Polak walczący w Anglii o opiekę nad córką: instytucje brytyjskie sprzyjają niszczeniu więzi rodzinnych

W Wielkiej Brytanii nie mam żadnych szans, tak jak inni biali, silni mężczyźni, którzy podobnie jak ja nagle, z dnia na dzień, po fałszywych oskarżeniach realnie tracą prawo do swoich dzieci.

Aleksandra Tabaczyńska

Walczę o kontakt z córką. Moim marzeniem jest powrót na stałe do Polski, bo Anglia nie jest dobrym miejscem na wychowywanie dzieci. Pragnę, by córka była wychowywana zgodnie z kulturą słowiańską, chrześcijańską, a nie neutralną multikulti, która nie ma żadnych korzeni i w moim pojęciu jest systemem neutralizowania, wręcz niszczenia osobowości.

Pragnę przejąć opiekę nad dzieckiem, bo żona w mojej ocenie źle ją sprawuje. Od naszego rozstania, czyli od dwóch lat, ma już trzeciego partnera. Pomimo to nie jest moim celem ograniczanie kontaktów dziecka z matką, bo wiem, jak ważne jest mieć oboje rodziców.

Moje relacje rodzinne mogą wydawać się pogmatwane, ale życie bywa skomplikowane. Nie byłoby tej krzywdy, tej rozpaczy, gdyby obojgu rodzicom zależało na dobru dziecka i na sobie nawzajem. Niestety ofiarą problemów dorosłych stała się moja córka, a ja w swojej bezradności wobec brytyjskiego prawa pukam do drzwi wielu instytucji w Anglii i w Polsce, głęboko wierząc, że uda mi się uratować własne dziecko. (…)

Dzięki temu, że jestem w związku formalnym z matką dziecka, wpisano mnie do aktu urodzenia. Córka ma paszport polski, polski dowód osobisty, zarejestrowana jest u lekarza w Polsce, a nawet zapisana do przedszkola. Zameldowana jest również w Polsce, ponieważ mam w Polsce własne mieszkanie i mam dokąd wracać.

W związku z brexitem Polacy pracujący i uczący się na terenie Wielkiej Brytanii często mają dwa obywatelstwa, ja również; córka ma obywatelstwo polskie i filipińskie, a żona tylko filipińskie. Chciała otrzymać kartę stałego pobytu, ale osoby spoza Unii Europejskiej bardzo długo na nią czekają.

Krytyczny dzień

W Anglii zachowanie żony diametralnie się zmieniło. To były czasy covidu, obcięto nam zarobki o połowę. Pracowałem też w domu. Chętnie opiekowałem się dzieckiem, chodziłem na plac zabaw, spacery. W mojej ocenie mieliśmy wszystko, co jest potrzebne, choć bez zbytku. Żona miała pretensje, że za mało zarabiam, zaczęła straszyć, że mała nie jest moim dzieckiem, domagała się pieniędzy za urodzenie dziecka. Pretensje narastały. 31 lipca 2020 roku doszło do poważnej kłótni między nami. Mieszkaliśmy w Leicester, był zakaz wychodzenia z domów, zarabiałem tyle, że mogłem utrzymać dom. Rozpoczęła się przepychanka słowna między nami. Córka zaczęła płakać, moja żona nie reagowała. Poprosiłem, żeby zajęła się małą, a ja poszedłem po zabawki dla niej. Gdy wróciłem, żona nagle mnie uderzyła. Potem drugi raz. Wszystko w obecności dziecka. Dosłownie wydrapała mi skórę – mam na to obdukcję. Byłem bardzo mocno pokaleczony. Zadzwoniłem na policję, że potrzebuję pomocy, a moja żona zrobiła to samo. Do tego strasznie zaczęła krzyczeć i uderzać w ścianę, choć mnie już nie było w pokoju – uciekłem na górę. Pamiętam tylko płaczącą córkę, do której nie mogłem podejść ze względu na rozjuszoną matkę. Wtedy widziałem ją ostatni raz. (…)

Moja żona powieliła schemat. Zresztą jest to typowe zachowanie filipińskich kobiet. Wykorzystują mężczyzn z Europy Zachodniej, między innymi Polaków, i gromadzą majątki, szantażując ojców swoich dzieci. Są nawet strony internetowe, które informują, jak opuścić faceta w Anglii, skorzystać ze środków finansowych przeznaczonych dla samotnych matek i wejść w system dla ofiar przemocy (Victim Abuse).

To pozwala tym kobietom zostać w Anglii, pobierać zasiłki i czekać na status emigrantki. Gdy ten status osiągną, mogą sprowadzić kogoś ze swojej rodziny. Moja żona, która nigdy nie pracowała w Anglii, nie płaciła żadnych podatków, po tym zdarzeniu dostała darmowego prawnika, mieszkanie z wyposażeniem, pieniądze i pełną opiekę medyczną dla siebie i córki.

Nie mam żadnego wyroku, nie odebrano mi praw rodzicielskich, a jednak moja żona zdołała w majestacie prawa zabronić mi spotykania się z córką. Ma już trzeciego partnera w ciągu dwóch lat. A ja muszę się godzić na to, że córka jest zmuszona przyzwyczajać się do kolejnych „wujków”. Obecny sposób życia żony jest, w mojej ocenie, a także w ogólnie przyjętym systemie wartości, niemoralny. I chodzi mi wyłącznie o dziecko, które nie ma zapewnionej stabilizacji emocjonalnej, a przecież ma ojca. Jak wszystkie te doświadczenia, brutalne pozbawienie rodzica, przełożą się na jej dorosłość?

Moja żona korzysta na tej sytuacji finansowo. Tu nie ma żadnej miłości, jest cyniczne wykorzystanie dziecka i mnie.

Jednego syna zostawiła na Filipinach pod opieką swoich rodziców i zabroniła mu spotykać się z ojcem, ojcem drugiego dziecka jestem ja i mnie również odgrodziła, ale już na terenie Anglii. Być może pojawi się i trzecie, którego ojcem będzie obywatel Wielkiej Brytanii, a ona dostanie paszport brytyjski, o który jej tak naprawdę chodzi.

Moje obserwacje

Mówię to z własnego doświadczenia: instytucje brytyjskie sprzyjają niszczeniu więzi rodzinnych. W założeniu mają chronić rodzinę, ale pojętą specyficznie, bo ojców się poniża i terroryzuje. Przeciętnie zarabiający ojciec nie jest w stanie wynająć takiego prawnika, który zapewniłby mu choć szansę na podjęcie walki o dziecko. Przecież żeby zapoznać się ze sprawą i dokumentacją taką jak moja, potrzeba przynajmniej 20 godzin. Przeciętnie zarabiającego w Anglii Polaka stać na opłacenie zaledwie trzech godzin. Osobiście znam ojców, którzy potracili całe majątki, walcząc o prawo do spotkań ze swoimi dziećmi. Znam takich, którzy stali się bezdomnymi, bo angielskie instytucje wyrzuciły ich z domu, zostawiając w nim matkę z dzieckiem. Tu chodzi przecież o życie. Życie nie tylko dziecka, ale także rodzica i całą przyszłość rodziny.

Przed brexitem nas straszono, że jeśli nie przyjmiemy brytyjskich paszportów lub tzw. statusu osiedleńca, obojętnie jak długo tu mieszkamy, to stąd wylatujemy. I nie liczą się nasze dotychczasowe paszporty, świadectwa, certyfikaty. Ludzie podporządkowali się i w tym momencie stali się niewolnikami.

Konsulat i ambasada, jeśli chodzi o dzieci, są w mojej ocenie kompletnie bezradne. Chińskiego czy rosyjskiego dziecka angielski system nie ruszy, ale jeśli chodzi o Polaków, to nie mają żadnych przeszkód.

Jedynymi osobami, na które rodzice w moim położeniu mogą liczyć, są polscy ministrowie Michał Wójcik i Sebastian Kaleta. I tu chciałbym wyrazić wdzięczność i podziękowanie obu Panom. Są oni ostatnią nadzieją ojców walczących o swoje dzieci na terenie Anglii. (…)

Wśród tutejszych kobiet modna jest trójka dzieci z trzema facetami, najlepiej z trzech różnych kontynentów. Tutaj ludzie nie stawiają na edukację, nie stawiają na rodzinę, na spacery z dzieckiem. Najlepiej pracuj, w weekend wypij i zabaw się z kilkoma dziewczynami, a dzieckiem, które może się przecież urodzić po takich zabawach, też się nie przejmuj. Odwiedzisz je w sobotę lub niedzielę, jeśli ci pozwolą.

Rafał M., 42 lata, wykształcenie wyższe, przez wiele lat czynnie uprawiający sport (zapasy, bieganie oraz siłownia), jest ojcem pozbawionym od dwóch lat kontaktu z obecnie czteroletnią córką. Pracuje w bibliotece na terenie Anglii. Redakcja zapoznała się dokumentacją opisanej sytuacji.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Oczami ojca” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Oczami ojca” na s. 8 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022

Rosja zawsze kogoś oswabadzała, rzekomo odzyskiwała ziemie rdzennie ruskie / Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” nr 96/2022

Gdy chodzi o znajomość Rosji w zachodnim społeczeństwie, a zwłaszcza w wiodących jego kręgach, nic się do dzisiaj nie zmieniło. Cynizm Zachodu wtedy i dziś po prostu inaczej się wyrażał.

Zygmunt Zieliński

„Herbatka u Stalina”, herbatka u Putina?

Agresja Putina na Ukrainę po raz kolejny, nie wiadomo już który, pokazuje indolencję, zdawałoby się niepodważalnych, autorytetów, w których rękach leży bezpieczeństwo Europy, a nawet świata, gdyż w przypadku roku 1939 agresja lokalna wznieciła konflikt światowy. I kolejny raz te autorytety okazują się niewydolne, kierujące się tchórzliwym asekuranctwem, bliżej światu nie znanym splotem interesów, zawinionym brakiem rozeznania, a wreszcie po prostu małością charakteru osób pretendujących do przywództwa, jeśli nie światowego, to w każdym razie europejskiego. Ich karygodna postawa kosztuje tysiące niewinnych ofiar. Ale interesy, kalkulacje polityczne i zajmowanie stołków przez zwykłych wałkoni przeważa nad wszystkim innym. Tylko dlatego mogą istnieć takie indywidua jak Hitler, Stalin, Putin i wielu mniejszych rzezimieszków.

Na antenie Radiowej Jedynki minister funduszy i polityki regionalnej, Grzegorz Puda, powiedział: „Liczymy na to, że Francja otrzeźwieje, ponieważ polityka prokremlowska, proputinowska doprowadziła do sytuacji, w której Francja jest właściwie jednym z tych krajów, który odpowiada za to, co się dzieje na Ukrainie. Nie spodziewam się wielkich zmian, ale wierzę w to, że zmienić się zawsze można”.

Minister spraw zagranicznych Rosji, Siergiej Ławrow, oświadczył, że Moskwa „nie pozwoli nikomu” poróżnić jej z Niemcami, a stosunki rosyjsko-niemieckie stanowią jedną z najważniejszych osi „budowy nowej Europy”. Stwierdził też wobec audytorium akademickiego, że: „Rosyjsko-niemieckie pojednanie jest jednym z najważniejszych czynników w dziele budowy nowej Europy i nikomu nie pozwolimy wbić klina między nasze narody”.

Z kolei Putin w swym artykule napisał m.in.: „Moskwa nie pozwoli, by historyczne rosyjskie ziemie i ich bliscy Rosji mieszkańcy byli wykorzystywani przeciwko niej. Ci, którzy będą próbowali prowadzić taką politykę, zniszczą swój kraj. Tymczasem możliwa i pożądana jest dobrosąsiedzka współpraca na wzór relacji niemiecko-austriackich czy stosunków amerykańsko-kanadyjskich – państw podobnych etnicznie, z tym samym językiem, ściśle zintegrowanych i suwerennych”.

Polska zawsze była dla Rosji, zwłaszcza dla ZSRR, specjalnym zjawiskiem. Wiele na to składało się okoliczności, m.in. żywy katolicyzm, tak samo żywa tradycja I Rzeczypospolitej, mocno zakorzeniona we wszystkich warstwach narodu polskiego świadomość, że Rosja jest dalekim od wartości europejskich, imperialistycznym, wyzbytym z podstawowych zasad moralnych, żądnym nieustannej grabieży i okrutnym reżimem. Jego produktem było niewolnictwo własnych obywateli i ujarzmionych nacji.

Nic więc dziwnego, że w retoryce putinowskiej Polska jawi się również jako imperium, choć słabsze, ale w jego przekonaniu równie nastawione w stosunku do Ukrainy na przymusową polonizację i prozelityzm katolicki. Najbardziej zabawna jest teza, że przyłączenie części Ukrainy do Rosji w XVII wieku stanowiło „akt demokratycznie wyrażonej woli po obu stronach”.

Można rozumieć, że historiografia rosyjska nie wyzbyła się (jeszcze) poglądu na dzieje obowiązującego w Sowietach, ale mówienie o „demokratycznie wyrażanej woli”, i to obustronnie, czyli także przez ujarzmionych, wzbudza raczej rozbawienie niż chęć do dyskusji.

Rosja zawsze kogoś oswabadzała, rzekomo odzyskiwała ziemie rdzenne ruskie, była wzywana z bratnią pomocą. Jakżeby inaczej? I zawsze za tym wyzwoleniem szedł Sybir, knut, zniewolenie. Do tego doszło podczas zaborów ziem Rzeczypospolitej. Tyle, że w tym przypadku nie udało się narzucić umysłom „demokracji” rodem z Kremla. I tu tkwi cały problem. Rosja jest tego świadoma, podobnie jak przekonana, że Ukraińcy rozpłynęli się w roztworze, w jakim od wieków unicestwiała ich Moskwa. Stąd dziś takie tam zdziwienie, iż jest inaczej.

Putin nie jest w gruncie rzeczy żadnym mężem stanu. Jest wytworem dawnej – stalinowskiej, bo nawet nie carskiej – machiny śmierci. Chce jednego: zniszczyć Ukrainę i wytępić tych, którzy pozostali po Wielkim Głodzie.

Zachód stoi wobec takiej właśnie rzeczywistości. I tu rodzi się problem. Kanclerz Scholz dopiero 9 maja powiedział, że Rosja nie może zwyciężyć w Ukrainie, ale ile trzeba było czasu, by wyciekło z niego stare prusko-bismarckowskie myślenie, kiedy sklecana w 1870/71 roku przez Bismarcka Rzesza, w niczym dawnej nie przypominająca, a będąca rozbudowanym folwarkiem pruskim, podpierała się Rosją z wzajemnością, gdyż oba te twory, powstałe z zaborczości, przemocy i gwałtu wobec ujarzmionych narodów, mogły do czasu zapewnić sobie w Europie i w świecie bezkarność? I Niemcy, i Rosja budowały swą egzystencję na imperializmie, i dlatego po chwilowym intermezzo wrogości w czasie I wojny światowej znowu szukały zbliżenia, a antykomunistyczna retoryka Hitlera nie przeszkadzała ani jednej, ani drugiej stronie w budowaniu machiny zagłady, często w mniej lub bardziej otwartej współpracy. Do zderzenia tych dwóch imperializmów musiało dojść.

Zachód musiał wybierać między diabłem a Belzebubem. Poparł diabła, doskonale wiedząc, kogo popiera, ale priorytetem tegoż Zachodu po wojnie była odbudowa Niemiec, które w Europie uznano za jeden z istotnych bastionów obrony Europy przed inwazją imperializmu sowieckiego.

Tego nie rozumiała szeroko pojęta społeczność zachodnioeuropejska, dla której Sowiety stanowiły w równej mierze straszak syberyjski – gułag, co jutrzenkę wolności.

Sam widziałem w 1972 r. na Zachodzie niedowierzanie, z jakim przyjmowano książki Sołżenicyna, jak bezmyślna młodzież akademicka obnosiła się z bolszewickimi emblematami i wyrażała w hałaśliwy sposób tęsknotę za komunistycznym rajem, gdzie, jak sądzili, nie będzie obłudy pokolenia ich rodziców, ale zapanują braterstwo i wolność. Dla tych ludzi Wielka Czystka, Wielki Głód, Archipelag Gułag – to nic innego jak propaganda wrogów Kraju Rad. Tego kraju w równym stopniu się bano, jak go podziwiano. Przed wojną mnóstwo intelektualistów z pierwszych stron gazet nie tylko dało się zwieść, ale też żadna zbrodnia Stalina nie zdołała tych ludzi otrzeźwić.

Wymowną ilustracją tego stanu rzeczy jest dramat Ronalda Harwooda Taking Tea With StalinHerbatka u Stalina – ukazujący Bernarda Shawa, który w 1931 r. w towarzystwie przyjaciół, Nancy i Williama Waldorf Astor, odwiedził Moskwę.

Obłęd zachwytu nad komunizmem ogarnął zachodnią śmietankę kulturalną. W latach 1923–1924 powstały pierwsze towarzystwa przyjaciół Rosji Radzieckiej. Znajdujemy tam takie osoby, jak: Herbert Wells, Henri Barbusse, Rabindranath Tagore, Romain Rolland, Tomasz Mann, Albert Einstein. Najgłośniejszy był jednak Shaw.

Nie można sobie wyobrazić, że ci ludzie odcięci byli od prawdy o komunizmie sowieckim. Oni po prostu zasłonili sobie oczy i uszy, nie chcieli znać prawdy. I gdy chodzi o znajomość Rosji w zachodnim społeczeństwie, a zwłaszcza w wiodących jego kręgach, nic się do dzisiaj nie zmieniło. Może jedno: zamykanie oczu na to, czym jest Rosja, dziś dla wielu może być opłacalne, wtedy – nie. Cynizm Zachodu wtedy i dziś po prostu inaczej się wyrażał. Jak by to zilustrować w sposób, żeby nawet najgłupszy polityk i najbardziej zacofany sympatyk „modernizacji” świata w kierunku nowych „wartości: europejskich”, jak np. pan Verhofstadt, to zrozumiał?

Ołeksij Melnijk, dyrektor ds. stosunków zagranicznych i programów bezpieczeństwa międzynarodowego Centrum im. Razumkowa sądzi, „że nie jest za późno, by przywódcy Zachodu udali się Kijowa”. I dalej stwierdza, że „Putin ma tylko jeden cel: zniszczyć państwo ukraińskie”. Czy mu to się uda? „To będzie zależało od nas wszystkich, a przede wszystkim od naszej armii. I oczywiście od tego, czy wreszcie obudzą się nasi zachodni partnerzy”.

Otóż trzeba sobie jasno powiedzieć, że „zachodni partnerzy” dawno powinni się obudzić i wcale tego nie czynią. Kunktatorstwo tak bardzo przypomina to z 1939 roku, że co rozsądniejsi ludzie słusznie się obawiają, iż banda niedowarzonych „polityków”, tym razem Unii Europejskiej, woli wygniatać stołki na bezsensownych konferencjach, komisjach, aniżeli wyciągnąć rękę, by wspomóc ludzi poddanych ludobójstwu przez kolejnego wariata, megalomana i nacjonalistę najpodlejszego gatunku. Tak było, kiedy w 1938 r. obłaskawiano Hitlera, dając mu Czechy na pożarcie, rok później Polskę, a wreszcie wariat podpalił świat, a „elita” zachodnia musiała jednego ludobójcę – Stalina – zbroić, by pożarł swego niegdysiejszego kompana, z którym na spółkę dokonali rozbioru Polski.

I to właśnie Polska zapłaciła za tę brudną politykę demokratycznego Zachodu, bo zamiast wyzwolenia – które za takowe uznali tylko polscy komuniści – narzucono jej kryptookupację, tym gorszą od zwyczajnej, że dokonano jej rękoma zdrajców i różnego rodzaju szumowin. Tusk i popłuczyny partii Witosa nie wyzbyli się serwilizmu wobec Rosji, co w kontekście tragedii smoleńskiej zawstydzało każdego ceniącego honor narodowy Polaka.

Potępiano w Norymberdze ludobójstwo, ale zarazem, dla przypodobania się ludobójcy, zakazano Polakom nosić żałobę po zbrodni dokonanej w Katyniu. Zakazano w imperium sowieckim i na demokratycznym Zachodzie. Co więcej, dozwolono, by do zbrodni katyńskiej dołączono po wojnie zbrodnię na najlepszych Polakach, którzy nie pogodzili się z niewolą sowiecką.

To są doświadczenia nie wymagające żadnych komentarzy. Współcześni zdrajcy, pełniący rolę posłów lewicy polskiej w PE, wspomagający szalbiercze wysiłki prominentów unijnych, by Polskę i inne kraje wtłoczyć w kolejny kaftan niewoli, narzucając przez nikogo nieprzewidywaną postać Unii Europejskiej, gdzie nawet ślady własnej tożsamości, wyznawanej idei, światopoglądu i historii pójdą na śmietnik, pełnią znowu, jak ongiś Związek Patriotów Polskich wykreowany przez Stalina, haniebną rolę sprzedawczyków kraju, którego nie powinni nazywać Ojczyzną. To, rzecz jasna, satysfakcjonuje budowniczych pogańskiej, wydanej na żer takich osobników jak Putin i wyuzdanej Europy.

Kto temu sekunduje? Może nie tyle politycy, przynajmniej ci, co już zdołali oprzytomnieć.

Ale jest pewna kategoria ludzi, takich jak wtedy na herbatce u Stalina, którzy nigdy nie zmądrzeją. To tacy właśnie zwrócili się do kanclerza Scholza, by nie dostarczał broni Ukrainie, bo niby zagrożone jest zdrowie i zmiany klimatyczne.

Taki list otwarty wystosowało do kanclerza Scholza 28 aktorów, dziennikarzy, artystów, oczywiście z panią Alice Schwarzer, ikoną niemieckiego feminizmu na czele. A po owocach ich poznacie ich.

Dla wielu przedstawicieli kultury kultura to mącenie ludziom w głowach, frustracja, megalomański egoizm – wszystko, tylko nie uczciwa służba społeczeństwu. Takich nie brak i u nas. Oni właśnie stanowią pożywkę dla gangreny, jaka toczy społeczeństwa, w których jak ryby w wodzie czują się ludzie tego pokroju, co Hitler, Stalin, Putin. Obecnie po jednej stronie stoją sfrustrowani i ospali, zapatrzeni we własną wygodę politycy Zachodu, a z drugiej – na razie jeden gotowy na wszystko podżegacz wojenny. Tzw. ludzie kultury dają tylko wyraz swojej frustracji, jak kiedyś defetyści. Hitler kazał takich wieszać. Ci współcześni często traktowani są jak święte krowy, mogą bóść i brudzić, bo mają jakiś immunitet.

Putin jest groźny nie dlatego, że dysponuje jeszcze sporą ilością mięsa armatniego, ale dlatego, że to mięso pcha mu się samo w maszynkę do mielenia. Bo jest ono tak wychowane, do tego przywykłe. Kiedyś nawet w łagrach śpiewali: „Za Stalinu, za rodinu”… Po jego śmierci płakały nawet sieroty po Wielkim Głodzie i Wielkiej Czystce. Bo taka jest Rosja.

I jeśli ci „praworządni” unijni Europejczycy chcą naprawdę pozbyć się swej głupoty i pomyśleć choćby tylko o własnym bezpieczeństwie, to niech się zaczną uczyć Rosji, a póki co, szykuje się nowa Norymberga. Chyba, że Zachód skapituluje i podobnie jak kiedyś Stalin był jednym z sędziów nad ludobójcami, tak dziś może być i Putin, niezależnie kogo wymorduje – Ukraińców czy każdego, kogo w swej niszczycielskiej furii dopadnie.

A tymczasem w Brukseli będą nadal majaczyć o polskiej niepraworządności, o tym, jak oskubać (ogłodzić) Polskę z tego, co jej się należy, a może nawet o armii europejskiej dla pacyfikacji niepraworządnych Polaków. Węgrów mają z głowy, więc tym łatwiej pójdzie. Na Ukrainie jest hasło: Slava Ukraini! Dla symetrii w Brukseli – Sława głupocie!

Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „»Herbatka u Stalina«, herbatka u Putina?” znajduje się na s. 13 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „»Herbatka u Stalina« – herbatka u Putina?” na s. 13 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022

Rosyjska Cerkiew jest od lat bezwolnym narzędziem rządzących Rosją / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 96/2022

Katedra Pokrowska w Moskwie

Jak wiadomo, stolicą prawdziwego chrześcijaństwa jest i zawsze była Moskwa. Jedzie więc patriarcha pod prąd autostradą, pomstując na jadących w odwrotną stronę, zupełnie jak jego kremlowscy mocodawcy.

Zbigniew Kopczyński

Rosja naprawia świat

Znają Państwo pewnie ten stary dowcip, a może zapis jakiegoś rzeczywistego wydarzenia. Pędzący autostradą kierowca słyszy w radiu ostrzeżenie przed samochodem jadącym w pod prąd. „Co oni mówią? – myśli kierowca – Jeden samochód? Tu wszyscy tak jadą!”

Historyjkę tę przypominam sobie za każdym razem, gdy słyszę kolejne oskarżenia rosyjskiej propagandy pod adresem w zasadzie wszystkich. Wszystkich, którzy nie są ślepi na sytuację w Rosji i jej najnowszą agresję na Ukrainę.

Okazuje się, że wszyscy jesteśmy faszystami, a nawet nazistami, i agresorami, w przeciwieństwie do jedynej demokratycznej i pokojowej Rosji, kraju dóbr wszelkich i wolności wszelakiej.

Rosja, jak powszechnie wiadomo, jest krajem miłującym pokój, demokrację i wolność słowa, a bomby na ukraińskie miasta zrzuca jedynie w obronie własnej, bohatersko broniąc się przed brutalnym atakiem Ukrainy w sojuszu z Polską, Ameryką, Litwą, Czechami, Słowenią i szeregiem innych mocarstw.

Szczególnie kabaretowo brzmi nazywanie nazistą obecnego prezydenta Ukrainy – rosyjskojęzycznego Żyda, a demokratycznie wybranego rządu – reżimem. W rosyjskich mediach trwa istny kabareton. Choćby dowodzenie przez głównego propagandzistę Kremla, że zbrodni w Buczy dokonali Brytyjczycy. Jak? Ano, prezydent Biden nazwał rosyjskiego wodza rzeźnikiem. Rzeźnik to po angielsku butcher, co wymawia się podobnie do Bucza. Niemożliwe? A jednak. Nie ma niemożliwych skojarzeń, jest tylko mało samogonu.

To, co dla nas jest kiepskim kabaretem, traktują poważnie miliony ludzi. Nie tylko mieszkańcy rosyjskiej prowincji, lecz również Rosjanie mieszkający od lat w wolnym świecie. I to jest bardziej zdumiewające niż wygłupy kremlowskich propagandzistów.

Ludzie z zamkniętym dostępem do innych mediów, czy to z powodu jego braku, czy z własnego wyboru, z czasem uwierzą w każdą brednię, byle byłaby dostatecznie długo powtarzana. To oczywiście recepta dr. Goebbelsa, stosowana z powodzeniem już wcześniej przez bolszewików i przez nich opanowana do perfekcji.

Nie tylko w tym putinizm przypomina nazizm. By zostać przy propagandzie: rosyjska telewizja, oczywiście państwowa, emituje rozważania o barszczu ukraińskim, a w zasadzie o przymusie, jaki w tej sprawie stosuje „reżim w Kijowie”. Barszcz na Ukrainie nie może być ruski ani białoruski, ani jakikolwiek inny. Żadna gospodyni nie może mieć swojego przepisu i swojego barszczu. Nie, musi być tylko i wyłącznie ukraiński. Jest to oczywisty dowód – według bredzącej z ekranu – na ukraiński nacjonalizm, a wręcz narodowy narcyzm. I nie pisałbym o tym spektaklu, gdyby te dywagacje prezentował szeregowy funkcjonariusz propagandy, dla niepoznaki nazywany dziennikarzem. Wywody te, zupełnie poważnie, ciągnął nie kto inny jak rzeczniczka rosyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nie do pomyślenia w jakimkolwiek cywilizowanym kraju.

To nie są odosobnione odloty zbyt gorliwych funkcjonariuszy reżimu.

To na zimno obmyślony i realizowany plan zohydzenia narodu ukraińskiego, przedstawienia go jako niegodnego posiadania własnego państwa i istnienia, i który trzeba zlikwidować fizycznie lub zrusyfikować.

Mniej więcej tak przedstawiała Żydów niemiecka propaganda w czasach III Rzeszy. Osławiony film Jud Süβ jest tego dobrym przykładem. Zohydzić, odczłowieczyć, a potem można spokojnie zlikwidować.

Analogii do III Rzeszy jest więcej. Wszechmocny i wszechwiedzący wódz, jednoosobowo decydujący o wojnie i pokoju, o życiu i śmierci milionów ludzi. Parlament, w przeciwieństwie do hitlerowskich Niemiec, funkcjonuje, jednak jego decyzje są dziwnie zgodne z wolą wodza, a mówienie o wolnych i demokratycznych doń wyborach to czysta political fiction.

Militaryzacja i przygotowanie do wojny dotyka już dzieci. Kilka lat temu krążył w sieci filmik dziecięcego chóru, ubranego w mundurki, a śpiewającego o gotowości swej walki za ojczyznę i odebranie utraconych „rdzennie rosyjskich” ziem. Każda zwrotka kończyła się okrzykiem Wujku Wowa (Włodku), jesteśmy z Tobą! Jednym z celów, o jakich te dzieci śpiewały, było odzyskanie Alaski. Jakby ktoś im tę Alaskę odebrał siłą, a nie sami sprzedali. Filmik krążył po necie i oprócz śmiechu internautów nie wzbudził żadnych reakcji ani refleksji. Dzisiaj te dzieci dorosły i, być może, przesyłają do domów wojenne trofea w postaci desek klozetowych i słoików z nutellą.

Rozkwitła też młodzieżowa organizacja paramilitarna Junarmia, czyli Młoda Armia. Ma już około miliona członków i oglądając jej karne szeregi, trudno uniknąć skojarzenia z Hitlerjugend. To taki Putinjugend.

Porównywalne są też role Kościołów. Hitlerowi nie udało się opanować Kościoła katolickiego, może z powodu lokalizacji jego centrali poza obszarem jurysdykcji III Rzeszy. Udało się to w dużym stopniu z Kościołem ewangelickim, tradycyjnie podległym władcy. Wyłonił się z niego specyficzny stwór Deutsche Christen (Niemieccy Chrześcijanie), z chrześcijaństwem mający tyle wspólnego, co Rosyjska Cerkiew Prawosławna, a uznający prymat ideologii nazistowskiego rasizmu nad zasadami wiary chrześcijańskiej. Do Deutsche Christen przystąpiła jedna trzecia niemieckich protestantów. Biskupie listy pasterskie kończyły się tradycyjnym chrześcijańskim pozdrowieniem Heil Hitler, a w środku krzyża umieszczono swastykę.

Rosyjska Cerkiew nie wprowadziła literki Z do krzyża. Nie musiała też niczego z siebie wyłaniać, jako że od lat jest sprawnym i bezwolnym narzędziem w rękach rządzących Rosją i ich służb – takim wydziałem teologicznym KGB, dzisiaj FSB.

Wypowiedzi hierarchów, zachęcających do wojny i odmawiających Ukrainie prawa do istnienia jako państwo, a Ukraińcom jako naród, to prawdziwa karykatura chrześcijaństwa. Do tego dochodzi propagowanie ruskiego mira, czyli najlepszego i jedynie słusznego urządzenia świata na ruską modłę, podobnie jak sprawiedliwy i czysty rasowo nowy porządek usiłowali wprowadzić Niemcy.

O ile wytwór religijny Deutsche Christen tworzył pseudochrześcijaństwo dla Niemców i Niemiec, o tyle Patriarchat Moskiewski chce nawracać świat. W ostatnich latach zintensyfikował działalność misyjną za granicą, szczególnie w krajach afrykańskich. Cel jest oczywiście polityczny – zwiększenie wpływów Rosji w tych rejonach, a Cerkiew to tradycyjnie posłuszne narzędzie państwa. Patriarchat Moskiewski wykracza przy tym poza swój teren kanoniczny, czyli obszar wyłącznej jurysdykcji konkretnego patriarchatu. Pretekstem do tego była decyzja patriarchy konstantynopolskiego o nadaniu autokefalii Cerkwi Prawosławnej Ukrainy i wyłączeniu jej spod jurysdykcji Patriarchatu Moskiewskiego.

Moskwa uznała to za akt herezji. Co ma wspólnego decyzja administracyjna z zasadami wiary, potrafią wyjaśnić tylko kremlowscy mędrcy, więc nawet nie będę próbował. Tym samym patriarcha konstantynopolitański i wszyscy uznający tę autokefalię dołączyli, w oczach Moskwy, do katolików i innych innowierców od stuleci uważanych za Antychrystów.

Dzielna Cerkiew rosyjska ruszyła więc w świat oświecać błądzących i nawracać ich na jedynie prawdziwą wiarę. Bo, jak powszechnie wiadomo, stolicą prawdziwego chrześcijaństwa jest i zawsze była Moskwa. Jedzie więc patriarcha ze swą świtą pod prąd autostradą, pomstując na jadących w odwrotną stronę, zupełnie jak jego kremlowscy mocodawcy.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Rosja naprawia świat” znajduje się na s. 2 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Rosja naprawia świat” na s. 2 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022

Odradza się fundament postawy społecznej i politycznej Polaków / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 96/2022

Nie jest prawdą, że pojęcie ‘rzeczpospolita’ jest znane tylko harcerzom nad Wisłą i że to hasło tych, którzy mijają się z rozsądkiem, a ich polityczne wyczucie nadaje się jedynie do rozmów u fryzjera.

Krzysztof Skowroński

Ukraińcy się bronią, ale nie możemy być pewni, że za miesiąc Ukraina będzie jeszcze istniała. Rozkaz Putina jest jasny: zniszczyć, zabić, zająć. Wszystko, co ukraińskie, ma zniknąć z powierzchni ziemi. Ukraińcy, którym uda się przeżyć, zostaną wypędzeni, a wspaniałomyślny car może im da kilka chwil wytchnienia na zachodniej Ukrainie i na emigracji. A że to będzie chwila, nie ma wątpliwości żaden z polityków, którzy żyją w państwach, w których doświadczenie russkiego mira jest żywe. Te państwa tworzą Bukareszteńską 9.

Najważniejszym i największym krajem wschodniej flanki NATO jest Polska. Do 24 lutego dla wielu polityków centralnej i wschodniej Europy ten fakt miał drugorzędne znaczenie. Teraz to się zmieniło.

Polska zarówno z perspektywy Kijowa, jak i Waszyngtonu zaczęła odgrywać pierwszoplanową rolę. Czuliśmy to nie tylko podczas wizyty prezydenta Bidena w Warszawie, ale przede wszystkim, słuchając wystąpienia prezydenta Dudy w parlamencie ukraińskim.

„W naszej części świata rodzi się coś nowego” – mógłby powiedzieć ktoś nieznający historii. Dla nas nie rodzi się, a odradza to, co stanowi fundament naszej postawy społecznej i politycznej: Rzeczpospolita jako miejsce wspólne życia wolnych narodów. Nie jest prawdą, że pojęcie ‘rzeczpospolita’ jest znane tylko harcerzom nad Wisłą i że to hasło tych, którzy mijają się z rozsądkiem, a ich polityczne wyczucie nadaje się jedynie do rozmów u fryzjera.

Dzięki Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu Orlen kupił rafinerię w Możejkach. Teraz ta polska już rafineria jest głównym dostawcą ropy do krajów bałtyckich, i to ropy niepochodzącej ze złóż rosyjskich. To samo dzieje się z gazem.

Łotwa i Estonia przed 24 lutego w naturalny sposób ustawiały swoją politykę na orbicie niemieckiego odziaływania, a teraz wicepremier i minister obrony Łotwy mówi publicznie: nasze zaufanie do Niemiec jest zerowe. Podobne słowa, choć mniej radykalne, wypowiadają politycy czescy. Choć ani Czesi, ani Łotysze nie rzucą wyzwania Niemcom, Polska staje się dla nich wiarygodnym partnerem i jednym z fundamentów bezpieczeństwa militarnego i energetycznego.

Polska nie jest wprawdzie mocarstwem, ale najistotniejszym pośrednikiem między Waszyngtonem a naszą częścią świata. Jeśli do tego dodamy deklaracje prezydenta Zełenskiego o specjalnym statusie Polaków na Ukrainie, odsłonięcie lwów na Cmentarzu Łyczakowskim i propolską zmianę polityki litewskiej, otrzymamy to, co miało się nigdy nie odrodzić.

200 lat pracy nad umuzealnieniem pojęcia ‘rzeczpospolita’ i nadaniem mu pejoratywnej (dla Litwinów, Białorusinów, Ukraińców) treści nagle wyparowuje i jest to fakt, a nie mrzonka.

Dlatego dziwią mnie artykuły wyśmiewające tych, co poważnie mówią o tym odrodzeniu i nazywają takie spojrzenie na procesy wywołane wojną „spojrzeniem od rzeczy”.

Jeśli rozmaitym siłom nie uda się rozbić solidarności zachodniego świata, jeśli starczy determinacji nie tylko politykom, ale i ludziom, którzy codziennie płacą coraz więcej za jedzenie, benzynę, gaz – to szanse na pokonanie „kremlowskich orków” będą rosły. A przykładem na to, jak solidarne i szybkie działanie prowadzi do zwycięstwa, niech będzie historia, którą usłyszeliśmy od jednego z polityków łotewskich: „21 lutego do premiera Łotwy zadzwonił sekretarz obrony USA z pytaniem, czy Łotwa może natychmiast dostarczyć broń do Kijowa. Gdy tylko usłyszał pozytywną odpowiedź, z Anglii wystartowały samoloty i przetransportowały broń na kijowskie lotnisko. 24 lutego zaczęła się inwazja rosyjska na Ukrainę. Cel był jeden – zająć stolicę w trzy dni i zainstalować w Kijowie nowy rząd. Gdyby to się stało, świat zachodni potępiłby Rosję, wprowadził delikatne sankcje, a życie toczyłoby się dalej. Ale dzięki broni dostarczonej przez Łotwę i Estonię ukraińskie wojska obroniły kijowskie lotnisko. Rosyjskie samoloty desantowe zestrzelono, czołgi zatrzymano”. Już pewno nie pamiętamy, jak mało brakowało…

Pozdrawiam Państwa z Wilna, spod Ostrej Bramy.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022.


 

  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022

On był zawsze po prostu… Dwa lata temu odszedł Jerzy Pilch…

Dużo czytam. To zapewnia mi wewnętrzny spokój i swoiste poczucie spełnienia. Jak pisał Ryszard Kapuściński, „aby napisać jedna stronę, trzeba przeczytać sto innych stron.” Dziś odszedł…

JERZY PILCH…

W gronie współczesnych polskich pisarzy zawsze wyróżniałem dwóch. Andrzej Stasiuka za debiutanckie „Mury Hebronu” i pachnące prozą Marquzea „Opowieści galicyjskie”. U Stasiuka cenię nazywanie rzeczy po imieniu, odszyfrowywanie świata, ciekawość drugiego człowieka i pasję zaklinania na stronicach blednących zakątków Europy (jeden z jego esejów w zbiorze „Znikająca Europa”). Ów drugi to Jerzy Pilch, który dzisiaj odszedł… Jego cenię za tak zwany całokształt i twórcy, i Jego dzieł.

Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania program o tożsamości jednostki i narodu z dala od kraju urodzenia. Muzyka i metafory irlandzkiej grupy Fontaines D.C. mają dla mnie osobiście wiele z klimatu lektur Jerzego Pilcha:

 

Pierwszy raz o Jerzym Pilchu usłyszałem przy okazji uroczystej premiery filmu Jerzego Stuhra „Spis cudzołożnic”. Jego scenariusz powstał w oparciu o powieść Pilcha pod tym samym tytułem, a dokładnie „Spis cudzołożnic. Proza podróżna”. Było to wielkie wydarzenie.

Wówczas Jerzy Pilch stał się znany, głośny i cytowany. Boję się to napisać, ale muszę. Bowiem dzięki temu obrazowi on stał się … modny. Opowieść o „dwójce protestantów spacerujących w sercu katolickiego miasta – Krakowa” zmuszała do refleksji.

O życiu, o miłości i o tym, co pozostanie po nas. Banał, cholerny banał! – powie ktoś z Czytelników. Tak, banał stary jak świat, ale nie w przypadku Jerzego Pilcha i Jego prozy.

Jak nikt inny ze znanych mi polskich współczesnych pisarzy Pilch tnie duszę na kawałki. Odrzuca patos, heroizm, dumę, naszą czasami przeterminowaną i zbutwiałą polskość (tylko na sprzedaż), zaś skupia się na tych małych okruszkach szarej, choć niełatwej codzienności. Dusza boli. Dusza nie daje o sobie zapomnieć. W swojej prozie Pilch starał się diagnozować ów ból egzystencjalny i, na swój sposób,  rozłozyć go ma czynniki pierwsze.

Tak jest w przypadku bohatera „Spisu cudzołożnic”, profesora akademickiego, który w ciagu jednej nocy odbywa ze swoim szwedzkim przyjacielem podróż sentymentalną do czasów młodości szlakiem adresów swoich sympatii i miłości ze starego notesu z czasu studiów. Tęskni do tego co minione, przeszłe i na poły zapomniane. Z tęsknotą przychodzi refleksja, że to co mogło się wydarzyć na pewno nie wydarzy się „tu i teraz”.

Nie inaczej jest z bohaterem – narratorem powieści „Pod Mocnym Aniołem”. Jerzy Pilch opisał po prostu siebie podczas zmagań z nałogiem alkoholowym. To – moim zdaniem – najbardziej spektakularna spowiedź człowieka, która szuka… sam siebie.

Bohaterowie powieści pisarza z Wisły, wyrosłego w tradycji luterańskiej, nie szukają usprawiedliwienia, nie dobierają argumentów, aby udowodnić tezę, iż „to co się dzieje ze mną, to nie moja wina. To czas, moment, środowisko, etc.”

Wyjazd z kraju jest przecież jednym z podstawowych scenariuszy w naszej rzeczywistości. Oczywiście, że należy to spisać, kwestia tylko w tym, kiedy to się stanie? Czy ktoś weźmie się za to teraz, czy napisze to właśnie ten 35-letni emigrant, czy jego syn, czy jego prawnuk – tego nikt nie wie. Niemniej jednak uważam, że nadszedł już czas na taką książkę. Moim zdaniem to spojrzenie jest niezwykle cenne, szczególnie jeśli w chwili obecnej na Wyspach znajduje się ok. 1,5 miliona osób. – Jerzy Pilch

Powód cierpienia, które tożsamy jest często z trwaniem, prawie zawsze tkwi w bohaterze. To jego decyzje i wybory doprowadzają go do tego konkretnego miejsca na mapie życia. I – co nie jest nagminne nie tylko w literaturze, ale i życiu – przyznają sie do tego. Czasami ta magiczna i ciężka do wymówienia „mea culpa” jest zawaluowana ironią, ale nigdy cynizmem. Tu raz jeszcze cytat Ryszarda Kapuścińskiego, który napisał kiedyś, że „cynik nie może być dobrym dziennikarzem.”.

A proza Pilcha, dla mnie osobiście, ma wymiar dziennikarstwa pamietnikarskiego. Ze szczegółami potrafi oddać stan duszy swoich bohaterów, ale też czasoprzestrzeń w której dzieje się i plącze on sam i jego życie – „Pod Mocnym Aniołem” i „Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym”.

Pamiętam dobrze ten dreszcz emocji jaki towarzyszył mi podczas czytania „Pod Mocnym Aniołem”. W moim niewielkim pokoju na nowohuckim osiedlu przeżywałem z bohaterem Jerzym ból duszy, nieznośną ciężkość bytu i próby na nowo zdefiniowania siebie. Nawet alkohol miał inny smak podczas pokonywania kolejnych stron.

To dobra książka, ponieważ sprawiala mi trudność w czytaniu, w objęciu jej i pełnym ogarnięciu. Ale, właśnie dlatego to bardzo dobra książka. Zostawiła ślad na długo… Może i na zawsze. A potem te ciarki na ciele, kiedy z powieścia w dłoni odnajdywałem w chmurno – jesiennym przestworze Krakowa i okolic, te miejsca, które Jerzy Pilch opisał. A pisał ironicznie, z patyną filozofii i humorem. Jego użytkowy język polski jest przeczysty, a przez to taki piękny. Mój kolega, fololog polski, powiedział kiedyś , że z prozą Pilcha jest jak z poezją Zbigniewa Herberta

Od pierwszej frazy, pierwszego wersu po prostu wiesz kto to napisał.

Ostatni raz spotkaliśmy się przypadkiem pod koniec października 2013 roku w Warszawie. Wręczyłem Jerzemu zbiorek „Nocnego Czuwania” i powoli szliśmy w kierunku Dworca Centralnego. Nie pamiętam już nawet o czym rozmawialiśmy. To nie jest ważne, szczególnie dzisiaj, w dniu Jego odejścia. 

Żegnając Jerzego Pilcha i wspominając go, gorąco polecam wywiad moich kolegów Marcina Korczyca i Macieja Aronowicza. Rozmowa z Jerzym Pilchem ukazała się w miesięczniku „Wyspa” (10/2007). 

 

Jerzy Pilch (1952 – 2020). W 1988 roku zadebiutował tomem opowiadań „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”, nagrodzonym Nagrodą Fundacji im. Kościelskich (1989).

Ta popularność często bywa źródłem zawiści w środowisku literackim, ponieważ nie od dziś wiadomo, że w Polsce nie wybacza się sukcesu. Dodatkowo pisarz, który staje się popularny, często bywa automatycznie mieszany z błotem, ponieważ powszechnie się uważa, że literatura wysoka nie może być popularna. – Jerzy Pilch.

 

                                                      MYŚLĘ OBRZEM – JERZY PILCH 

Autorzy: Marcin Korczyc i Maciej Aronowicz

 

Codzienność często bywa przytłaczająca. Praca, obowiązki, zakupy i nieustanny pośpiech zazwyczaj nie pozwalają głębiej zastanawiać się nad tym co dla nas naprawdę istotne. Ludzka duchowość została ściągnięta na daleki plan i tylko czasem zwraca się na nią uwagę. W przeżywaniu takich momentów bardzo pomaga literatura, która często potrafi nas wznieść na wyższy poziom odczuwania. O podejściu do odbiorcy, haniebnych notatkach pisarzy i potrzebie opisywania współczesności, specjalnie dla miesięcznika Wyspa i metoo.ie opowiedział Jerzy Pilch.

Marcin Korczyc: W irlandzkiej sieci sklepów Eason, coś w stylu naszego Empiku, pojawiło się ostatnio stoisko z polskimi książkami. Jako pierwsze pojawiły się pozycje autorstwa Pana oraz Katarzyny Grocholi. Co prawda to zdecydowanie inny typ literatury, ale towarzystwo nie najgorsze. Te książki są po polski, ciekawi mnie jednak, czy był Pan kiedyś tłumaczony na obce języki?

Jerzy Pilch: Tak, jedną z moich książek, a konkretnie „Inne rozkosze”, przetłumaczono na język amerykański. Co prawda amerykańska wersja książki wyszła pod dość niefortunnie zmienionym tytułem i nie był to jakiś ogromny nakład, ale wydało ją bardzo prestiżowe wydawnictwo North West University. Poza łaciną naszej współczesności, książki moje tłumaczono również na wiele innych języków, jednak w żadnym z państw nie odniosły one jakiegoś znaczącego sukcesu. Pomimo tego samych przekładów było dość sporo.

Oczywiście, samo wydanie nie jest problemem, ważne natomiast, aby książka się sprzedała. Największy sukces za granicą odniosłem w Hiszpanii, w której przetłumaczono dwie z moich książek. Dodatkowo co jakiś czas pojawiają się fragmenty poszczególnych pozycji w anglojęzycznej prasie. To akurat zdarza się dość cyklicznie.

– A czy Pan lubi tłumaczenia?

Jerzy Pilch: Niekoniecznie. To znaczy lubię to, co tłumaczenia moich książek za sobą niosą. Weźmy pod uwagę Pod mocnym aniołem. Dzięki przekładowi książki na język włoski mogłem zwiedzić Rzym, do którego zostałem zaproszony. To jeśli chodzi o to, to tak, bardzo lubię. Natomiast kwestie pozostałe są jakby poza moim zasięgiem. Wywodzę się z tego pokolenia Polaków, którzy niestety nie władają językami obcymi. Oczywiście radzę sobie z angielskim, jednak jest to raczej rodzaj angielszczyzny turystycznej. Potrafię się więc porozumieć w tym języku, spytać o drogę, zrobić zakupy czy porozmawiać z kimś przy kawie. Niestety wykładu już nie wygłoszę. Szczerze mogę stwierdzić, że jest to bardzo przykre, szczególnie dla człowieka, który na co dzień pracuje właśnie językiem. Świadomość nieznajomości języków obcych bardzo mnie upokarza. Często wręcz wiem co chcę powiedzieć, wręcz rwę się do tego. Niestety, w takich chwilach zdaję sobie sprawę, że same chęci nie wystarczą. Po prostu brakuje warsztatu.

Maciej Aronowicz: Niestety, to chyba wymiar tamtych czasów. Wtedy w Polsce raczej nie uczono żadnego języka, poza rosyjskim.

– Z jednej strony można to tak tłumaczyć. Z drugiej natomiast to żaden argument. Mam znajomych, którzy wtedy potrafili nauczyć się niemieckiego, czy angielskiego. Na to wygląda, że po prostu trzeba było chcieć. Ten upór bywał nagradzany właśnie tym, że jako nieliczni wtedy mogli porozumiewać się właśnie w językach zachodnich. Cóż, mi się chyba nie chciało i z tego powodu często teraz cierpię.

– Twierdzi Pan, że na zachodzie odniósł jedynie śladowy sukces. Może i tak. Pamiętajmy jednak, że zachód obecnie jest również wypełniony Polakami. Nasi czytelnicy znają pańskie książki, chcą Pana czytać i wymagają od nas, abyśmy coś na ich temat pisali. Polacy, szczególnie młodzi, mieszkający na Wyspach Brytyjskich lubią Jerzego Pilcha i często go szukają. Tak więc śmiało można stwierdzić, że istnieje coś takiego, jak głód na pańskie książki. Czy odczuwa Pan to również w Polsce?

Tak, bardzo często zauważam żywe zainteresowanie moją twórczością. Nie będę ukrywał, że jest dla mnie źródło radosnego zdumienia. Ja bardzo powoli wkraczałem w szeregi ludzi piszących, debiutowałem stosunkowo późno. Oczywiście marzyłem przy tym o literaturze, ale wtedy nawet do głowy mi nie przychodziło, że będę pisarzem popularnym. Raczej wręcz na odwrót, nie sądziłem, aby jakieś szersze grono zainteresowało się proponowanymi przeze mnie historiami. Natomiast fakt, że odzew przeszedł moje najszczersze oczekiwania, że mam stałe grono odbiorców, które pojawia się na przeróżnych spotkaniach ze mną jest źródłem prywatnej satysfakcji. Okazuje się, że potrafiłem zainteresować czytelnika na tyle, żeby ten poświęcił mi sporo swojej uwagi, a to jest bardzo satysfakcjonujące. Oczywiście jest też druga strona medalu.

Ta popularność często bywa źródłem zawiści w środowisku literackim, ponieważ nie od dziś wiadomo, że w Polsce nie wybacza się sukcesu. Dodatkowo pisarz, który staje się popularny, często bywa automatycznie mieszany z błotem, ponieważ powszechnie się uważa, że literatura wysoka nie może być popularna. Jeśli nie wiadomo o co w książce chodzi, kiedy przedstawiona historia jest podana w taki sposób, że nikt nie potrafi jej zrozumieć, wtedy z reguły się uważa, że pisarz stanął na wysokości zadania. Natomiast jeśli historia jest w jakiś sposób pisana przez życie, to za chwilę się twierdzi, że pisarz się sprzedał. A przecież żyjemy w czasach, w których absolutnie nie warto pisać czegokolwiek do szuflady, ponieważ nic to za sobą nie niesie. Moim zdaniem pisze się po to, żeby ludzie czytali.

– Czy może Pan powiedzieć, że wciąż pisze dla siebie? Czy już jednak typowo pod kątem odbiorcy?

– Kiedy odbywam cykl spotkań, na których zawsze mam po kilkaset osób, kiedy dodać do tego listy, których dostaję naprawdę sporo to zaczynam o tym w jakiś sposób myśleć. Oczywiście jestem pod tym względem bardzo spokojny, ponieważ wszystkie te ruchy odbywają się niezmiennie w kategoriach przyjemności. Sądzę, że mi nie grozi zaszczucie przez media, jakie spotkało chociażby księżną Dianę. Ale tak, myślę na ten temat i czasem rozważam w jakim stopniu piszę coś pod kontem własnym, a ile jest w tym myśli o potencjalnym odbiorcy. Zawsze jednak uważałem, że należy w jakimś stopniu brać pod uwagę odbiorcę. Co więcej, trzeba próbować wychodzić z czegoś, co określiłbym mianem literackiego getta, do którego żaden niezrzeszony nie ma wstępu. Już od bardzo dawna uczestniczę w życiu literackim, znacznie dłużej niż w życiu samej literatury.

Co prawda zadebiutowałem dopiero przed 40, ale studia polonistyczne, następnie recenzje, których napisałem dość dużo oraz wszelkiego rodzaju spotkania sprawiły, że przez ostatnie 30 lat zdążyłem się napatrzyć na towarzystwa literackie, które przypominają właśnie wyżej wspomniane getta. Pisanie tylko dla kolegów, a przede wszystkim dla kolegów, z których każdy również pisze, jest nieco bezsensowne. Przecież pisze się przede wszystkim dla niepiszących. Niestety, żyjemy w czasach, w których chyba więcej jest piszących, niż zwykłych odbiorców, dlatego to właśnie każdy inteligentny czytelnik jest najważniejszy. Nie jest to oczywiście tak, że pisząc dogłębnie zastanawiam się, jak mnie chcą odebrać. Sam fakt jednak ilości odbiorców i książek popularnych, które co chwila pojawiają się na rynku świadczy o tym, że grupa ta istnieje i nie widzę powodu, żeby o nią nie dbać. Po prostu trzeba opowiadać im ciekawe historie.

– A jak jest z tymi historiami w przypadku Pana? Gdzie Pan ich szuka i na jakiej podstawie weryfikuje? Przez książki przewija się wiele motywów autobiograficznych…

– Sądzę, że wynika to z faktu iż jestem wręcz przyciśnięty intensywnością mojego doświadczenia biograficznego. Oczywiście w jakiś sposób jest to dziwne, ale moje dzieciństwo odcisnęło na mnie trwałe piętno. Dorastałem w rodzinie ewangelickiej, niby w Polsce, ale w zasadzie można powiedzieć, że myśmy bardziej graniczyli z Polską, niż w niej mieszkali.

Tworzyliśmy własną, specyficzną, luterańską społeczność, śladów której raczej nigdy się nie wyzbędę. Po latach wraca to we mnie i często staje się fabułą, a jeśli nie konkretną fabułą, to jakimś jej zaczątkiem, obrazem. Następnie tak długo chodzi mi to po głowie, że wreszcie finał tego ma miejsce na kartce.

– No właśnie. Czy pisząc posługuje się Pan jedynie pewnymi motywami, na kanwie których powstaje historia, czy raczej z góry myśli Pan całościowo – historią?

Jerzy Pilch: Myślę obrazem. Pierwszy zawsze jest obraz.

Zgodzi się Pan jednak, że pisarze współcześni nie mają łatwo. Kiedy ich książki odzwierciedlają codzienność przy pomocy dość prostych chwytów, a dzięki temu są chętnie czytane, zarzuca się im komercjalizację. Taki człowiek automatycznie staje się zdrajcą, sprzedawczykiem, na którym krytyka nie pozostawia suchej nitki porównując co rusz do literatury wysokiej, niekoniecznie uwielbianej przez tłumy. Natomiast Pan jest swoistym ewenementem na rynku, ponieważ to właśnie Panu udało się chyba połączyć te dwa światy. Nie pisze Pan przecież jak Joyce czy Mann, z drugiej natomiast strony nie pisze Pan w żadnym wypadku literatury chodnikowej. Czy zastanawiał się Pan kiedyś nad tym?

Jerzy Pilch: Szczerze powiem, że nie bardzo. Niewykluczone, że mam coś takiego w podświadomości, ale jakoś nie rozmyślam na ten temat. Ja piszę, bo mam coś do napisania. Opowiadam niniejszą historię najlepiej jak to potrafię zrobić. Staram się przy tym, aby wszystko było jasne. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że posługuję się w tym wszystkim rodzajem własnego języka. Swoistym kodem, który wytworzyłem na przestrzeni lat, a który jest dość często rozpoznawalny, a często wręcz krytykowany.

Ta, jak to nazwano „fraza Pilcha” jest wykorzystywana przeze mnie z czystą premedytacją. Często ma to charakter pewnej maniery, te niekończące się zdania, liczne powtórzenia czy wreszcie nawiązania są dla mnie typowe. Często staram się też to upraszczać, żeby czytelnik nie miał problemu z przebrnięciem przez tekst. Cóż, słowa które Pan mówi są bardzo miłe. Ale jest w tym jakiś cień prawdy. Przecież jestem popularnym pisarzem nie tworząc literatury typowo popularnej – w końcu nie zajmuję się pisaniem Harlequeen’nów czy czegoś w tym stylu. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że piszę po prostu swoje rzeczy.

– A czy od czasów nagrody Nike zmieniło się coś w stylu pańskiej pracy, pisania? Czy brzemię tego wyróżnienia miało jakiś istotny wpływ na pańskie pisanie? Kiedyś oglądałem wywiad z Wisławą Szymborską, która stwierdziła, że Nobel nie miał najmniejszego wpływu na jej poezję. Kiedy siada przed kartką, w żadnym wypadku nie myśli przez pryzmat nagrody i nie ma obaw związanych z tym czy obecne wiersze będą równie dobre, jak poprzednie. Jak Pan do tego podchodzi? Czy po tym, jak doceniono „Pod Mocnym Aniołem”, miał Pan obawy podczas prac nad kolejnymi książkami?

– Nie ukrywajmy, że nagrody są bardzo miłe, ponieważ utwierdzają w przekonaniu, że warto robić to, co się robi. Ważne jednak, aby nie zachłysnąć się tymi osiągnięciami. Nagrody to rzecz chwilowa, o której często odbiorca zapomina. On chce dostać książkę, a nie przechwałki na temat osiągnięć. Uważam więc, że otrzymując jakieś wyróżnienie, należy szybko się z niego otrząsnąć.

Po trzech dniach zmartwychwstać i tworzyć dalej, bez skupiania się na przeszłości, która przecież już minęła. Mnie Nike przyznano w okolicach 50 urodzin, więc trochę już zdążyłem przeżyć i doświadczyć, w związku z czym sądzę, że sama nagroda niewiele w moim życiu, zarówno prywatnym, jak i zawodowym zmieniła. Oczywiście, zyskałem większą sławę, jednak na pisanie wpływu nie miała. Nie ukrywajmy, że istnieją również pisarze, którzy zmieniają się pod wpływem nagród.

Najciekawsze, że zmiany te zachodzą w dwie strony. Niektórych wyróżnienia blokują i odbierają pewność siebie w przyszłości, innych natomiast, czego przykładem może być Czesław Miłosz, w jakiś sposób potrafią zmotywować do fantastycznego rozwoju własnej twórczości. Chociaż to nie dla osiągnięć się pisze, Kto to robi dla nagród, powinien czym prędzej zmienić zawód.

– Oczywiście, ale są również tacy, których sukces wręcz przeraża. Ci boją się stworzyć następcę, ponieważ uważają, że ten nie będzie na tyle dobry. Jak jest z Panem? Sukces nie powoduje blokad i obaw?

– Trzeba ryzykować. Trzeba pisać kolejne, nowe rzeczy. Nie można się zatrzymywać. Oczywiście w przypadku nagrody niebezpieczeństwo się zwiększa, jednak należy złapać dysans, podjąć walkę i najlepiej ją wygrać.

 

Jerzy Pilch. Zdjęcie z roku 2007. Fot. Maciej Aronowicz dla miesięcznika WYSPA (Irlandia).

– A czy dużo jest rzeczy, które Pan po napisaniu wyrzucił, tudzież schował głęboko w szufladzie i nigdy do tego nie wrócił?

Jerzy Pilch: Każdy pisarz ma pewną ilość haniebnych notatek, ja również. To, co człowiek jest w stanie napsuć, przechodzi wszelkie pojęcie. W moim przypadku najczęściej zdarza się to w chwili pierwszych szkiców. Uważam również, że część winy za tego typu anty-dokonania ponosi również rozwój cywilizacji, a konkretnie praca na komputerze. Ja tego urządzenia zacząłem używać naprawdę późno, nigdy jednak nie było w tym fascynacji. Szczerze powiem, że nawet internetu używam strasznie rzadko. Wcześniej najczęściej pisałem ręcznie. Maszyny używałem z reguły do przepisywania.

Nawet felietony do „Polityki” faksowałem z rękopisu. Obecnie głównie korzystam z komputera. Większość ze swoich książek napisałem jednak ręcznie. Wróćmy jednak do tematu. Komputer daje możliwość nanoszenia szybkich poprawek, co potrafi niesamowicie wciągać. Niestety, jest w tym pewne zagrożenie. Pisarz, który jest nałogowcem poprawiania, nigdy nie skończy swojej książki. Jego zapiski nigdy nie będą go do końca satysfakcjonować, ponieważ w każdej chwili może coś poprawić i nieskończenie o tym myśli. Ja również odczuwam w sobie coraz większy lęk w trakcie pisania. Co prawda wiem, że za pierwszym razem niemal nigdy nie napiszę niczego dobrego. Jednak chciałbym mieć w sobie pewność, że stanie się to już za razem drugim. Nieuniknioność przyszłych poprawek bywa paraliżująca, a jednocześnie bardzo nęcąca. Komputer zmienia więc świadomość pisarza. Wyobraźcie sobie co było, gdyby dać komputer takiemu Kraszewskiemu. Przecież do dziś by jeszcze jego prace nie były przeczytane do końca.

– A zdarza się Panu czytać własne książki?

– Tylko do momentu wydania. Po ukazaniu się książki, staram się o niej zapomnieć, myślę o czymś nowym. Oczywiście przejrzę ją, ale nie czytam, za bardzo się stresuję i staram się jak najszybciej zająć pracę przy czymś innym.

– A co sądzi Pan na temat o emigracji? Z jednej strony mieszkamy w pięknych miejscach na całym świecie, które są tak inne od Polski. Z drugiej natomiast wciąż łapiemy się na tym, że czujemy nierozerwalny związek z pozostawioną ojczyzną. W końcu jak Pan sam stwierdził: nie da się wykorzenić czegoś, co tkwi w nas bardzo głęboko, można tylko to na chwilę zagłuszyć. Czy pańskim zdaniem nadszedł już czas i potrzeba na spisanie historii kogoś takiego jak my? Stworzenie książki o obecnym emigrancie, który zdecydował się na życie gdzieś w świecie, pozostawiając najczęściej rodzinę w Polsce?

Prawdopodobnie naszkicował Pan właśnie elementarną historię czasów obecnych. Wyjazd z kraju jest przecież jednym z podstawowych scenariuszy w naszej rzeczywistości. Oczywiście, że należy to spisać, kwestia tylko w tym, kiedy to się stanie? Czy ktoś weźmie się za to teraz, czy napisze to właśnie ten 35-letni emigrant, czy jego syn, czy jego prawnuk – tego nikt nie wie. Nie mniej jednak uważam, że nadszedł już czas na taką książkę. Moim zdaniem to spojrzenie jest niezwykle cenne, szczególnie jeśli w chwili obecnej na Wyspach znajduje się ok. 1,5 miliona osób. Przecież w tej grupie na pewno jest całe gros szalenie utalentowanych ludzi. Talent w połączeniu ze zderzeniem kultur, języków i uczuć może spowodować powstanie niezwykle ciekawej pozycji. Pamiętajmy natomiast, że literatur nie bierze się z utalentowanych biografii, ponieważ masa ludzi miała arcyciekawe życiorysy. Na literaturę przede wszystkim składa się dar języka, a dopiero potem wydarzenia, które za pomocą tego daru są opisywane. Natomiast grupa, którą Panowie reprezentujecie jest szalenie ciekawa. Wielu z Was ma dar języka, która w tym przypadku jest potęgowany zderzeniem z językiem innym. Ta mieszanka musi mieć swój finał na kartach książki.

Z Jerzym Pilchem rozmawiali Marcin Korczyc i Maciej Aronowicz

Kiedy w 988 r. Włodzimierz Wielki, władca Rusi Kijowskiej, przyjmował chrzest, Moskwa nie istniała nawet w zalążku

Chrzest Włodzimierza Wielkiego, księcia Rusi Kijowskiej | Fot. CC0, Wikipedia

Z racji ugody perejasławskiej Rosja nadal rości sobie pretensje terytorialne do Ukrainy i podobnie jak pod panowaniem księcia moskiewskiego Iwana Kality (lata 1325–1340), nadal „zbiera ziemie ruskie”.

s. Katarzyna Purska USJK

(…) Prof. Andrzej Nowak postrzega trwający właśnie konflikt jako spór w istocie swej polityczny, gdyż rozgrywa się o dziedzictwo pierwszego państwa Słowian wschodnich – Rusi Kijowskiej. Do innego wniosku prowadzi nas teoria cywilizacji prof. Feliksa Konecznego. Jedną z cywilizacji, które wyodrębnił i opisał ten uczony, jest cywilizacja turańska. Wytworzyła się ona w przeważającej części rozległych obszarów północnej Azji i miała wpływ nie tylko na Daleki Wschód, ale także na kraje Europy Wschodniej. Przywędrowała do nas wraz z Mongołami, którzy wnieśli do umysłów i serc ludzkich przekonanie, że najważniejszym czynnikiem w historii jest siła fizyczna, która ma rozstrzygać wszelkie spory i kierować całym życiem ludzkim. Tam, gdzie panuje cywilizacja turańska, nie mogą istnieć wolni obywatele. Muszą to być zniewoleni poddani, którzy ślepo czczą wodza i są mu bezgranicznie posłuszni. Władza w cywilizacji turańskiej jest w zasadzie „bezetyczna”. Koncentruje się wokół osoby wodza, który jest „półbogiem”, panem życia i śmierci.

Według teorii prof. Konecznego, dwie odrębne cywilizacje nie mogą istnieć obok siebie. Musi dojść do konfliktu między nimi. Czy wobec tego aktualnie trwającą wojnę pomiędzy Rosją pod władzą Putina a Ukrainą można by odczytać jako walkę pomiędzy cywilizacją turańską, której reprezentantem jest Rosją, a cywilizacją bizantyjską, do której odwołuje się współczesna Ukraina?

Skoro, jak uważa profesor Andrzej Nowak, konflikt pomiędzy tymi dwoma narodami dotyczy dziedzictwa Rusi Kijowskiej, zatem jego korzenie sięgają okresu średniowiecza. Czy jednak Ruś Kijowską można traktować jako dziedzictwo kulturowe i początek państwowości ukraińskiej? Problem w tym, że odwoływanie się do tradycji Rusi Kijowskiej wydaje się problematyczne zarówno w odniesieniu do Ukrainy, jak i Rosji.

Jeszcze do niedawna na Zachodzie Ukraińcy jako naród byli niemal nieznani i traktowani jako część Rosji, a język ukraiński uznawano za dialekt rosyjskiego. Obecnie cały świat dowiedział się, że Ukraina nie jest częścią Rosji, choć nadal uparcie przeczy temu prezydent Władimir Władimirowicz Putin.

Dzisiaj, kiedy słowo ‘Ukraina’ znajduje się na ustach niemal całego świata, sądzę, że warto zapytać, jak ewoluowało to określenie na przestrzeni dziejów i jak zmieniało się jego znaczenie?

Najpierw pojawiło się ono jako oznaczenie pogranicza, czyli miejsca na skraju, na „krajnach”, albo „u kraja”. Za czasów dynastii Jagiellońskiej słowo ‘Ukraina’ nie było odnoszone do całości terytorium państwowego obecnej Ukrainy, ale jedynie do jej fragmentu znajdującego się na pograniczu Rzeczypospolitej, Wielkiego Księstwa Moskiewskiego oraz terenów zdominowanych przez Tatarów i Turków. Kiedy w XVII wieku osłabło władztwo Rzeczypospolitej nad tamtejszymi ziemiami, pojęcie to było odnoszone głównie do ówczesnych województw kijowskiego i bracławskiego, a także do części Podola, czyli terenów, które obecnie znajdują się w centrum państwa ukraińskiego. Nie używano go jednak w stosunku do pozostałych obszarów współczesnej Ukrainy. Aż do XIX wieku Ukraińcy byli nazywani Rusinami, a z państwowością Ukrainy mamy do czynienia dopiero w roku 1917, gdy została utworzona Ukraińska Rada Centralna, która 22 stycznia 1918 r. proklamowała niepodległość Ukrainy. Tak więc proces kształtowania Ukrainy, jej państwowości, narodu i języka był długi i być może zakończył się dopiero w XX wieku.

Trzeba również pamiętać, że Ukraina zawsze kształtowała się w opozycji do Rosji i rosyjskości.

Mówiąc o kształtowaniu się ukraińskości, nie możemy zapominać o kluczowej roli, jaką odegrała jej kultura, także kultura ludowa. Oparciem dla budowania tożsamości ukraińskiej była Cerkiew prawosławna, a później również Kościół greckokatolicki, który stanowił ważny filar jej ambicji narodowo-niepodległościowych. Duża część terenów zajmowanych obecnie przez Ukrainę należała kiedyś do Rusi Kijowskiej, której dzieje sięgają VI/VII wieku, a początek chrześcijaństwa w tym państwie datuje się od X wieku.

W ukraińskich podręcznikach historia Ukrainy zaczyna się w momencie chrztu Rusi, podczas gdy Rosjanie twierdzą, że to oni są spadkobiercami kijowskich kniaziów. Jakie to ma znaczenie dla zrozumienia trwającego konfliktu zbrojnego?

Stepowe tereny Ukrainy stanowiły przez długi czas obszar bez stałego osadnictwa i były miejscem przebywania różnych ludów koczowniczych. Około połowy pierwszego tysiąclecia naszej ery na tych ziemiach, które były już zasiedlone przez ludy słowiańskie, pojawili się pochodzący ze Skandynawii Waregowie, z których wywodziła się dynastia Rurykowiczów. Ruryk, władca Waregów, przypłynął na Ruś w końcu IX wieku i stał się założycielem państwa ze stolicą w Nowogrodzie.

Jego następca, Oleg Mądry, w 882 roku zaatakował Kijów i Kaganat Chazarów, podbił wiele plemion wschodniosłowiańskich, następnie doprowadził do zjednoczenia północnych i południowych księstw ruskich (wareskich) i na koniec przeniósł stolicę swego państwa z Nowogrodu Wielkiego do Kijowa. Jego następcy utrzymywali dobre stosunki z Bizancjum i zapewne dlatego Ruś Kijowska stamtąd przyjęła chrzest. Ówczesny władca Księstwa Kijowskiego – Włodzimierz I Wielki przyjął chrzest w roku 988, najpierw sam wraz ze swoją rodziną, a następnie zostali ochrzczeni jego poddani. Ruś pod panowaniem Włodzimierza przeżywała okres świetności, a rok 988 stanowił ukoronowanie długotrwałego i złożonego procesu rozszerzania się chrześcijaństwa na te ziemie.

Po śmierci Włodzimierza nastały walki o tron, które stały się powodem interwencji militarnej polskiego władcy – Bolesława Chrobrego, który wskutek zwycięskiej wyprawy wojennej w roku 1018, zajął Kijów i zdobył Grody Czerwieńskie. Ten sukces militarny nie przyniósł Polsce długotrwałych owoców. Zwycięzcą rozgrywki okazał się Jarosław I Mądry, który w roku 1019 wstąpił na tron jako książę kijowski. Od niego bierze początek potęga państwa znanego jako Wielkie Księstwo Kijowskie.

Zgodnie z testamentem Jarosława I, po jego śmierci, która nastąpiła w 1054 r., dokonał się podział ziem księstwa pomiędzy jego synów. Od tego czasu rozpoczął się kilkuwiekowy okres rozbicia dzielnicowego Rusi: na północy powstała Republika Nowogrodzka (1136–1478), na południu Księstwo Halickie-Włodzimierskie, na terenie dzisiejszej Białorusi – Księstwo Połockie, zaś w centralnym obszarze – Księstwo Kijowskie, Smoleńskie i Turowskie. W roku 1069 Kijów ponownie stał się celem zbrojnej interwencji polskiej i został zdobyty przez wojska króla Bolesława II Śmiałego.

W 1227 r. Ruś najechali Mongołowie, którzy pod wodzą Batu-Chana opanowali i zhołdowali te ziemie. Odtąd chan tatarski zatwierdzał każdego władcę na ziemiach ruskich. Wolne pozostały tylko tereny Białorusi, bogaty Nowogród zaś był zmuszony płacić daninę w skórkach sobolich. Był to okres zahamowania rozwoju Rusi Kijowskiej.

W miarę jak rosło w siłę Wielkie Księstwo Litewskie, tereny Rusi stawały się przedmiotem rywalizacji z Królestwem Polskim. W XIV wieku, za czasów panowania królowej Jadwigi, ziemie te zostały podzielone. Wielkie Księstwo Litewskie zatrzymało Wołyń i Podole Kamienieckie. Reszta przyłączonych ziem przypadła Koronie. Król Polski przyjął wówczas tytuł księcia Rusi, powołując się na prawo Kazimierza Wielkiego jako spadkobiercy książąt halickich.

Warto zauważyć, że tereny współczesnej Ukrainy stały się częścią Rzeczypospolitej bez żadnej agresji, jedynie w wyniku procesów unijnych. Tamtejsza elita stawała się częścią polskiej elity, uczestniczyła w dorobku polskiego parlamentaryzmu i stawała się z czasem również polską elitą. Wielkie rody ruskie polonizowały się, podczas gdy polscy chłopi mieszkający na ziemiach ruskich z kolei się rutenizowali.

Mieszkańców tych ziem łączyła w jakby jeden organizm podległość wspólnemu prawu i swobody. Niestety w ciągu długo trwającej wspólnej historii było też wiele wzajemnej krzywdy i wrogości. Szczególnie dramatyczny charakter przybrały stosunki polsko-ruskie w XVII wieku. Wówczas to doszło w 1648 roku do powstania Kozaków zaporoskich pod wodzą Bohdana Chmielnickiego przeciwko Rzeczpospolitej.

Kozacy jako społeczność zamieszkująca południowo-wschodnie Kresy Rzeczypospolitej wyodrębnili się w okresie krwawych najazdów tatarskich. Okrucieństwo, jakim wykazywali się wówczas, do dziś budzi grozę i przerażenie, czego materialnym dowodem jest spoczywające w kościele jezuitów w Warszawie ciało św. Andrzeja Boboli. Niewątpliwie Kozacy zaporoscy w kaźniach dokonywanych na katolickich kapłanach i szlachcie polskiej wzorowali się na Tatarach. Niewiele było w tym z kultury chrześcijańskiej. Okrucieństwo rodzi okrucieństwo. Podobne metody stosował wobec nich wojewoda ruski i dowódca wojsk koronnych – Jeremi Wiśniowiecki, stając się przez to postrachem Kozaków.

18 stycznia 1654 r. Bohdan Chmielnicki wraz ze starszyzną kozacką zawarł w Perejasławiu ugodę z carem Rosji Aleksym I i złożył mu przysięgę wierności. W zamyśle kozackiego hetmana miała ona być sojuszem wymierzonym w Rzeczpospolitą, ale ostatecznie stała się pretekstem do wojny Rosji z państwem polsko-litewskim. Hetman Chmielnicki (notabene dziś jeden z bohaterów Ukrainy) poddał się pod protektorat cara w nadziei zdobycia dla siebie pełnej władzy.

W rezultacie „opieki”, którą car otoczył Kozaków, Rosja zagarnęła zadnieprzańską połowę Ukrainy. Ten podział jest do dziś aktualny zarówno terytorialnie, jak i kulturowo.

Z racji ugody perejasławskiej Rosja nadal rości sobie pretensje terytorialne do Ukrainy i podobnie jak pod panowaniem księcia moskiewskiego Iwana Kality (lata 1325–1340), nadal „zbiera ziemie ruskie”. Przypisuje też sobie dziejową misję zjednoczenia „Małorusów” z Rosjanami.

Władimir Putin – obecny prezydent Rosji, powołując się na tę tradycję, „zbiera ziemie ruskie” w imię świętego prawosławia i oskarża Ukrainę, że zawłaszczyła przynależną Rosjanom tradycję Wielkiego Księstwa Kijowskiego. Właśnie w tym celu usiłuje zaprezentować się Rosjanom, Białorusinom i Ukraińcom jako człowiek „szczególnej wiary”. Pomija jednak milczeniem fakt, że w czasie, kiedy Ruś Kijowska przyjmowała chrzest, obecna stolica Rosji nie istniała nawet w zalążku (jest wspominana w kronikach jako skromna mieścina dopiero od 1147 r.), Księstwo Moskiewskie zaś jeszcze w XII wieku stanowiło maleńką enklawę wokół samej tylko Moskwy. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Przybywa jeździec na ognistym koniu?” znajduje się na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Przybywa jeździec na ognistym koniu?” na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022

„My, Rosjanie, i Niemcy rozumujemy w pojęciach ekspansji i inaczej nie będzie” / Jan Martini, „Kurier WNET” nr 95/2022

W tym kontekście zrozumiałe może być powszechne poparcie Rosjan dla „sbiranja” ziem dawnego imperium sowieckiego pod hasłem obrony rzekomo prześladowanych Rosjan na terenach republik byłego ZSRR.

Jan Martini

Konsekwencje odroczone w czasie

Największą katastrofą geopolityczną Europy nie był rozpad Związku Radzieckiego (jak twierdzi W. Putin), lecz upadek Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Gdy nasze wielonarodowe państwo przestało istnieć, na jego gruzach powstały dwa skrajnie agresywne imperia, będące źródłem nieszczęść Europy w czasach znacznie późniejszych. Wprawdzie Rzeczpospolita upadła pod koniec XVIII wieku, ale groźne skutki tego upadku ponosimy do dziś, a wykraczają one daleko poza Europę i nawet zagrażają istnieniu gatunku ludzkiego. Na co dzień możemy obserwować je, włączając telewizję.

Odległą konsekwencją upadku państwa polsko-litewskiego były nie tylko dwie wojny światowe, narodziny najbardziej zbrodniczych systemów, bezmiar ludzkiego nieszczęścia, setki milionów ofiar, lecz także nieodwracalna dewastacja mentalności Rosjan i Niemców – przekonanie o swojej wielkości i wyjątkowości.

Te dwa sąsiadujące z nami narody uzurpują sobie prawo do podbijania, zniewalania, rabowania i mordowana ludzi innych narodowości, którzy mają pecha zamieszkiwać tereny w ich pobliżu.

Niemiecki przedstawiciel na konferencję pokojową w Hadze, znany profesor prawa międzynarodowego w Monachium, baron von Stengel pisał: „Z pomiędzy wszystkich narodów nas Niemców wybrała Opatrzność, abyśmy stanęli na czele wszystkich narodów kulturalnych i prowadzili ich pod naszą opieką do pewnego pokoju, gdyż dana nam jest nietylko potrzebna ku temu moc i potęga, ale i najwyższa potencja wszelkich darów duchowych i tworzymy koronę kultury wszechstworzenia.(…) Nie ma uczuciowszego i idealniejszego narodu jak my Niemcy i dlatego pod naszą opieką zbytecznem jest wszelkie prawo międzynarodowe, gdyż z własnego instynktu i sami z siebie każdemu jego prawo przydzielamy”.

Minęło 100 lat i inny myśliciel – tym razem rosyjski – Aleksandr Dugin pisał z grubsza to samo:

„Jesteśmy budowniczymi imperium nowego typu i nie zgadzamy się na nic mniejszego niż władza nad światem. Ponieważ my jesteśmy panami ziemi, my – dzieci i wnuki panów ziemi. Czciły nas narody i państwa, nasza dłoń sięgała połowy świata, nasze podeszwy deptały góry i doliny wszystkich kontynentów na kuli ziemskiej. My to wszystko przywrócimy z powrotem”.

My, Rosjanie, i Niemcy rozumujemy w pojęciach ekspansji i nigdy nie będziemy rozumować inaczej. Nie jesteśmy zainteresowani po prostu zachowaniem własnego państwa czy narodu. Jesteśmy zainteresowani wchłonięciem przy pomocy wywieranego przez nas nacisku maksymalnej liczby dopełniających nas kategorii”.

Dopiero w tym kontekście zrozumiałe może być powszechne poparcie Rosjan dla „sbiranja” ziem dawnego imperium sowieckiego, które odbywa się pod hasłem obrony rzekomo prześladowanych Rosjan na terenach republik byłego ZSRR. Po upadku Cesarstwa Niemieckiego znaczna ilość Niemców została poza granicami Niemiec. Na forum Ligi Narodów Niemcy w imię humanitaryzmu uzurpowali sobie rolę obrońcy wszystkich mniejszości w Europie, a ich ilość szacowali na 40 mln. Oczywiście działania te skierowane były głównie przeciw Polsce. Niestety manipulacje niemieckie popierane były przez „pożytecznych idiotów” z zachodniej Europy – zwłaszcza Anglików.

Później przystąpiono do „zbierania ziem niemieckich” już bez uciekania się do szacownych gremiów międzynarodowych… Tak o wydarzeniach sprzed stu lat pisał Tadeusz Katelbach:

„Bywałem na zjazdach mniejszości europejskich organizowanych pod patronatem niemieckim w Genewie. Bywałem na wszystkich sesjach Rady Ligi i Zgromadzenia Ligi Narodów, na których Polska była bezczelnie atakowana za rzekomy ucisk nieszczęśliwej mniejszości niemieckiej (…) Była to walka Dawida z Goliadem, jeśli się zważy, że Rzesza wersalska wyrzucała milionowe sumy na propagandę antypolską, wyzyskując każdy fakt celem zohydzenia imienia polskiego.

Ze względu na udział socjalistów niemieckich w rządach Rzeszy i Prus, miały Niemcy powersalskie za sobą większość II Międzynarodówki. Mogłem się o tym naocznie przekonać, widząc jak każde krzesło w Lidze Narodów obłożone było jakimś antypolskim drukiem, wydanym w kilku językach. Miała wreszcie Rzesza Weimarska za sobą Żydów – do końca. A trzeba zważyć, że na kilkuset dziennikarzy przyjeżdżających do Genewy chyba większość była żydowskiego pochodzenia”. (…) „Ani we Francji, ani w W. Brytanii, przyjście Hitlera nie wywołało właściwego wstrząsu.

Odnosiło się wrażenie, że wszystkie kraje kapitalistyczne nie kiwną w ogóle palcem w bucie w obawie, że kiwnięcie takie mogłoby się równać stracie sum inwestowanych w Niemczech w latach 1924–1930. Te inwestycje przecież sięgały 30 miliardów marek, wpłaconych przemysłowi niemieckiemu przez W. Brytanię, Francję, Belgię, Holandię. Kapitał zachodni drżał o swą kieszeń, dokonawszy zbożnego dzieła ufundowania podstaw nowoczesnego, niemieckiego przemysłu zbrojeniowego”.

Po stu latach historia się powtarza niemal dosłownie i niestety nie jako farsa…

Większość terenów, które sowiecka Rosja zdobyła po II wojnie światowej (w ramach „zbierania ziem ruskich”) ze względów geograficznych dołączono do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Związkowej (USRR). Tak więc dzisiejsza Ukraina stała się beneficjentem sowieckiego imperializmu, dziedzicząc m.in. Ruś Zakarpacką – oddzieloną górami krainę historycznie należącej do Węgier, gdzie wciąż mieszka 150 tysięcy Węgrów (tyle, ile Polaków w całej Ukrainie).

Możliwe, że Viktor Orban, przekonany, jak większość ekspertów na świecie, że Ukraina padnie w kilka dni, liczył na odebranie tych ziem. Świadczyć o tym mógł węgierski komunikat po wybuchu wojny, że Węgry skierowały swoje wojsko w stronę granicy z Ukrainą, i to może tłumaczyć dziwne zachowania węgierskiego przywódcy. Należy jednak wziąć pod uwagę historyczną traumę Węgrów po traktacie w Trianon (1920) – ten jeden z najstarszych narodów europejskich został pozbawiony 2/3 terytoriów i dostępu do morza. Równocześnie 1/3 Węgrów została poza granicami swojego kraju. Poczucie krzywdy i poniżenia jest żywe u „bratanków” do dziś.

Także u Rosjan utrata części terytoriów po roku 1991 jest odczuwana jako haniebna klęska, bo od stuleci ich kraj tylko się powiększał.

Miałem okazję poznać, co myślą Rosjanie, podczas pracy z muzykami rosyjskimi. Kiedyś spacerując ulicami Odessy z sympatycznym trzydziestolatkiem z Petersburga, doszliśmy do pięknego secesyjnego dworca. Wtedy kolega powiedział z mieszaniną smutku i złości: „to wszystko zbudowali Rosjanie, a teraz to zagranica, podobnie jak kolebka państwa rosyjskiego – Kijów”.

Inny muzyk, z którym miałem okazję pracować przed laty – Walery z Dniepropietrowska – mówił, że nie zna ukraińskiego, bo u nich wszyscy mówią po rosyjsku. Nie wykluczał, że w okolicy – gdzieś na wsi – mogą mieszkać ludzie mówiący „gwarą”. Twierdził on, że proces introdukcji języka ukraińskiego wymaga czasu. Kiedyś oglądaliśmy mecz Ukraina–Rosja. Walery kibicował jednak krajanom – Ukraińcom. Dzisiaj też kibicujemy Ukraińcom, bo gdyby zdołali nie ponieść klęski, zwiększyłaby się szansa na utworzenie Trójmorza, a ta ponadnarodowa struktura mogłaby z czasem stać się czynnikiem stabilizującym Europę, przejmując do pewnego stopnia rolę I Rzeczpospolitej.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Konsekwencje odroczone w czasie” znajduje się na s. 15 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Konsekwencje odroczone w czasie” na s. 15 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022

Jean-Noël Jeanneney: Oświecenie jest podstawowym dziedzictwem dla Clemenceau. Był ojcem doktryn samostanowienia narodów

Jean-Noël Jeanneney/ Foto. Aleksander Popielarz, Radio Wnet

W tym roku mija sto lat od kiedy Georges Clemenceau otrzymał Order Orła Białego. Wykład poświęcony francuskiemu mężowi stanu wygłosił na zaproszenie Wydziału Historii UW historyk Jean-Noël Jeanneney.

Dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò/Foto. Aleksander Popielarz, Radio Wnet

W czwartek warszawski skwer im. Georges’a Clemenceau na rogu Al. Ujazdowskich i Matejki wzbogacił się o popiersie swego patrona. Jak informuje Puls Warszawy, popiersie zostało sfinansowane przez Stowarzyszenie Kawalerów Legii Honorowej i Narodowego Orderu Zasługi, zajmujące się promocją związków polsko-francuskich. Do wydarzenia tego odniósł się dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò w swoim wprowadzeniu do prelekcji Jean-Noëla Jeanneneya. Dziekan Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego podkreślił, że Georges Clemenceau był jednym z tych zachodnich polityków, którzy uważali, że należy się liczyć z głosem Europy Wschodniej.

Temat stosunku Clemenceau  do naszego regionu pojawił się w trakcie wystąpienia. Jean-Noël Jeanneney wskazał, że

Clemenceau był ojcem wszelkich doktryn związanych z samostanowieniem narodów.

Historyk zaczął od przypomnienia, że siostra Clemenceau wyszła za mąż za Polaka. Poświęcił początek swej prelekcji przybliżeniu burzliwego życia prywatnego francuskiego polityka. W działalności politycznej przedstawiciel radykałów był znany ze swoich bon-motów. Lekarz z wykształcenia był wrażliwy na krzywdę ludzką, walcząc o prawa pracownicze.

Oświecenie jest podstawowym dziedzictwem dla Clemenceau.

Clemenceau zdecydowanie opowiadał się za laickością państwa zwalczając wpływy Kościoła na sprawy państwa. Uważał, że Kościół zdradza ideały ewangeliczne. Według polityka, jak mówił autor książki „Clemenceau. Wizjoner znad Sekwany”,

Patriotyzm polega na tym, że obywatele bronią ojczyzny, a ojczyzna broni uniwersalnych zasad.

Na wydarzeniu obecny był prawnuk Georges’a Clemenceau, który wskazał, że Francuzi zastanawiają się, co zrobiłby Clemenceau, gdyby w 1940 r. był na miejscu Petaina. Jak zauważył, kiedy w 1917 r. Clemenceau deklarował, że jeśli padnie Paryż będą się bronić dalej, jeśli będzie trzeba to na Pirenejach, a gdy i stamtąd ich wyprą, to na morzu. Wierzył on bowiem w to, że

Kraj to coś więcej niż obszar geograficzny, to idea.

Wstęp dra hab. Łukasza Niesiołowiskiego-Spanò (w języku angielskim):

Początek wystąpienia Jean-Noëla Jeanneneya:

A.P.

Prof. Gabriel Garstka i dr Krzysztof Jabłonka opowiadają o gen. Charlesie de Gaulle’u – Wolność WNET – 15.12.2020 r.

Radio Aktywni i ..Dzieci na Fali!

rys. Radek Ruciński

25 maja 2022 r. w audycji Radio Aktywni gościliśmy dzieci z zerówki Szkoły Podstawowej nr 366 im. Jana Pawła II z Warszawy.

Piękne spotkanie, pełne zaskakujących zwrotów akcji, anegdot i historii …z życia wziętych. Jeden ze słuchaczy przed audycją napisał ” to będzie istny armageddon” a ja mówię- to był renesans polskiego radia. Więcej takich programów.
Dzieciaki jesteście Mistrzami! Dziękuję w imieniu całej ekipy Radio Aktywnych jak i Radia Wnet za niepowtarzalną rozmowę. Radek Ruciński.

PS: Natalia i Andrzej nagrywali w tym samym czasie inny materiał z dziećmi, który mam nadzieję, już niebawem ujrzy światło dzienne.