierpień i prześladowania, ale trzeba udowodnić heroiczność wszystkich cnót. Jest to sprawą stosunkowo trudną. Tylko tam, gdzie mamy męczeństwo kończące się śmiercią, nie potrzeba żadnego innego dowodu i nie potrzeba cudu. Natomiast tam, gdzie było męczeństwo, które nie zakończyło się śmiercią, trzeba dowodzić heroiczności wszystkich cnót (…). Myślę, że opracowania abpa Marka Jędraszewskiego poświęcone okresowi uwięzienia oraz ten tom wydany przez IPN zostaną włączone w akta procesu beatyfikacyjnego i staną się bardzo pomocne.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Po Golgocie przychodzi zwycięstwo” znajduje się na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Po Golgocie przychodzi zwycięstwo” na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

 

Sytuacja Żydów na Śląsku w II RP i w czasie II wojny światowej / Zdzisław Janeczek, „Śląski Kurier WNET” 45/2018

Antysemityzm był na Górnym Śląsku zjawiskiem marginalnym, a Siemianowice – przykładem religijnej tolerancji. Natomiast po stronie niemieckiej zdefiniowano pojęcie Żyda i ustawowo pozbawiono go mienia.

Zdzisław Janeczek

Tryptyk śląsko-żydowski

Wstęp

Relacje polsko-żydowskie uległy z początkiem XX w. daleko idącym komplikacjom. Wiązało się to z dążeniem Polaków do wybicia na niepodległość oraz z ruchem politycznym, który ogarnął część Żydów przekonanych o konieczności posiadania, jak inne europejskie narody, własnego państwa.

Początek ruchu syjonistycznego wiązał się z osobą Theodora Herzla (1860–1904) i jego książką Der Judenstaat (Państwo żydowskie), która na rynku księgarskim pojawiła się w 1896 r. Niemcy, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom Żydów, podczas I wojny światowej wysunęli, sformułowany przez Maxa Isidora Bodenheimera, (1865–1940), prawnika pochodzenia żydowskiego, projekt określany przez Polaków terminem Judeo-Polonia, a w Berlinie nazywany Osteuropäischer Staatenbund (Federacją Wschodnioeuropejską). Nie był to przypadek. M.I. Bodenheimer cieszył się opinią niemieckiego patrioty. Toteż Wilhelm II zwrócił się do niego w 1902 r. z propozycją opracowania koncepcji Federacji Wschodnioeuropejskiej.

W owym czasie niemieccy politycy rozważali możliwość oderwania części ziem dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów spod panowania Rosji, dzięki czemu zmniejszyłoby się rosyjskie zagrożenie dla wschodnich granic Rzeszy. M.I. Bodenheimer stał się gorącym zwolennikiem tego projektu i starał się nawet przekonać rząd, że Izraelici w sposób naturalny są spowinowaceni z Niemcami. W sierpniu 1914 r. Max Bodenheimer zgłosił władzom w Berlinie koncepcję utworzenia państwa, obejmującego swym zasięgiem przeważające obszary Rzeczypospolitej w granicach z 1772 roku. Rozciągająca się od Rygi do Odessy Federacja miała stanowić państwo buforowe między Niemcami a Rosją.

Teoretycznie wszystkie grupy etniczne Federacji miały mieć zapewnioną autonomię, jednak w rzeczywistości, według M.I. Bodenheimera, Polacy (8 milionów) mieli być „zrównoważeni” przez inne nacje, tj. Ukraińców (4 miliony), Białorusinów (4 miliony) oraz Litwinów, Łotyszów i Estończyków (3,5 miliona). Natomiast Żydzi (6 milionów) oraz Niemcy (1,8 miliona) mieli mieć głos rozstrzygający, a więc „przechylać szale wagi”.

Bodenheim zyskał poparcie grupy działaczy syjonistycznych w Berlinie i założył z nimi 17 VIII 1914 r. Komitee zur Befreiung der russischen Juden (Komitet Wyzwolenia Żydów Rosyjskich). Od Ministerstwa Spraw Zagranicznych kontakty z Bodenheimerem przejął Sztab Generalny i referent polityczny do spraw wschodnich, Bogdan Hutten-Czapski (1851–1937), który miał za zadanie wspomaganie ewentualnego powstania antyrosyjskiego. Bez porozumienia z Bodenheimerem Hutten-Czapski przygotował ulotki wzywające Żydów zaboru rosyjskiego do powstania przeciw Rosjanom. Koncepcja ostatecznie okazała się niewypałem i Niemcy zaczęli kokietować Polskie Legiony, a potem zabiegać o rozbudowę Polnische Wehrmacht – zbyt wielką pokusą był milion bitnych polskich rekrutów. Jednak w marcu 1918 r. na mocy traktatu brzeskiego zapewnili sobie anulowanie rozbiorów Polski i rezygnację z terenów Rzeczypospolitej zagarniętych przez Rosję po 1772 roku.

Przegrana armii cesarskiej na Zachodzie zaprzepaściła jednak niemieckie zdobycze na Wschodzie. Za to pojawiła się możliwość restytucji państwa polskiego wbrew interesom niemieckim i oczekiwaniom części społeczności judaistycznej. Znalazło to odbicie w paryskiej rozmowie polskiego arystokraty ze znanym bankierem. Hipolit Milewski (1848–1932) herbu Korwin w swoich Siedemdziesięciu latach wspomnień odnotował: „Będąc już na wyjeździe, koło 1 lipca zaprosiłem na pożegnalne śniadanie panów Krzyżanowskiego, księcia Wł. [adysława – Z.J.] Lubomirskiego i Ksawerego Orłowskiego. Mowa była prawie wyłącznie o dopiero co podpisanym traktacie wersalskim, o jego ciężkich dla Polski warunkach i o niepojętej dla wszystkich, szczególnie w porównaniu ze stanowczością rumuńskiego premiera p. Bratianu, ustępliwości naszych pełnomocników.

Wówczas Orłowski wystąpił z opowieścią, której prawie każdy wyraz dosłownie się wraził w moją pamięć, bo rzeczywiście była arcyciekawą. Kilka dni po zawieszeniu broni 11 XI 1918 r. odwiedził Orłowskiego baron Maurycy de Rothschild, ambitny członek parlamentu światowo mu znany, i nie bez pewnej uroczystości mu oświadczył, że udaje się do niego jako do wybitnego członka Kolonii polskiej z ostrzeżeniem, które może mieć dla jego, Orłowskiego, ojczyzny duże znaczenie. Osobiście p. Rothschild, pamiętając, że aż do końca XVIII wieku Polska była najbardziej w Europie tolerancyjnym dla Żydów państwem, życzyłby sobie, żeby kwestia żydowska zupełnie nie była na Kongresie poruszana, lecz pozostawiona układom w samej Warszawie między obywatelami obu wyznań, mojżeszowego i chrześcijańskiego, które potrafią dojść do zgody”. I choć „[…] istnieje cały szereg zagadnień, co do których panuje między samymi Żydami wielka rozbieżność; np. w kwestiach socjalnych i ekonomicznych, on, Rothschild, Żyd, i p. Lejba Trocki, także Żyd, idą w zupełnie przeciwnych kierunkach.

Lecz jest jeden punkt, na którym rzeczywiście cały naród Izraela jest do ostatniego człowieka absolutnie solidarny, mianowicie kiedy idzie o honor Izraela.

[…] Otóż teraz występuje casus zupełnie analogiczny. Jeśli na Kongresie oficjalnym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej będzie (nie wymieniając nazwiska) ten »były od miasta Warszawy członek Dumy Państwowej Rosyjskiej« [Roman Dmowski – Z.J.], który zyskał wszechświatowy rozgłos jako zajadły antysemita, to cały Izrael i p. Rothschild sam będą uważali taką nominację za policzek wymierzony w twarz całego ich narodu i stosownie do tego postąpią. Hrabia Orłowski powinien wiedzieć, że wpływy żydowskie na postanowienia Kongresu pokojowego są bardzo wielkie.

Niechaj wie z góry i uprzedzi, kogo należy, że kiedy Polska będzie oficjalnie reprezentowana przez tego pana, to Izrael zastąpi jej drogę ku wszystkim jej celom, a one są nam znane. »Wy nas znajdziecie na drodze do Gdańska, na drodze do Śląska pruskiego i do Cieszyńskiego, na drodze do Lwowa, na drodze do Wilna i na drodze wszelkich waszych projektów finansowych. Niech pan hrabia to wie i stosownie do tego postąpi«.

Nazajutrz po podpisaniu wersalskiego traktatu zdarzyło się, że Orłowski spotkał się z tymże baronem Maurycym de Rothschildem w towarzystwie p. Filipa Berthelota, wówczas dyrektora, a dziś sekretarza generalnego przy Ministerstwie Spraw Zewnętrznych francuskich, u jakichś wspólnych przyjaciół i p. Rothschild prosto z mostu: »Hrabio Orłowski, czy pamięta pan naszą rozmowę w przeszłym listopadzie?« – »Pamiętam«. – »Otóż pan byłeś uprzedzony i nie możesz się skarżyć, że się stało to, co panu przepowiadałem: ça y est«”.

Obok R. Dmowskiego na listę nieprzychylnych trafili także Władysław Grabski, twórca „twardej złotówki”, i Wojciech Korfanty, który jeszcze jako śląski poseł w pruskim parlamencie wygłosił mowę na temat światowego handlu kobietami w punkcie granicznym w Mysłowicach, opublikowaną na łamach „Gazety Toruńskiej” z 14 II 1913 r. Ostatecznie pogrążyło go wystąpienie sejmowe z 25 II 1919 r., w którym odpierał ataki posłów żydowskich, którym przywodził lider polskich syjonistów Izaak Grünbaum. Domagali się oni w suwerennym państwie odrębnego rządu żydowskiej mniejszości narodowej, tzw. Sekretariatu Stanu, działającego w oparciu o separatystyczną konstytucję żydowską. Takich instytucji nigdy i nigdzie żydowska diaspora nie posiadała. W. Korfanty odpowiedział:

„Żyd jest człowiekiem, naszym bliźnim, do którego powinniśmy się zwracać jak do naszego bliźniego (Słusznie). Innego stanowiska my nie zajmiemy nigdy i zawsze kierować się będziemy zasadami chrześcijańskimi. Stoimy na tym stanowisku i zdaje się nam, że cały naród stoi na nim, że te same prawa, które Żydzi mają w Stanach Zjednoczonych Ameryki, w Anglii, we Francji: te same prawa mieć powinni i mają mieć u nas (Słusznie) (Okrzyk: Mają nawet więcej u nas!). A za te prawa, które im nadaje Rzeczpospolita Polska, ludność żydowska musi także spełniać wszystkie obowiązki względem państwa tego kraju. (Słusznie). A takie wypadki jak te, o których mówił kolega Witos, że obywatele tego kraju, korzystający z pełni praw, uchylają się, gdy chodzi o służbę wojskową i najcięższe obowiązki względem Ojczyzny, są niedopuszczalne i niezgodne z obowiązkami obywatelskimi Rzeczypospolitej Polskiej. Ten, który, gdy ma iść do wojska, ogłasza, że nie jest obywatelem państwa, wyjmuje siebie spod praw (Słusznie). Panowie ci nie zadowalają się u nas tymi prawami obywatelskimi, które Żydzi mają w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, w Anglii i we Francji, a zatem panowie ci żądają jeszcze jakichś nadzwyczajnych praw, jakichś przywilejów. Otóż w naszym narodzie chcą oni stworzyć do pewnego stopnia niby państwo w państwie, chcą mieć większe prawa niż reszta obywateli. Powołują się pod tym względem na zasady mniejszości narodowej, ale ja panom zwrócę uwagę, że w Westfalji i Nadrenji jest pół miliona Polaków, którzy tam mieszkają. A czy kiedykolwiek naród polski przez swoich przedstawicieli w parlamencie niemieckim oświadczył i żądał uznania w Westfalji i Nadrenji, jako kraju o dwu narodowościach, czy zażądał kiedy wyjątkowych praw dla Polaków?  Panowie! W Nowym Jorku żyje coś milion Żydów. Czy to Nowy Jork jest miastem amerykańsko-żydowskim? Czy wasi współwyznawcy nowojorscy stawiali kiedy sprawę tak, że tam mają mieć jakieś przywileje, jakieś prawa mniejszości narodowych, jakąś autonomię? Nigdy o tym nie słyszałem i przypuszczam, że gdyby tego rodzaju hasła podniesiono w Północnych Stanach Ameryki, żaden Amerykanin nie miałby dla nich wyrozumienia”.

W 1921 r. nowo wybrany Sejm Ustawodawczy uchwalił konstytucję marcową, która przyznała Żydom wolność religijną i równość wobec prawa tak jak wszystkim innym obywatelom. Odtąd nasiliła się antypolska nagonka nacjonalistów żydowskich w USA, a w Niemczech mnożyły się pamflety i pomówienia. W oszczerczej kampanii wyróżniał się koncern Hearsta, znany za oceanem z proniemieckiej orientacji w czasie I wojny światowej. Czasopisma żydowskie: „Sentinel” czy „Daily Jewish Curier” niemal w każdym artykule przedstawiały Żydów w Polsce jako ofiary codziennych gwałtów, rabunków i morderstw, przy czym cynicznie wykorzystywano łatwowierność społeczeństwa amerykańskiego. Perfidnie korzystano z braku znajomości geografii i historii Polski. Prasa żydowska podawała więc jako polskie m.in. rosyjskie czarnosecińskie pogromy Żydów z czasów rządów Romanowów.

I. Razem w walce o wolność i w drodze na powstańczą Golgotę

Wspomnienie o Dominie Brandysie i Augustynie Kadłubku

Na Górny Śląsk w latach 1919–1921 dochodziły nie tylko odgłosy owych debat, sporów, do jakich dochodziło w Sejmie II RP w Warszawie. Wojciech Korfanty został wyznaczony na Polskiego Komisarza Plebiscytowego, a potem objął funkcję dyktatora III powstania śląskiego. Tymczasem miejscowi Żydzi przeważnie identyfikowali się z niemiecką kulturą i państwowością. Jako lojalni obywatele w przeważającej większości opowiadali się za opcją niemiecką.

Do walki z Polakami na Górnym Śląsku została w 1921 r. wysłana Schwarze Reichswehr (Czarna Reichswera). Były to niemieckie oddziały paramilitarne, które inicjowały brutalne mordy kapturowe dokonywane na działaczach plebiscytowych i powstańcach śląskich. Zastąpiły one na Górnym Śląsku Grenzschutz. Wielu członków tej organizacji działało później w hitlerowskich bojówkach Sturmabteilung (SA). W okresie plebiscytu i powstań żydowscy bankierzy w Berlinie kontrolujący rynek handlu śląskim węglem popierali walkę Niemców o utrzymanie całego Śląska w granicach Rzeszy, łożyli więc duże środki finansowe na Czarną Reichswehrę, do której ochotniczo wstępowali także ich rodacy, jako niemieccy patrioci.

Domin Brandys. Fot. Wikipedia

Zachodzące w tej części Europy zmiany znalazły odzwierciedlenie w historii lokalnej i zapisały się na trwałe w dziejach śląskich rodzin. Domin Brandys, powstaniec śląski, bojowiec Rudolfa Kornkego, działacz Związku Powstańców Śląskich i Związku Obrony Kresów Zachodnich Polski, z zawodu restaurator, urodził się 4 sierpnia 1897 r. w Bytomiu. Był synem Jana, robotnika kopalni „Rozbark”, i Luizy z domu Haase. Ojciec Domina, Giovanni Prandi, przybył na Górny Śląsk w poszukiwaniu pracy z dalekich Włoch i uległ polonizacji. Z czasem rodzina zaczęła używać pisowni nazwiska Brandy, a później Brandys.

Od 6 marca 1916 do listopada 1918 roku Brandys odbywał służbę w armii niemieckiej cesarza Wilhelma II, przydzielony do jednostki marynarki wojennej w Hamburgu. Następnie wrócił do Bobrka, gdzie mieszkał, i nawiązał kontakt z polskim ruchem niepodległościowym. Po przeszkoleniu został zaprzysiężonym członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska – 7 VII 1919 r.

W powstaniach śląskich walczył m.in. w stopniu plutonowego pod komendą Karola Szrajbera w Rudzie Śląskiej. W trzecim powstaniu bił się jako żołnierz II batalionu 4 k.k.m. 16 Pułku Piechoty. Kompanią dowodził Waliczek, a batalionem Bartłomiej Nowak. Istotnym szczegółem była przynależność Brandysa do grupy bojowej Rudolfa Kornkego, który za brawurę i odwagę darzył go dużym zaufaniem, a nawet przyjaźnią. Na jego polecenie Brandys zajmował się m.in. ochroną polskich wieców i lokali plebiscytowych. Brał ponadto udział w bitwie o Górę św. Anny.

W okresie kampanii plebiscytowej i powstań przez pewien czas ukrywał się, gdyż Niemcy za jego głowę wyznaczyli wysoką nagrodę. W 1922 r. po podziale Śląska musiał uchodzić z Bytomia, który znalazł się w granicach państwa niemieckiego, i osiadł na stałe w Siemianowicach Śl., gdzie 12 maja 1924 r. poślubił Łucję Buroń. Rodzinę utrzymywał, prowadząc najpierw skup żelaza i metali, a później restaurację.

Do bliskich przyjaciół Domina Brandysa, oprócz Rudolfa Kornkego i Karola Szrajbera, należy również zaliczyć jego szwagra, znanego działacza narodowego Augustyna Kadłubka (męża Marii Julii Brandysówny), dowódcę kompanii „Bobrek”. Łączyły go także bliskie więzi z Hugonem Hankem, Janem Wilimem, Józefem Dreyzą, Henrykiem Kopcem i Józefem Morkisem. Wszyscy oni spotykali się w mieszkaniu D. Brandysa przy ulicy Juliusza Ligonia 4, a później Michałkowickiej 45. Szczególnym sentymentem darzył uchodźców, do których sam się zaliczał. Z tego względu bardzo często uczestniczył w manifestacjach na rzecz zjednoczenia z Polską całego Górnego Śląska. Było to w sprzeczności z działaniami i postawą rodaków Maxa Isidora Bodenheimera i Izaaka Grünbauma zamieszkującymi Śląsk.

Domin Brandys wyróżniał się szczególnie jako aktywny działacz siemianowickiego oddziału Związku Powstańców Śląskich, którego przez pewien czas był wiceprezesem, oraz jako członek Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. W 1926 r. po przewrocie majowym i podziale powstańców na tzw. „korfanciarzy” i „sanacyjnych”, D. Brandys przystąpił do drugiej z wymienionych grup, popierając tym samym orientację swojego byłego dowódcy Rudolfa Kornkego. Za działalność niepodległościową otrzymał od nowego wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego statuę powstańca śląskiego i dyplom z medalem pamiątkowym. W 1935 r. odbył specjalne przeszkolenie w dowodzonym przez płk. Józefa Tunguza-Zawiślaka 84. Pułku Strzelców Poleskich w Pińsku, uzyskując w następnych latach stopień oficerski.

Domin Brandys rzadko rozstawał się z mundurem powstańczym. W mieście był znany ze swej bezkompromisowej postawy antyniemieckiej; często uczestniczył w starciach byłych powstańców z działającymi w mieście bojówkami organizacji niemieckich. W pochodach trzeciomajowych najczęściej brał udział, jadąc konno na czele grupy powstańców.

W sierpniu 1939 r. wstąpił do powstańczego oddziału samoobrony. Już na początku wojny członkowie miejscowego Freikorpsu podjęli nieudaną próbę pojmania Brandysa, który wraz z innymi powstańcami zdążył jednak opuścić Siemianowice w ślad za wycofującym się Wojskiem Polskim. Kampanię wrześniową zakończył w Sanoku, gdzie dostał się do niewoli. Zwolniony w październiku 1939 r., przybył na Śląsk i aby uniknąć aresztowania, ukrył się u rodziny w Mikulczycach pod Zabrzem, a następnie uszedł do Generalnej Guberni i schronił się w Czeladzi. Rozpoznany i pobity przez hitlerowców do nieprzytomności (naliczono 37 ran na samej tylko głowie), został przewieziony do więzienia przy ulicy Mikołowskiej w Katowicach, gdzie był przetrzymywany przez około 10 miesięcy. Tutaj ponownie zetknął się ze swoim znajomym Józefem Dreyzą. Niemcy zatrudnili ich, wraz z innymi powstańcami, do „porządkowania” mebli po wysiedlonych Polakach, składowanych chwilowo w Muzeum Śląskim w Katowicach.

Domin Brandys po namyśle zrezygnował z przygotowywanej wówczas ucieczki, wychodząc z założenia, że hitlerowcy nie mogą wymordować tysięcy powstańców, których prędzej czy później będą musieli wypuścić na wolność. Skoro Niemcy znaleźli swoje miejsce na terytorium Polski w latach 1922–1939, to teraz, w najgorszym wypadku, na pewien czas role się odwrócą. Tymczasem 9 sierpnia 1940 r. wraz z grupą innych powstańców przewieziono go do z Katowic do obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, gdzie został oznaczony jako więzień Polak polityczny (P. Pole) numerem 1463. Zginął 3 grudnia 1941 r. Rodzinę poinformowano, iż zmarł na atak serca.

Był odznaczony: Krzyżem na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi (nr legitymacji 8554), Gwiazdą Górnośląską, Odznaką Pamiątkową II Stopnia Federacji Związków Obrońców Ojczyzny (nr legitymacji 81606). Ponadto otrzymał liczne dyplomy i wyróżnienia za udział w powstaniach i akcji plebiscytowej.

Wykonany w więzieniu portret A. Kadłubka. Fot. Wikipedia

Towarzyszem frontowym Domina Brandysa był jego szwagier Augustyn Kadłubek (1895–1942), syn Benedykta i Józefy Barańskiej, urodzony 8 sierpnia w Kopaninie, gmina Lipiny, członek POW G.Śl., uczestnik powstań śląskich, agitator plebiscytowy, w okresie międzywojennym lider NPR w Siemianowicach Śl., działacz narodowy, członek Związku Obrońców Śląska, członek Prezydium Rady Załogowej Huty „Laura”. W lutym 1929 r. z inicjatywy A. Kadłubka powołano do życia Związek Aktywnych Powstańców i Pracowników Plebiscytowych. W 1939 r. był współorganizatorem oddziału samoobrony huty „Laura”. Aresztowany przez Niemców, skierowany do KL Auschwitz, był zarejestrowany jako więzień polityczny nr obozowy 28870. Pod datą 27 czerwca 1942 r. został zanotowany w książkach szpitala obozowego, blok 28. Zginął 26 sierpnia 1942 r. w KL Auschwitz,

Dnia 16 III 1942 r. jeden ze współwięźniów w Mysłowicach, podobno plastyk krakowski, na kartonie po butach narysował portret A. Kadłubka. Na tej podstawie można domniemywać, iż Domin Brandys (Prandi) i Augustyn Kadłubek w KL Auschwitz nigdy się żywi nie spotkali.

Pułkownik Jan Emil Stanek, w trzecim powstaniu śląskim dowódca 1 Dywizji Powstańczej, w swoich zapiskach wspomina Domina Brandysa (Prandiego) i Augustyna Kadłubka jako jednych z najdzielniejszych uczestników walki o polski Górny Śląsk. Nie przeszkadzało to po wojnie w określonych kręgach politycznych na Górnym Śląsku, liczących na afazję polską, środowisko Brandysa i Kadłubka, tj. powstańców śląskich, podobnie jak Żołnierzy Wyklętych, piętnować i zniesławiać epitetem określającym ich jako polskich faszystów, chociaż byli pierwszymi ofiarami w KL Auschwitz, który w latach 1939-1941 odgrywał rolę niemieckiego Katynia.

II. Ocalić od zagłady

Społeczność żydowska w okresie II RP i niemieckiej okupacji

Po pierwszej wojnie światowej zaszły istotne zmiany w strukturze społecznej Izraelickiej Gminy w Siemianowicach. Część jej członków, optując na rzecz Niemiec, emigrowała na terytoria przyznane Republice Weimarskiej. Ich miejsce zajęli najpierw przybysze z Polski, a później, po dojściu do władzy Adolfa Hitlera, z III Rzeszy. Ostatecznie w okresie międzywojennym w Siemianowicach mieszkało około 500 wyznawców judaizmu.

Głównym ośrodkiem życia religijnego i społecznego była synagoga przy ulicy Bytomskiej. Tutaj odbywały się m.in. wybory do reprezentacji gminnej. Zarzuty i protesty przeciw wykładanej u Heilborna liście wyborczej można było wnosić na piśmie, na ręce siemianowickiego Izraelity Mechnera (ulica Powstańców 14) lub komisarza Eljasza Abrahamera w Katowicach (ulica Andrzeja 14). Na liście Gminy Izraelickiej Siemianowice nr 1 znalazły się nazwiska najbardziej szacownych jej członków, kupców: Hermana Oksenhaendlera (ulica Powstańców 50), Brachji Majtlisa (ulica Jana III Sobieskiego 40), Abrahama Zelwera (ulica Bytomska 10), Maurycego Silbersteina (ulica Jana III Sobieskiego 1), Joachima Weinreicha (ulica 3 Maja 3), Samuela Opatowskiego (ulica Jana III Sobieskiego 1), Icka Lajbusia Russa (ulica Pszczelnicza 13) i Józefa Zonabenda (ulica Piastowska 5). Jako znaczącego członka społeczności spoza listy należy wymienić Izaaka Gesundheita.

Surowe zasady judaistycznej religii, których strzegł rabin, oraz tzw. europeizacja nie pozostawały bez wpływu na członków siemianowickiej wspólnoty wyznaniowej. W 1937 r. Zarząd Gminy Izraelickiej w Siemianowicach podał do wiadomości, że „z żydostwa wystąpili”: Leon Gottesmann, aplikant adwokacki, urodzony 8 VII 1907 r. w Borszczowie woj. Tarnopolskie, zamieszkały w Siemianowicach, ulica Bytomska 2, i Genia Gottesmann z domu Żmigród, aplikantka adwokacka, urodzona 12 I 1917 r. w Będzinie, woj. kieleckie, zamieszkała w Siemianowicach, ulica Bytomska 2.

Podobnym przypadkom asymilacji starali się jednak zapobiegać fundamentaliści związani z synagogą i działacze syjonistyczni, strzegący tradycji i zwartości etnicznej, skupieni wokół Centralnej Organizacji Żydów Ortodoksów w Polsce „Augudas Israel”. Szczególnym typem organizacji społecznej było Stowarzyszenie Religijne Przestrzegania Soboty i Głównych Świąt Religijnych „Szomraj Szabes Whadas”. Staraniem syjonistów organizowano w Siemianowicach zabawy purimowe, z których dochód przeznaczano na kolonie letnie dla niezamożnej młodzieży. W ramach imprezy odbywały się przedstawienia urządzane przez gniazdo Akiby pod kierownictwem Gerdy Beldegruen. W 1937 r. wystąpił z recytacjami były artysta trupy wileńskiej Blum.

Żydów siemianowickich łączyły liczne kontakty religijne, kulturalne i gospodarcze ze wspólnotami Bytomia (działały tu ośrodki szkoleniowe dla młodzieży żydowskiej Beth Hechluz i Judischer Pfadinderbund Makkabi Hazair, Beth Makkabi oraz Stowarzyszenie Żydów Prowincji Górnośląskiej – Synagogen verband der Prowinz Oberschlesien), Katowic, Chorzowa, Czeladzi, Sosnowca i Będzina. Ten ostatni był ważnym ośrodkiem wpływów Paole Sjonu i miał własne organy prasowe, które były wydawane w języku jidisz: „Undzer Folksblat” (Nasza Gazeta Ludowa) oraz „Najer Arberter Weg”. Gazety te czytywali również siemianowiccy Żydzi.

Nic więc dziwnego, że włamanie dokonane nocą z 2 na 3 III 1935 r. do bóżnicy czeladzkiej wywołało niesłychane wzburzenie. Nieznani sprawcy dokonali dzieła zniszczenia: Torę porżnęli nożami, zerwali wszystkie ozdoby, a rodały rozrzucili po podłodze i podeptali. Oderwano również zamki do szafy z aktami i dokumentami bezprocentowej kasy żydowskiej, które uległy zniszczeniu. Włamywacze skradli jedynie zegar ścienny. Niepokój był o tyle uzasadniony, że wiosną tego roku, również w Siemianowicach, nocą na oknach wystaw ponaklejano ulotki wzywające do bojkotu Żydów.

W grudniu 1935 r. w późnych godzinach nocnych wybito szyby w sklepie Moszka Garbasza przy ulicy Powstańców 21, Estery Moszkowicz przy ulicy Konstantego Damrota 2, Majera Preissa przy ulicy Bytomskiej 56 i Józefa Doleżały przy Bytomskiej 44. W związku z tym incydentem policja aresztowała kilku młodych ludzi z Bytkowa. Zdarzały się również wypadki aktów grabieży na żydowskich domokrążcach. Handlującemu tkaninami Benjaminowi Zielmannowi w składzie przy ulicy Jana III Sobieskiego, gdy zachwalał swój towar, skradziono 3 m sukna.

Miały miejsce także przypadki nieuczciwości kupieckiej z drugiej strony, gdy klientka nabywała pierze z dodatkiem gipsu lub zamiast kupionej nowej sukienki odpakowywała po powrocie do domu starą, dziurawą szmatę. Dużym sukcesem policji było ujęcie szefa miejscowej żydowskiej szajki Lejzora Bejlocha z Będzina, którego gang w latach 1933–1934 zajmował się masowym przemytem artykułów konfekcyjnych. Z ubrań firm niemieckich wypruwano metki, następnie garnitury gnieciono, aby sprawiały wrażenie starej odzieży, i po przemyceniu sprzedawano po polskiej stronie. W stukilogramowych paczkach towar przemycał furmankami do Siemianowic starozakonny Mejloch. Stamtąd ubrania dostarczano do Łańcuta, Rzeszowa i Tarnowa. Innego członka Gminy Izraelickiej ścigał za handel „żywym towarem” naczelnik gminy michałkowickiej Walenty Fojkis.

Żydów dzielono na żyjących w „kiepele” i tzw. łapaczy, którzy siłą wciągali przechodniów do swoich sklepów. W większości z nich można było kupić prawie wszystko – od przysłowiowych gwoździ do śledzi. Na targu siemianowickim wędrowne „handełesy” z Czeladzi lub Będzina, reklamując swoje towary, wołali: „Stare Mutter kupcie te anzug!”. Uwagę przechodniów przyciągał ich charakterystyczny ubiór i wygląd: czarny zarost i chałaty. Po mieście wałęsali się żydowscy domokrążcy, którzy zbierali dobrze utrzymane ubrania, jak: płaszcze, bieliznę, swetry itp., oferując w zamian różne tandetne wyroby szklane.

Niektóre zwyczaje i obyczaje ortodoksyjnej ludności żydowskiej budziły sprzeciw miejscowych chrześcijan, chociaż nierzadko powodem zgorszenia byli katolicy. Do takich rytuałów należał koszerny ubój zwierząt. „Głos Siemianowicki” pisał: „Niektórzy rzeźnicy w mieście nie dość, że w tygodniu uprawiają ubój koszerny, nawet w niedzielę człowiek jako katolik musi patrzeć jak dla jakichś zabobonnych celów męczy się zwierzę na sposób żydowski […] Tu się bije masowo i wywozi do innych dzielnic Polski mięso koszerne, bo tam ubój koszerny jest zakazany. Na to używają katoliccy rzeźnicy niedzieli, bowiem ubój prowadzi się u rzeźników katolików”.

Drażniło również naruszanie dogmatów wiary katolickiej, a w wyjątkowych wypadkach fanatyzm religijny był nieobcy obu stronom. Żydzi podejrzani o niechęć do Kościoła katolickiego stawali się obiektem ataków lokalnej prasy o zabarwieniu endeckim.

Mimo to antysemityzm był na Górnym Śląsku zjawiskiem niewiele znaczącym, a Siemianowice były przykładem religijnej tolerancji. Natomiast usuwano Żydów z życia publicznego po stronie niemieckiej. W pierwszym etapie zdefiniowano pojęcie Żyda oraz pozbawiono go mienia na podstawie ustawodawstwa. Lawina ustaw, rozporządzeń, okólników i wytycznych podważyła elementarne prawa człowieka, które co najmniej od francuskiej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 r. stanowiły istotną część składową praw osobowych i publicznych w mieszczańskich społeczeństwach Europy.

Wygaśnięcie konwencji genewskiej przesądziło o niezwłocznym wejściu w życie całego ustawodawstwa rasistowskiego na Śląsku Opolskim. Od 16 VII 1937 r. obowiązywało również ustawodawstwo norymberskie oraz normy ustaw zawierające ograniczenia zawodowe i gospodarcze. Żydowscy studenci pochodzący z górnośląskiego obszaru plebiscytowego odtąd byli poddani postanowieniom „numerus clausus” na równi z Żydami z innych dzielnic ówczesnych Niemiec.

Zagłada

Powoli zbliżał się okres zagłady Izraelickiej Gminy w Siemianowicach. Ustawodawstwo niemieckie z 1938 r., wprowadzające tzw. aryzację mienia, dotknęło również Żydów na Górnym Śląsku. Nie ominęły środowisk żydowskich wypadki z „nocy kryształowej” 19–20 XI 1938 roku. W ostatnich dniach października 1938 r. członkowie gminy żydowskiej w Bytomiu byli świadkami bezprzykładnej akcji antyżydowskiej – Judenaktion, w toku której kilka tysięcy Żydów, obywateli polskich, wysiedlono przez „zieloną granicę” na terytorium Polski, z rozkazu szefa hitlerowskiej Służby Bezpieczeństwa Reinhardta Heydricha. W nocy z 29 na 30 października siły policyjne i członkowie 53-Standarte SS przepędzili przez granicę pod Bytomiem około 6000 Żydów. Wypadki te stanowiły zaledwie preludium do wydarzeń, w jakich przyszło uczestniczyć siemianowickim Żydom.

Rozporządzenia i akty wykonawcze, wydane w związku z naradą z 12 XI 1938 r., wyeliminowały Żydów z niemieckiej gospodarki, zabraniały im produkowania jakichkolwiek dóbr materialnych, wykonywania rzemiosła, udziału w służbach publicznych i handlu detalicznym. Zakazano im zajmowania stanowisk kierowniczych w zakładach pracy, przedsiębiorstwach oraz udziału w targach. Rozporządzenia z 3 grudnia pozbawiły Żydów wszelkiego posiadania, np. udziałów w przedsiębiorstwach przemysłowych, w gospodarce leśnej i rolnej. Rozporządzenia te dotknęły Żydów, którzy, optując na rzecz Niemiec przed 1922 r., wyjechali z Siemianowic do Republiki Weimarskiej.

Wybuch drugiej wojny światowej i niemiecka polityka eksterminacyjna doprowadziły do całkowitej zagłady członków Izraelickiej Gminy w Siemianowicach. Jedni próbowali się ratować ucieczką, inni, oznakowani „gwiazdą Dawida”, zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych w Buchenwaldzie i KL Auschwitz-Birkenau.

Na liście ofiar znaleźli się m.in. urodzeni w Siemianowicach: Siegfred Urbańczyk (ur. 1 XI 1926 r. – data deportacji 28 V 1942 r.), Johanna Urbańczyk (ur. 2 IX 1920 r. – data deportacji 28 V 1942 r.), Rosalie Urbańczyk (ur. 7 X 1930 r. – data deportacji 28 V 1942 r.), Hermann Anspach (ur. 1 VII 1893 r. – data deportacji 8 VI 1942 r.); urodzeni w gminie Huta Laura: Margarete (ur. 8 VI 1875 r. – data deportacji 16 V 1942 r.), Julius Kaufmann (ur. 23 XII 1875 r. – data deportacji 20 V 1942 r.), Hildegard Reichmann (ur. 24 V 1916 r. – data deportacji 28 V 1942 r.); urodzona w Maciejkowicach Rosa Jacoby, ur. 8 II 1883 r. – data deportacji 28 V 1942 r.), urodzony w Michałkowicach Wilhelm Leipziger (ur. 20 IX 1873 t. – data deportacji 20 V 1942 r.).

Niektórzy drogą okrężną trafili do Auschwitz-Birkenau, wcześniej deportowani do „królestwa” pod jurysdykcją Mojżesza Meryna (1905 – ok. 1943), Starszego Gminy Żydowskiej na Śląsku. Mianowany przez Niemców przewodniczącym Judenratów w Zagłębiu Dąbrowskim i na Śląsku z siedzibą w Sosnowcu, uważał się on nie tylko za „króla” tamtejszych Izraelitów, ale w 1940 r. starał się u Adolfa Eichmanna i Reinherda Heydricha – szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy – o podporządkowanie mu wszystkich gett na terenie okupowanej II RP. Złą opinię miał o nim nawet Chaim Rumkowski (1877–1944), starszy Gminy w Łodzi, a Emanuel Ringeblum (1900–1944), twórca podziemnego archiwum getta warszawskiego, zanotował: „Kto przeżył cztery dni w obozie w Sosnowcu, ten czuł się jak robak, który skurczył się pod butem”.

Kiedy w wigilię Rosh Chodesh Elul 1942 r. rozpoczęto deportację Żydów z Górnego Śląska, M. Meryn uspokoił swoich rodaków, zapewniając, iż nic złego im się nie stanie, i po czasowym przesiedleniu na roboty wrócą do swoich domów. Ponadto na jego polecenie fabrykowano fałszywą korespondencję od osób deportowanych do KL Auschwitz-Birkenau, w której zapewniali oni swoich krewnych i znajomych, iż są bardzo zadowoleni z pobytu w obozie.

Eksterminowanym Żydom starali się pomóc na różne sposoby mieszkańcy Siemianowic Śląskich. W gronie tym znalazł się m.in. Edward Kurda, urodzony 23 XII 1915 r. w Siemianowicach Śl., w rodzinie robotniczej, syn Juliusza Kurdy i Zofii Zemeły, który w 1938 r. rozpoczął służbę w 6 Pułku Strzelców Podhalańskich stacjonującym w Samborze. W 1939 r., przed zakończeniem jego służby, Pułk został postawiony w stan alarmowy i przerzucony na granicę zachodnią. Odwrót prowadzono na linię Szczakowa-Olkusz. Po zakończeniu kampanii wrześniowej, wróciwszy do domu do Siemianowic Śl., E. Kurda został wysłany na roboty przymusowe do Niemiec i okupowanej Belgii. W 1941 roku, aby uniknąć wcielenia do Wehrmachtu, zbiegł z głębi Rzeszy i schronił się w GG we Lwowie. Ukrywał się najpierw w rodzinie ukraińskiej w kamienicy Rynek 43, a później w domu przy ulicy Jana Zamoyskiego. W latach 1941–1944, sam zagrożony aresztowaniem, udzielił schronienia Marii Bajgierowicz z domu Hitner (Miriam Gruber) i jej dwóm siostrzenicom (ich najbliżsi, członkowie społeczności żydowskiej, zostali rozstrzelani). W 1944 r. rozpoznany przypadkiem przez innego siemianowiczanina i zadenuncjowany na gestapo, został aresztowany. Uwolniony w czasie bombardowania Lwowa, skorzystał z pomocy struktur AK i został przerzucony do Białegostoku, skąd udał się do zajętego przez Rosjan Lublina. Tam spotkał Jerzego Ziętka, który skierował go na kurs wojskowy, a następnie w stopniu ppor. WP wysłał na Kresy Zachodnie.

Fot. Miriam z siostrzenicami. Fot. z archiwum autora

Wojnę przeżyła także Maria Bajgierowicz, która we Wrocławiu poznała i poślubiła Grubera. 20 II 1986 r. w Haifie w Izraelu złożyła przed notariuszem A. Bronowskim oświadczenie następującej treści; „Ja niżej podpisana Miriam Gruber, zamieszkała w Kirjat Bialik 27000-Izrael, przy ulicy Keren Hajesod 80, posiadaczka dowodu tożsamości Nr 528485 […] zeznaję: Pan Edward Kurda, zamieszkały w Siemianowicach Śląskich koło Katowic przy ul. Sobieskiego nr 28, został odznaczony jako Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za uratowanie mnie i moich dwóch siostrzenic w Polsce od pewnej śmierci w czasie drugiej wojny światowej z rąk nazistów. Z tej okazji ma być zasadzone drzewko dla upamiętnienia jego nazwiska w Alei Sprawiedliwych w Jerozolimie”.

Z równym poświęceniem pomoc nieśli najbliżsi zgładzonych przez Niemców w KL Auschwitz powstańców śląskich: Domina Brandysa i Augustyna Kadłubka, chociaż w okresie plebiscytu i powstań śląskich stykali się z Żydami optującymi na rzecz Republiki Weimarskiej, obnoszącymi się na co dzień ze swoją niemieckością, a nawet zaangażowanymi w ochotniczych formacjach, jak Schwarze Reichswehra. W działania grożące utratą życia zaangażowała się Łucja Brandysowa (z domu Buroń), korzystając ze wsparcia siostry Jadwigi Kajdy i szwagierki Łucji Buroń (z domu Długajczyk). Ł. Brandysowa utrzymywała w czasie wojny kontakt listowy z rodziną męża w Berlinie. Korespondencja dotyczyła mężczyzn, kobiet i dzieci pochodzenia żydowskiego, ludzi, którzy z III Rzeszy chcieli przedostać się do Generalnej Guberni. Po ustaleniu szczegółów osoby takie przyjeżdżały do Siemianowic Śl. i były nielegalnie przeprowadzane przez granicę do Czeladzi. Kobiety radziły sobie w ten sposób, iż pełna sexapilu J. Kajdzina flirtowała ze strażnikami, odwracając ich uwagę, Ł. Buroń pełniła rolę obserwatorki, a Ł. Brandysowa przeprowadzała w tym czasie uciekinierów. Wszystkie narażały swoje życie i bezpieczeństwo rodziny.

Łucja Brandysowa była wdową po Dominie, powstańcu śląskim zamordowanym przez Niemców w KL Auschwitz, mąż Jadwigi (młodszej siostry Łucji Brandysowej), Hugo Kajda razem z Karolem Brandysem (synem Domina), zdezerterował z Wehrmachtu i był w polskim korpusie gen. Władysława Andersa, a Łucja Buroń (szwagierka Łucji Brandysowej), jako wdowa, była jedyną żywicielką trójki małych dzieci. W zmowie z nimi była Maria Kadłubkowa, siostra Domina Brandysa i wdowa po Augustynie Kadłubku. Obaj jej bliscy mężczyźni zostali zamordowani jako powstańcy w KL Auschwitz. W grudniu 1944 r. w mieszkaniu Ł. Brandysowej przy ulicy Michałkowickiej 45 Niemcy przeprowadzili rewizję i wstępne przesłuchanie podejrzanej. Dowodem w sprawie miało być zeznanie grupy Żydów, którą zatrzymano w Lublinie. Aresztowani wskazali adres i dane personalne Ł. Brandysowej, która służyła im pomocą w ucieczce do GG. Ponadto napomknęli o korespondencji, która miała być dowodem rzeczowym. Wielogodzinna rewizja nie dała jednak oczekiwanego rezultatu, gdyż Ł. Brandysowa przezornie wszystkie listy na bieżąco paliła i zeznała, że oskarżenie jej jest pomówieniem. Niemcy znaleźli jedynie korespondencję miłosną gospodyni, której lektura wprawiła ich w wesołość i zachęciła do pytań dotyczących życia osobistego. Na odchodnym oświadczyli, że to nie koniec i wrócą tu ze świadkami koronnymi, których ujęli w Lublinie. Do 27 I 1945 r., tj. do dnia zajęcia Siemianowic Śl. przez Armię Czerwoną, kobiety żyły w strachu i oczekiwały katastrofalnej w skutkach konfrontacji z aresztowanymi Żydami.

Mimo ofiarności wielu ludzi z pogromu ocaleli nieliczni, a i ci ulegli rozproszeniu lub częściowej asymilacji. Hołd pomordowanym w licznych egzekucjach w komorach gazowych złożył pochodzący z Przełajki Czesław Slezak. Grozę tamtych dni utrwalił w wierszu Ptaki z tomiku Gwiazda Dawida. Poeta pisał:

Doktor Saal
Miłośnik muzyki
I zwierząt
Hitlerowiec
W poszukiwaniu sensu życia –
Zabijał
Żydowskie dzieci
Umierały najłatwiej –
Nie bały się jeszcze.
Najładniej
Zabijało się matki
Rozwścieczone tygrysice.

O prawo do życia i ludzką godność walczył Henryk Sławik (1894–1944), uczestnik powstań śląskich, wielki Ślązak, polski patriota, który ratując około 5000 Żydów oddał w zamian swoje życie, ponosząc męczeńską śmierć w niemieckim Konzentrationslager Mauthausen-Gusen, obozie zagłady, gdzie zginęło tysiące jego rodaków. Było to znaczące miejsce eksterminacji inteligencji polskiej.

III. Żydzi – Niemcy bez wzajemności

W średniowiecznych Niemczech Żydzi nie mieli dobrej prasy. Zdarzały się pogromy i wypędzenia. Oskarżano ich o porywanie dzieci, zatruwanie studni oraz o używanie krwi chrześcijańskiej do celów rytualnych. Pozbawieni wszelkich praw, byli własnością władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, do którego należeli majątkiem i ciałem. Monarcha mógł tym majątkiem rozporządzać według własnego uznania: sprzedać, rozdać w prezencie, wynająć lub pozabijać. Jednym z elementów zniesławiania i upokarzania była tzw. Judensau, maciora żydowska, przez sześć stuleci stały element niemieckiej ikonografii propagandowej i czarnego pijaru. Masowo rozpowszechniano jej wizerunek w postaci rycin, ręcznych iluminacji ksiąg, rzeźb i płaskorzeźb. Kanon ten wyobrażał brodatych rabinów, którzy zwierzę ssali lub wylizywali jego ekskrementy, z szatanem w tle. Zachowały się one m.in. w katedrach w Magdeburgu, Fryzyndze, Ratyzbonie i Wittenberdze, gdzie Marcin Luther przybił swoje 95 tez.

Pierwszy antyżydowski traktat M. Lutra powstał w 1538 roku. Było to „Pismo przeciwko Sabatyjczykom do dobrego przyjaciela”. Luter upatrywał w synach Izraela przyczyn wszystkich nieszczęść, jakie od stuleci nękały chrześcijan. Określał Żydów jako leniwych i nieuczciwych, pisząc: „zdobyli nas i nasze dobra przez ich przeklętą lichwę”, po czym dodawał, że taki stan rzeczy czynił z chrześcijan żydowskich niewolników. Z kolei rozprawa „O Żydach i ich kłamstwach” zawierała także konkretne postulaty rozprawy z Żydami, zawarte w siedmiu przykazaniach:

1.     „Podpalać ich synagogi i szkoły, a co nie da się spalić, na to narzucić ziemi i przysypać, żeby żaden człowiek nie oglądał po wieki ani kamienia, ani szlaki” (daß man ihre Synagoga oder Schule mit Feur anstecke, und was nicht verbrennen will, mit Erden uberhäufe und beschütte, daß kein Mensch ein Stein oder Schlacke davon sehe ewiglich).
2.     „Niszczyć też i burzyć ich domy” (daß man auch ihre Häuser desgleichen zebreche und zerstöre).
3.     „Zabierać im wszystkie ich modlitewniki i Talmudy” (daß man ihnen nehme alle ihre Betbüchlin und Talmudisten).
4.     „Na przyszłość ich rabinom pod karą śmierci zabronić nauczania” (daß man ihren Rabbinnen bei Leib und Leben verbiete, hinfurt zu lehren).
5.     „Całkowicie odebrać Żydom prawo do glejtów ochronnych” (daß man den Jüden das Geleit und Straße ganz und gar aufhebe)
6.     „Zakazać im lichwy […] oraz skonfiskować wszelką gotówkę, klejnoty, złoto i srebro” (daß man ihnen den Wucher verbiete […] und nehme ihnen alle Baarschaft und Kleinod an Silber und Gold, und lege es beseit zu verwahren).
7.     „Zmusić do zarabiania na chleb w pocie czoła” (daß man […] lasse sie ihr Brot verdienen im Schweiß der Nasen).

W połowie XVIII w. katolicki Śląsk dostał się pod panowanie królów protestanckich Prus. Warto przypomnieć, iż do 1669 r. obowiązywał zakaz osiedlania się Żydów w Berlinie i na ternie Brandenburgii. Fryderyk Wilhelm I, zwany Soldaten Koenig, zabraniał im osiedlać się w swoich miastach i prowincjach, mając nadzieję, iż ci, którzy znaleźli się w jego krajach, szybko wymrą.

Przyrównywał Żydów do szarańczy niszczącej chrześcijan. Dla bezpieczeństwa poddanych pruskich musieli w celach rozpoznawczych na ubraniach nosić żółte łaty. W 1710 r. JKM wydal edykt, na mocy którego można było za 8000 talarów wykupić się z obowiązku noszenia tego znaku hańby. Również jego syn Fryderyk II Wielki, „król filozof”, żywił pogardę względem Żydów. Wydany przez niego w 1750 r. „Edykt generalny”, dotyczący Żydów, zdaniem markiza Honore Gabriela de Mirabeau był „dobry dla ludożerców”.

Równie surowe prawa obowiązywały w Wolnym Mieście Frankfurt, gdzie na okrzyk „Jud, mach Mores!” Żydzi musieli zdejmować kapelusze, schodzić z drogi i kłaniać się. Ponadto obowiązywał zakaz przebywania w parkach. Złożona w 1770 r. do rady miasta petycja o odstąpienie od tego ograniczenia została odrzucona i potraktowana jako wyraz arogancji. Z reguły w każdym mieście była tylko jedna brama, przez którą puszczano Żydów i bydło.

W XIX w. przedstawiciele upokarzanego narodu byli już lojalnymi obywatelami Prus. Na Śląsku i w Wielkopolsce popadali jednak często w konflikt interesów z walczącymi o niepodległość Polakami, tak było m.in. w 1848 r. w miejscowości Buk pod Poznaniem. Zajście to w kilkudziesięciostronicowej broszurze pod tytułem Rok 1848 w dawnym powiecie bukowskim opisał, wykorzystując źródła archiwalne, historyk i regionalista Władysław Stachowski. Początkowo miejscowi Niemcy i Żydzi, w większości nieprzychylni sprawie polskiej, nosili biało-czerwone kokardy, aby w razie zwycięstwa Polaków nie być posądzonymi o zdradę. W Buku zatrzymał się oddział powstańców, a niedługo potem pod miasto podeszli Prusacy. Wobec miażdżącej przewagi wroga dowódcy insurekcji podjęli decyzję o kapitulacji. Prusacy zajęli miasto i wtedy zaczął się pogrom. Jak twierdzi autor broszury, miejscowi Żydzi wskazywali Niemcom domy tych, którzy poparli insurekcję. Kilkanaście osób poniosło śmierć, kilkadziesiąt zostało pobitych i ograbionych. W niektórych przypadkach donosiciele sami zamieniali się w katów. Wśród ofiar trafiali się także Żydzi podejrzani o propolskie sympatie. Epilog tej historii nastąpił po wycofaniu się Prusaków, gdy miejscowość ponownie została zdobyta przez polskich kosynierów. Wówczas mieszkańcy wzięli pomstę za swoich ziomków. Splądrowane zostały żydowskie sklepy i synagoga.

W tym samym czasie zupełnie inaczej zachował się Christian Johann Heinrich Heine, właśc. Harry Chaim Heine (1797–1856 ), niemiecki poeta żydowskiego pochodzenia, przedstawiciel romantyzmu, jeden z najwybitniejszych liryków, prozaik i publicysta. W 1844 r., po krwawym stłumieniu przez Prusaków powstania śląskich tkaczy domagających się podniesienia płac oraz poprawy warunków bytowych, napisał dla nich wiersz pt. Tkacze.

Siedzą przy krosnach i szczerzą kły:
Niemcy! My tkamy wam całun grobowy,
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!

Jego bohaterowie przeklęli Boga, którego nie wzruszyły ich modły, a wraz z nim „króla bogaczy” obojętnego na ich nędzę. Dwunastogodzinny dzień pracy wprowadzany przez właścicieli fabryk, m.in. Zwanzigera z Pieszyc, zmuszał tkaczy do pracy za głodową pensję. Ubolewał więc poeta nad ich śląską ojczyzną.

Gdzie tylko sromota i hańba są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Gdzie robak zgnilizną i próchnem się karmi.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!

Heine, odrzucony przez Niemców, był ulubionym poetą polskich bardów. Jego wiersze tłumaczyli Adam Asnyk, Felicjan Faleński, Marian Gawalewicz, Czesław Jankowski, Maria Konopnicka, Adam Konopnicki, Aleksander Kraushar, Miron (Aleksander Michaux). Współczesne przekłady Heinego tworzyli m.in. Stanisław Jerzy Lec i Robert Stiller.

Od 1862 r. w Królestwie Polskim Żydzi zyskali dzięki staraniom Aleksandra Wielopolskiego częściowe równouprawnienie. Toteż gdy w 1863 r. O. Bismarck i Michaił Dymitrowicz Gorczakow zwalczali polskie powstanie, a ich poplecznicy werbowali wśród Żydów agentów i denuncjatorów, rabin warszawski Dow (Dov, Dob) Ber (Beer, Berisz, Berush) Meisels (1798–1878) opowiedział się za udzielaniem poparcia przez Żydów Polakom walczącym z Rosjanami.

Sympatyzował on z polskim powstaniem, podobnie jak wcześniej czynił to Berek Joselewicz. Ten ostatni zaś zasłynął podczas insurekcji kościuszkowskiej jako organizator oddziału żydowskiego. Ponadto B. Joselewicz wraz z innym Żydem, Józefem Aronowiczem, zredagował patriotyczną odezwę w języku jidysz, wzywającą do walki. Na apel odpowiedziało 500 mężczyzn, z których uformowano regiment kawalerii. Na prośbę B. Joselewicza zapewniono im możliwość przestrzegania religijnych obyczajów, dostęp do koszernego jedzenia oraz prawo powstrzymywania się od pracy w szabat, a także prawo do noszenia tradycyjnych żydowskich bród. Oddział B. Joselewicza u boku gen. Jakuba Jasińskiego brał udział w obronie warszawskiej Pragi, podczas której został zdziesiątkowany.

Dob Beer Meiseles (Beyer). Fot. Wikipedia

Po klęsce insurekcji kościuszkowskiej B. Joselewicz zaciągnął się do legionów gen. J. H. Dąbrowskiego. Walczył nad Trebbią, pod Novi, Hohenlinden, Austerlitz i Frydlandem. W 1808 r. został kawalerem Krzyża Virtuti Militari. Odznaczony był także Legią Honorową. W armii Księstwa Warszawskiego dowodził szwadronem. Zginął w kampanii 1809 roku jako żołnierz ks. Józefa Poniatowskiego, podczas potyczki z Austriakami pod Kockiem. Pochowano go na rozstajnych drogach, gdyż ortodoksi odmówili mu prawa spoczynku na kirkucie.

W Białobrzegach przy drodze relacji Kock–Białobrzegi, gdzie spoczęły jego doczesne szczątki, wystawiono w 100-lecie śmierci pomnik. Inskrypcja na kamieniu nagrobnym głosi:

„Berek Joselewicz – Józef Berko vel Berk, ur. w Kretyndze na Litwie 1760. Pułkownik wojsk polskich, szef szwadronu 5-go pułku strzelców konnych Wielkiego Księstwa Warszawskiego. Kawaler krzyżów Legii Honorowej i Wiktorii. Zginął w bitwie pod Kockiem 1809 roku. Tu pochowany. Nie szacherką, nie kwaterką, lecz się krwią dorobił sławy. W stuletnią rocznicę zgonu 1909 r.”.

Z czasem sława pośmiertna pułkownika rosła. Jego imieniem nazwano ulice w Będzinie, Ozorkowie, Częstochowie, Warszawie, na krakowskim Kazimierzu, Lubartowie, Lesku, Myślenicach, Dąbrowie Tarnowskiej, Oświęcimiu, Przasnyszu, Rzeszowie, Siedlcach, Węgrowie, Sanoku, Nowym Sączu, Radomsku, Szczecinie, Tomaszowie Mazowieckim, Hrubieszowie, Chrzanowie, Kocku, Kutnie, Mielcu, Łodzi, Brzezinach, Ostrołęce, Żaganiu, Biłgoraju, Kaliszu, Łosicach i Turobinie.

W 200. rocznicę śmierci B. Joselewicza odbyła się z inicjatywy Ambasady Francji w Polsce konferencja”Berek Joselewicz: bojownik o wolność”, której współorganizatorem było Muzeum Historii Żydów Polskich. Z kolei Poczta Polska wraz z Pocztą Izraelską wprowadziły do obiegu znaczek pocztowy w bloku dla upamiętnienia Roku Polskiego w Izraelu (2009), z postacią Berka Joselewicza z obrazu Juliusza Kossaka.

Niestety po powstaniu styczniowym relacje polsko-żydowskie uległy znacznemu pogorszeniu, m.in. za sprawą Aleksandra III (1845–1894). Na Ukrainie i Białorusi często dochodziło do pogromów Żydów, których oskarżano o udział w spisku i zamordowaniu Aleksandra II. W 1882 r. car przywrócił zakaz osiedlania się i zamieszkiwania Żydów na wsi. Krwawe wystąpienia antysemickie w Rosji spowodowały masową emigrację ludności do Królestwa Polskiego, co pogorszyło warunki ekonomiczne m.in. tam mieszkających Żydów, przyczyniając się do różnych napięć.

Wydalenie z Rosji Żydów zwanych Litwakami miało zapewnić spokój w głębi imperium i rozpalić konflikt polsko-żydowski, co częściowo się udało. Ich pierwsza fala liczyła około 70 tys. rodzin. Druga, jeszcze większa, przybyła w latach 1905–1907. W sumie było ich ponad 600 tysięcy. Osiedlali się najchętniej w wielkich ośrodkach miejskich i przemysłowych, jak Łódź i Warszawa. Identyfikowali się z kulturą rosyjską i byli wrogo nastawieni do polskiego ruchu niepodległościowego, podobnie jak ich ziomkowie w Niemczech, nierzadko hakatyści. Ponadto Litwacy ostro zwalczali ruch asymilacyjny polskich Żydów, propagując równocześnie prorosyjski separatyzm. Byli antytezą takich postaw, jakie m.in. reprezentowali prof. Szymon Askenazy (1865–1935), wybitny polski historyk żydowskiego pochodzenia związany z obozem piłsudczykowsko-legionowym, czy Henryk Wereszycki, urodzony jako Henryk Vorzimmer (1898–1990), żołnierz 1. Pułku Artylerii Legionów Polskich. Jako kanonier przeszedł chrzest bojowy na froncie nad Stochodem. W przerwie między walkami, w czasie krótkiego urlopu, w kwietniu 1917 r. zdał maturę i wrócił na front. W 1918 r. wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej, a w październiku tegoż roku zapisał się na Politechnikę Lwowską. Ostatecznie został wybitnym polskim historykiem. Doświadczył zarówno niemieckiego totalitaryzmu, jak bezwzględności komunizmu. Był inwigilowany do schyłku życia, a jego dorobek naukowy cenzurowany i przemilczany. Wojna pochłonęła jego najbliższych, którzy stali się ofiarami niemieckiego rasizmu. Mimo politycznych barier uchodził za autorytet dla studentów i opozycji.

Przykłady rodzin Askenazych czy Wereszyckich pokazują zasadniczą różnicę między niemieckim rasizmem a prawem Rzeczypospolitej. W ujęciu tego pierwszego rodziny te były żydowskie, zaś z punktu widzenia Warszawy, Krakowa, Wilna czy Lwowa byli to Polacy i patrioci. Ta różnica tłumaczy, dlaczego tylko w getcie warszawskim znalazły się tysiące takich osób, które często nawet nie uważały się za Żydów. Ich listę dla Niemców sporządził stołeczny Judenrat. Na jej podstawie gestapo przeprowadziło aresztowania wskazanych i ich deportację do getta. Wiele z tych ofiar, tzw. mechesów, będąc od pokoleń chrześcijanami, dopiero wówczas dowiedziało się o swoich żydowskich korzeniach.

Po latach udręki tych, którzy przeżyli wojnę dzięki pomocy Polaków, nie chciano w założonym w 1953 r. w Jerozolimie Yad Vashem (Instytucie Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu), uznać jako wiarygodnych świadków w procedurze przyznania medalu Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Tak było m.in. w przypadku ks. Marcelego Godlewskiego, który zyskał sobie tytuł „proboszcza getta warszawskiego” i uratował m.in. rodzinę Wandy i Krzysztofa Zamenhofów oraz prof. Ludwika Hirschfelda, światowej sławy lekarza bakteriologa i immunologa.

Jak gmatwały się w XX w. relacje Żydów w stosunku do Rosjan, Polaków i Niemców, może zaświadczyć biografia Siemiona Moisiejewicza Kriwoszeina (1899–1978), syna biednego Żyda, kombriga Armii Czerwonej i Bohatera Związku Radzieckiego. W trakcie sowieckiej agresji na Polskę we wrześniu 1939 r. dowodził 29 Brygadą Czołgów. 22 września odbierał w Brześciu razem z gen. Heinzem Guderianem wspólną defiladę, w związku z przekazaniem miasta i twierdzy przez Wehrmacht Armii Czerwonej. Wojskom niemieckim życzył podczas tego wydarzenia szybkiego zwycięstwa nad „kapitalistyczną Anglią” i zaprosił po tym zwycięstwie Heinza Guderiana do Moskwy.

Z kolei w armii Hitlera w randze feldmarszałka lotnictwa walczył Erhard Milch (1892–1972), syn żydowskiego aptekarza. Osądzono go podczas jednego z procesów norymberskich, tzw. procesie Milcha, 17 IV 1949 r. i skazano na karę dożywotniego więzienia za deportację cudzoziemskich robotników i zbrodnie przeciwko ludzkości.. Z więzienia został zwolniony 28 VI 1954 r. Następnie pracował jako doradca w przemyśle samochodowym RFN w Wuppertalu, gdzie zmarł 25 I 1972 r.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Tryptyk śląsko-żydowski” znajduje się na s. 6–9 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Tryptyk śląsko-żydowski” na s. 6-9 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Tropem słowiańskich śladów sprzed roku 966. Co jest przyczyną polskiego fatalizmu, ciągu klęsk i tragedii narodowych?

Co powoduje głęboki kryzys polskiej tożsamości? Stąd tylko krok do arcyważnych pytań: kim jesteśmy, że łatwiej nam przychodzi kapitulować niż zwyciężać? Kto odpowiada za zapomnienie naszej tradycji?

Tomasz Wybranowski

Czy twórcy romantyzmu, kreując swoich bohaterów i ich losy, wybierali dla nich ramy fatalizmu „epoki i historii” w sposób celowy. Według mnie był to zabieg umyślny. Wplątując polskich bohaterów romantycznych w meandry „sił wyższych”, można było „wyłączyć myślenie i refleksję”. Owo wyłączenie myślenia związane jest z ciągłą afirmacją naszej typowej „polskiej mentalności” i jej praźródła. Jej „kliniczne” (i zarazem wzorcowe) symptomy to przejmująca i wszechobecna świadomość bezsilności i stanu klęski, uczucie niższości kraju wobec innych narodów oraz przeświadczenie o bezwartościowości rodzimej sztuki i kultury, z literaturą na czele. W schizofrenicznym zwidzie dostrzec można także megalomańskie zapędy, które na zasadzie kontrastu starają się zamazywać ów „bezlitosny stan klęsk”. Stąd przekonanie o tym, że polskie cierpienia narodowe są wyjątkowe, zbawcze i „lepsze” niż rozterki i bóle egzystencjalne innych nacji. (…)

Wprowadzając w X wieku nową wiarę dla Polaków, chrześcijańscy misjonarze bez żadnej refleksji ani zrozumienia starali się kropidłem i święconą wodą zmyć z nich dawne wyobrażenia duchowe, kulturowe dziedzictwo ojców, wreszcie dumę i poczucie godności. Dlaczego Słowian nie ewangelizował i nie nawracał na chrześcijaństwo św. Patryk – patron Irlandii? (…)

W jakich tekstach możemy odnaleźć choćby ślady, najmniejsze tropy mówiące o wierzeniach (w tym także o rzeczywistej bądź przypuszczalnej dacie „pierwszego chrztu”) i życiu Słowian. W pierwszej kolejności należy wymienić Nestora i jego Powieść lat minionych. Szczególnie interesujący jest rozdział 11 latopisu, zatytułowany O powstaniu pisma słowiańskiego:

Strona z „Powieści lat minionych” Nestora. Fot. Wikipedia

„Był jeden naród słowiański: Słowianie, którzy siedzieli nad Dunajem i których podbili Węgrzy i Morawianie, i Czesi, i Lachowie, i Polanie, teraz zwani Rusią. Dla nich bowiem najpierw przełożono księgi, dla Morawian; pismo to nazwano słowiańskim, które to pismo jest u Rusi i u Bułgarów dunajskich. Gdy Słowianie byli już ochrzczeni, kniaziowie Rościsław i Światopełk, i Kocel posłali do cara Michała, mówiąc: »Ziemia nasza ochrzczona, lecz nie ma u nas nauczyciela, który by nami kierował i pouczał nas, i objaśnił księgi święte; nie rozumiemy bowiem ani języka greckiego, ani łacińskiego. Jedni uczą nas tak, a owi inaczej, dlatego nie rozumiemy ani liter w księgach, ani ich znaczenia. I przyślijcie nam nauczycieli, którzy mogliby nam wyłożyć słowa ksiąg i ich znaczenie«. Słysząc to, car Michał wezwał wszystkich filozofów i przekazał im wszystko, co powiedzieli kniaziowie słowiańscy. I rzekli filozofowie: »Jest w Salonikach mąż imieniem Lew. Ma on synów rozumiejących język słowiański; jego dwaj synowie są mądrymi filozofami«. Słysząc to, car posłał po nich do Salonik do Lwa, mówiąc: »Przyślij do nas prędko synów swoich Metodego i Konstantyna«. Słysząc to, Lew prędko przysłał ich. I przyszli do cara, i rzekł im: »Oto przysłali do mnie Słowianie, prosząc o nauczyciela dla siebie, który mógłby im wyłożyć księgi święte, tego właśnie chcą«. I nakłonił ich car, i posłał ich w ziemię słowiańską do Rościsława, Światopełka i Kocela”.

Autor latopisu staroruskiego pisał także o pogańskich wierzeniach Słowian. Warto przytoczyć ustęp o powstaniu człowieka: „Bóg mył się w łaźni i spocił się, otarł się wiechciem, i wyrzucił z niebios na ziemię. I spierał się szatan z Bogiem, komu z wiechcia stworzyć człowieka. I stworzył diabeł człowieka, a Bóg duszę w niego włożył”.

Próbując zdiagnozować powód „pęknięcia słowiańskiej duszy”, nie mogę pominąć jeszcze jednego fragmentu z Kroniki Nestora. W krótkim opisie upadku i pohańbienia starego boga opisał sędziwy kronikarz Rusi także lament ludności za Perunem:

„Gdy przyszedł [Włodzimierz z Korsunia do Kijowa], rozkazał bałwany wywracać: owe rozsiekać, a inne na ogień wydać. Peruna zaś kazał przywiązać koniowi do ogona i wlec z góry przez Boryczewo do Ruczaju; dwunastu mężów przystawił bić [go] kijami. To zaś nie dlatego, by drzewo było czujące, jeno na urągowisko biesowi, który zwodził tym obrazem ludzi, niechże więc odpłatę przyjmie od ludzi. Wielki jesteś, Panie, dziwne są sprawy Twoje! Wczoraj czczony przez ludzi, a dziś urągany. Gdy zaś wlekli go Ruczajem ku Dnieprowi, płakali po nim niewierni ludzie, jeszcze bowiem nie byli przyjęli świętego chrztu. I przywlekłszy, wrzucili go do Dniepru. I przystawił Włodzimierz ludzi, mówiąc: »Jeśli gdzie przybije, odpychajcie go od brzegu, dopokąd progów nie minie, a wtedy zostawcie go«. Oni zaś rozkazanie spełnili. Gdy puścili i przeszedł przez progi, wyrzucił go wiatr na ławicę, i odtąd nazwano ją Ławicą Perunową, i tak do dziś dnia ją zowią”.

Co mogli czuć ludzie, którzy jeszcze wczoraj czcili słowiańskich bogów, widząc, jak fundament ich istnienia duchowego, immanentny podmiot wszelkiego bytu, komentator i tłumacz natury, jest lżony, poniżany i unicestwiany? Oto z dnia na dzień całą spuściznę duchową, świat wierzeń i metafizycznego rozumienia świata podeptano, obrócono w pył.

Obok dzieła Nestora nie sposób nie wspomnieć o Kronice Słowian Helmonda (tytuł łaciński Chronica Slavorum), dzieła uważanego za jeden z najstaranniejszych i najlepszych zabytków średniowiecznego dziejopisarstwa. (…)

Helmond opisał bardzo dokładnie politeizm słowiański wynikający z wiary w moc różnych sił przyrody, którym przyporządkowywano konkretne bóstwa, ale: „Obok zaś wielokształtnej rzeszy bożków, którymi ożywiają pola i lasy lub przypisują im smutki i rozkosze, nie przeczą, że wierzą w jednego boga w niebie, rozkazującego pozostałym; ów najpotężniejszy troszczy się tylko o sprawy niebiańskie, inni zaś – pełniący w posłuszeństwie przydzielone im zadania – pochodzą z jego krwi i w tym każdy z nich jest znamienitszy, im bliższy owemu bogu bogów”.

Skojarzenia z głównymi prawdami wiary chrześcijan są nad wyraz czytelne. Oto Słowianie wierzą w jednego boga, którego na ziemi wspierają pomniejsi. Tak jak w chrześcijaństwie Trójca św. ma do dyspozycji zastępy anielskie (Aniołowie Stróże każdego człowieka) i rzesze świętych, którzy są patronami konkretnych zawodów czy warstw społecznych (świętych obcowanie).

Cały artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „W pułapce lęku przed nieznanym” znajduje się na s. 18 i 19 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „W pułapce lęku przed nieznanym” na s. 18 i 19 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Czy Polityka Surowcowa Państwa jest programem przygotowanym przez przez naukowców i praktyków, czy urzędników?

W raporcie otwarcia Ministerstwa Środowiska wypunktowano szereg uchybień, jakie pozostały po rządach poprzedników w zakresie geologii. Po ponad dwóch latach lista, niestety, pozostaje ciągle aktualna.

Danuta Franczak

Sytuacja w Państwowym Instytucie Geologicznym, stojącym obecnie na skraju zapaści finansowej, którą próbuje się przykryć wyprzedażą nieruchomości, to tylko wierzchołek góry lodowej. W raporcie otwarcia Ministerstwa Środowiska wypunktowano szereg uchybień, jakie pozostały po rządach poprzedników w zakresie geologii. Trudno się nie zgodzić z przedstawioną poniżej listą:

1. Brak polityki surowcowej.
2. Brak wprowadzenia racjonalnego prawa w zakresie działalności geologiczno-górniczej, co utrudniało poszukiwania i eksploatację.
3. Brak Służby Geologicznej jako organu Państwa, co skutkuje niegospodarnością w zakresie zasobów geologicznych i poważnym zagrożeniem spekulacjami na wielką skalę.
4. Brak geologów w około połowie starostw powiatowych.
5. Plaga nielegalnej eksploatacji kruszywa, torfu i kamieni ozdobnych.
6. Fiskalizm państwa zmuszający do rabunkowej eksploatacji złóż.
7. Chaos i pole do miliardowych korupcji w działalności geologiczno-górniczej.
8. Kompromitacja w zakresie poszukiwań gazu w łupkach (firmy nie wykonały poszukiwań, nie zdały właściwych raportów, uzyskały ogrom informacji geologicznej Skarbu Państwa).
9. Około 80% powierzchni koncesyjnej na metale w rękach obcego kapitału, bez kontroli państwa w zakresie zmian właścicielskich.
10. Symulowana innowacyjność w zakresie nowych technologii poszukiwań i eksploatacji.
11. Magazyny gazu najmniejsze w UE per capita.
12. Niewykorzystanie potencjału bezzbiornikowego magazynowania substancji w górotworze.

Gdyby po ponad dwóch latach zrobić kolejny raport, ta lista niestety pozostaje ciągle aktualna, zgodnie z ludowym powiedzeniem, że kto dużo chce zrobić, ten kończy z pustymi taczkami…

Ktoś mógłby powiedzieć: ale przecież mamy już politykę surowcową państwa (PSP)! Obecnie ten temat jest promowany w mediach branżowych i odbywają się konsultacje społeczne. Prawda jest jednak taka, że to dopiero projekt polityki surowcowej. (…)

Realizacja polityki surowcowej wymaga stabilnych fundamentów prawnych i bardzo konkretnych recept. Potrzebna jest wiedza o budowie geologicznej, czyli o tym, co znajduje się pod ziemią. Jest to jedno z podstawowych zadań służby geologicznej, zdefiniowane w ustawie Prawo geologiczne i górnicze. Taką informację można otrzymać głównie na podstawie próbek pobieranych podczas odwiertów. Próbki te gromadzone są w specjalnych magazynach i służą do dalszych badań, które mogą być wykonywane nawet po dziesiątkach lat (jeśli oczywiście stan próbek na to pozwoli). Tak eksperci PIG odkryli miedź w okolicach Lubina, siarkę pod Tarnobrzegiem, węgiel w okolicach Bogdanki i wiele innych ważnych kopalin.

Magazyny próbek geologicznych są sercem każdej nowoczesnej służby geologicznej. Nie inaczej miało być w Polsce. W 2018 r. miał stanąć w okolicach Kłodawy, w centrum kraju, nowoczesny centralny magazyn próbek z całego kraju. Zaplanowano też nowoczesne laboratorium badawcze umożliwiające prowadzenie na miejscu badań przez specjalistów z kraju, jak również przez zespoły międzynarodowe.

Z pieniędzy podatnika zainwestowano w ten obiekt już ponad milion złotych. O tę inwestycję walczyli też lokalni samorządowcy, gdyż umożliwiłaby rozwój regionu, a otwarcie tuż przed wyborami byłoby sukcesem wspierającym kampanię wyborczą PiS. Już miała startować budowa, podniesiona została nośność dróg, wykonano specjalne przyłącze energetyczne, dokonano też zmian w planach zagospodarowania przestrzennego. Magazynu jednak nie ma. (…)

Ale może te klasyczne surowce są już passé? Pewnie tak, bo jak widać, postępowanie osób za ten obszar odpowiedzialnych na to wskazuje. Jeśli tak jest, to na szczęście pojawia się światełko w tunelu i będziemy potęgą surowcową w skali międzynarodowej eksploatując złoża z dna… oceanów.

Przeżywamy déjà vu, bo sytuacja jako żywo przypomina tę sprzed kilku zaledwie lat, kiedy to p. Jędrysek dowodził wszem i wobec, w Sejmie i w wywiadach, jaką to potęgą jesteśmy pod względem zasobów gazu łupkowego. Ostatnie firmy wycofały się z powodu braku perspektyw geologicznych na osiągnięcie sukcesu ekonomicznego – nie ma gazu i nie będzie ropy z łupków. (…)

Z punktu widzenia laika powstaje pytanie, czy eksploatacja, jak chwali się w mediach GGK, złóż na dnie Atlantyku nie powinna mieć niższej rangi i służyć tylko jako narzędzie do zabezpieczenia możliwości pozyskania pewnych surowców w przyszłości? Przecież na razie nie mamy nawet szalupy do statku, który kiedyś być może będzie eksplorował działki na dnie oceanicznym!

Co z krajowymi (znacznie bardziej dostępnymi, a przez to znacznie tańszymi) możliwościami eksploatacji tych surowców? Ale to nie jedyne wątpliwości. „Dziennik Gazeta Prawna” w dniu 22 stycznia br. w artykule Sny o bogactwie z dna oceanu opublikował kulisy zabiegów o koncesję na Atlantyku, której lokalizację wskazali nam w dobrosąsiedzkiej współpracy… Rosjanie. Dziwi też brak studium wykonalności wymaganego przy tak dużych i strategicznych inwestycjach, a także pomijanie wszelkich procedur i wydatkowanie, na telefon z ministerstwa, milionowych kwot ze środków publicznych.

Pojawia się obawa, czy cała ta inwestycja nie zakończy się przypadkiem tak spektakularnym fiaskiem jak zakup złoża przez KGHM w Kongo albo szacunkami zasobów gazu łupkowego dokonywanymi przez samego p. ministra? Na marginesie należy dodać, że i w wypadku wydobycia z dna oceanu nasz surowcowy champion (KGHM) ma być zaangażowany w to przedsięwzięcie.

Cały artykuł Danuty Franczak pt. „Polityka surowcowa na wirażu” znajduje się na s. 16 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Danuty Franczak pt. „Polityka surowcowa na wirażu” na s. 16 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Babcia wiedziała, co groziło za ukrywanie Żydów, ale tłumaczyła: – Najważniejsze, że to, co Racheli obiecałam, zrobiłam!

Ostatni list Joel Liberman napisał w 1992 roku. Informował, że słabo widzi, choruje i jest w domu opieki. Korespondencja się urwała. Karolina Bobryk zmarła w 1968 roku w wieku 82 lat.

Marek Jerzman

Karolina Bobryk mieszkała w Sarnakach nad Bugiem, które w 1939 r. liczyły ok. 2 tys. mieszkańców. Była wdową i pracowała w kuchni u Marii i Józefa Szumerów, właścicieli miejscowego browaru. Pracował tam również murarz Szyja Liberman, sąsiad mieszkający po drugiej stronie ulicy. Rodziny przyjaźniły się, Libermanowie mieli dwóch synów, a Bobrykowie trzech i chłopcy byli w podobnym wieku. Kolegowali się, a ich matki lubiły ze sobą porozmawiać. (…)

To był październik 1941 roku, tuż przed utworzeniem getta, gdy Rachela ostatni raz przyszła w nocy do babci. – Karolina, moi synowie muszą żyć. Ratuj ich! – błagała. (…)  W nocy Rachela przyprowadziła dorosłych synów, Berka i Joela. Zostali ukryci w obórce, wysoko na wyszkach w słomie. Drzwi były zamykane na kłódkę. Rano i wieczorem babcia nosiła im jedzenie, ukryte w wiadrze. Jedli to samo, co Bobrykowie. Gdy brakowało w domu, babcia żebrała u Szumerowej. Na Boże Narodzenie i Wielkanoc zanosiła świąteczny poczęstunek.

Karolina Bobryk (pierwsza z prawej) w połowie lat 50. | Fot. z archiwum autora

Libermanowie mieli siennik i starą pierzynę, ale największy kłopot był z praniem ubrań i poszewek. Babcia chowała je do wiadra i przenosiła na kilka razy. Prała w balii, suszyła. Syn pani Bobryk, Stanisław, przynosił przybory do golenia, szare mydło oraz wieści z miasteczka i świata, których byli spragnieni Berek i Joel. (…)

31 lipca 1944 roku babcia poszła w południe do Berka i Joela. – Już koniec wojny – oznajmiła. W miasteczku byli Sowieci. Jeszcze przez kilka dni Libermanowie pozostali w Sarnakach, mieszkając u Bobryków. Chcieli zapisać babci swój dom, ale babcia odmówiła. – Bała się, że sprowokuje to bandytów do napadu rabunkowego – mówi wnuczka, Celina Miłkowska. Osoby przechowujące Żydów często stawały się celem takich napadów.

Libermanowie wyjechali do Łodzi, a następnie do Izraela. Starszy, Joel, wyjechał do Australii i osiedlił się w Melbourne. Od końca lat 40. regularnie korespondował z Bobrykami, pisząc o sobie, swojej córce i wnukach.

Cały artykuł Marka Jerzmana pt. „Bobryczka” znajduje się na s. 17 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marka Jerzmana pt. „Bobryczka” na s. 17 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Australia: wielki kraj, w którym przez okrągły rok coś dojrzewa i wielu jej mieszkańców całe życie zrywa owoce

Znalazłem trzy ogromne podgrzybki o średnicy kapelusza ok. 50 cm. Australijczycy ostrzegali mnie: to trucizna! Jakie było ich zdumienie, gdy następnego dnia zdrowy zjawiłem się w pracy!

Władysław Grodecki

Mik przed wielu laty wziął dużą pożyczkę u miliardera greckiego Onassisa, ulokował w banku australijskim na wysoki procent, i tak dorobił się wielkiego majątku. Także i inni imigranci z Macedonii w podobny sposób zdobywali pieniądze na zakup sadów. (…) Australia jest tak wielkim krajem, że przez cały rok coś dojrzewa i wielu jej mieszkańców przez całe życie zrywa owoce. Jest to także typowe zajęcie imigrantów w pierwszym okresie pobytu na Antypodach i podróżników pragnących dorobić w trakcie wędrówek po świecie. (…)

Wstawaliśmy przed wschodem słońca, by jak najwięcej zerwać w ciągu 2–3 pierwszych godzin, gdy temperatura była znośna. W godzinach południowych, gdy słońce jest w zenicie (nie ma cienia!), temperatura osiąga ponad 40⁰C, a przy wysokiej wilgotności jest jak w saunie – nie ma czym oddychać, nie da się pracować!

Nawet picie dużej ilości płynów i chłodzenie ciała wodą niewiele pomaga. Między 12.00 a 16.00 serce nie wytrzymuje żadnego wysiłku! Po raz pierwszy w życiu poczułem się bezsilny i jak inni musiałem położyć się w cieniu. (…)

Humor nam dopisywał i codziennie rano ze śpiewem na ustach ruszaliśmy do pracy. Przeważnie ktoś zabierał nas samochodem do bazy. Czasem trzeba było iść pieszo i dopiero wówczas można było w pełni poznać urodę okolic Sheppartonu; płaskie tereny pocięte siecią kanałów, a między nimi rozległe sady. To jeden z największych „ogrodów” Australii. W krajobrazie tej części kraju nie brak oczywiście eukaliptusów, które osiągają tu zawrotną wysokość do 100 m i są najwyższymi drzewami świata. Idąc czy wracając z pracy przy słonecznej pogodzie, podziwiałem też niezwykłe zachody słońca, jak nigdzie na świecie piękne i potężne! (…)

Wiktoria, Australia. Fot. Tobias Keller, CC0

Do dziś pamiętam tę cudowną scenerię nad jeziorem. W trakcie południowej przerwy w pracy wychodziłem na niewysokie wzniesienie i podziwiałem ten skrawek australijskiego „raju”, który odkrył i nazwał Pakenhamem nasz rodak, wielki podróżnik Edmund Strzelecki. Spod okazałego eukaliptusa, gdzie zwykle stał potężny stary baran, było widać horyzont odległy o 90–100 km. Na pierwszym planie niewielki staw, za nim droga do Pakenhamu i Melbourne, lekko pochylone stoki, polany i zagajniki, w dali duże jezioro, tu i ówdzie sady jabłoni i grusz, ładne domki. Jeszcze dalej niewysokie kopce pokryte trawą, sosnami i lasami eukaliptusowymi, a daleko na horyzoncie Wielkie Góry Wododziałowe z najwyższym szczytem Australii, Górą Kościuszki. Nad tym wszystkim czyste, bezchmurne niebo. Nawet słońce wydaje się tu większe, bardziej przyjazne. (…)

Ok. 6 rano, gdy się zbudziłem, zapalałem gaz i stawiałem posiłek na palniku, po czym rozbierałem się do naga i wskakiwałem do lodowatej wody. Wychodziłem, wycierałem ciało do czerwoności i szybko się ubierałem. Jedynym świadkiem tych ablucji był czarny baran pod eukaliptusem.

(…) Kilkakrotnie urozmaiciłem posiłki pospolitymi tu pieczarkami i maślakami. Na jednej z farm znalazłem trzy ogromne podgrzybki o średnicy kapelusza ok. 50 cm. Australijczycy tych grzybów nie spożywają i ostrzegali mnie: to trucizna! Jakie było ich zdumienie, gdy następnego dnia zdrowy zjawiłem się w pracy! (…) Czego mogłem więcej pragnąć, mając darmowe zakwaterowanie (własny namiot nad stawem), intendenta zaopatrującego mnie w żywność, własną kuchnię (butlę gazową, naczynia, sztućce) i przyjemną pracę przy zrywaniu jabłek?

Do namiotu wróciłem okropnie zmęczony, zapaliłem gaz, nastawiłem wodę i położyłem się, by trochę odpocząć. Zasnąłem. Zbudziły mnie potężne grzmoty i błyskawice. Gdy przypomniałem sobie o zapalonym gazie, wyskoczyłem z namiotu. Lał ulewny deszcz, naczynie z wodą było zimne, gaz się wyczerpał! Nagle poczułem okropny głód i wbrew zmęczeniu, wbrew zimnu i ciemnościom, wbrew wszelkim słabościom postanowiłem ugotować obiad. Nazbierałem trochę uschniętych liści eukaliptusowych i gałęzi, udało się je podpalić. Chrust mimo deszczu palił się znakomicie, było więc dość jasno, by obrać grzyby i ziemniaki, pokroić boczek, cebulę, posolić i w kocherze postawić na ognisku. Kolacja była wyjątkowo smaczna!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Polacy w Stanie Wiktoria” znajduje się na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Polacy w Stanie Wiktoria” na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl