Zwolenników rozdawnictwa i grabieży jest z grubsza tyle samo / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 63/2019

Przegrana to w dziedzinie ekonomicznej powrót okradania narodu, w ideowej – homoterror, poniewieranie godności narodowej i walka z Kościołem, a w politycznej – większa zależność od sił zewnętrznych.

Jan Martini

O wyższości rozdawnictwa nad grabieżą

Wydawać by się mogło, że teza zawarta w tytule jest oczywista i niewymagająca uzasadnienia. Jednak sondaże przedwyborcze temu przeczą – zwolenników rozdawnictwa i grabieży jest z grubsza tyle samo (z lekkim wskazaniem na grabież).

Nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak jest. Zresztą trudnych pytań, na które nie znajdowaliśmy sensownych wyjaśnień w III RP, było sporo. Na przykład długo nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Amerykanie przeforsowali na prezydenta Jaruzelskiego i byli przeciwni rozwiązaniu SB (nawet rozwiązanie WSI w 2007 roku spotkało się z amerykańską dezaprobatą, jako samowolka i brak subordynacji). Dopiero po latach uzyskaliśmy odpowiedź, która była tak prosta, że aż dziw bierze, że nikt z nas – antykomunistów – na to nie wpadł. Wyjaśnień udzielił w swoich wspomnieniach George Bush, opisując spotkanie z gen. Jaruzelskim: „Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję. Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje skłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd publiczny”.

A tak amerykańskie zaangażowanie w „budowę polskiej demokracji” tłumaczył Janusz Onyszkiewicz: „Amerykanie prosili nas, żebyśmy za bardzo nie »kołysali tą łódką«. Apelowali o ograniczanie się w radykalizmie pomysłów. Oni po prostu się bali, że jeśli posuniemy się za daleko w Polsce, to wówczas proces demokratycznych zmian może się załamać w Rosji. A im bardzo zależało, żeby Gorbaczow kontynuował swoje działania”.

Amerykanie „na odcinku” rosyjskim nie osiągnęli nic, my natomiast skutki ich działań odczuwamy do dziś. W wyborach 1989 roku na komunistów głosowało ok. 20% ludzi – dziś, po „wzmacnianiu lewej nóżki” przez Wałęsę i trzydziestoletniej pracy Michnika nad polskimi mózgami – na „internacjonalistów proletariackich” w różnych odmianach (lewicowców, liberałów, chadeków, ludowców, antysystemowców) jest skłonna głosować połowa elektoratu.

Mimo widocznego wzrostu zamożności, świetnych efektów gospodarczych, poszerzenia zakresu wolności (sami decydujemy, kiedy posłać dzieci do szkoły czy przejść na emeryturę), likwidacji ubóstwa wśród dzieci, podwojenia rezerw złota, zamiany wieczystej dzierżawy na własność, zmniejszenia typowego dla krajów trzeciego świata rozziewu między najbogatszymi a najbiedniejszymi – miliony ludzi uważają, że jakaś inna ekipa rządziłaby skuteczniej.

Pomijając rytualne ataki ze strony opozycji i wrogich mediów, słów krytyki nie szczędzą (i czasem mają rację!) także ludzie strony niepodległościowej. Nie uwzględniają oni jednak istotnego faktu – otóż nasza obecna niepodległość znacząco różni się od tej przedwojennej. Wtedy odrodziliśmy się dzięki decyzjom aliantów, ale mieliśmy też „wkład własny” – siłę zbrojną zdolną walczyć o granice i obronić kraj. Wbrew oficjalnej narracji, to nie cherlawe strajki 1988 roku (według A. Gwiazdy odgórnie sprowokowane) skłoniły komunistów do „oddania władzy”, ale sytuacja międzynarodowa związana ze zjednoczeniem Niemiec. Dzisiejsza niepodległość ma konkretne ograniczenia, gdyż jest wynikiem decyzji zewnętrznych i musi uwzględniać interesy „wysokich umawiających się stron” (pomijając już bariery wynikające z członkostwa w UE).

Po 1945 roku alianci gwarantowali w Polsce „wolne wybory” z zastrzeżeniem, że wyłoniony rząd musi być przyjazny ZSRR. Po 1989 roku „mocarstwa sprzymierzone” również wymogły na Polsce szereg warunków, jako że niepodległość ma swoją cenę.

Uzgodniono, że między Rosją a Niemcami ma powstać strefa buforowa, czyli „państwo teoretyczne” nieprowadzące polityki zagranicznej, bez przemysłu i sił zbrojnych, administrowane przez ludzi gwarantujących interesy zewnętrznych decydentów. Rosjanie zastrzegli sobie brak reprywatyzacji, Niemcy likwidację polskiej gospodarki morskiej, sojusznicy naszych sojuszników wymogli rodzaj „eksterytorialności” obozu Auschwitz.

(Później podobny status – iluzoryczny nadzór państwa polskiego ograniczony do finansowania – rozciągnięto także na Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN oraz muzeum „Polin”). Ale najważniejszą sprawą były kadry administrujące Polską. Problemy, jakie mogą napotkać te kadry, jasno zdefiniował Br. Geremek: „Populizm i demagogia są największym zagrożeniem dla młodych demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej”. Podobnie zresztą jak „uczucia narodowe (…) mimo że niebezpieczeństwo istnieje, jesteśmy czujni i będziemy umieli stawić mu czoła”, aby nie zaistniała sytuacja, w której „pierwszy lepszy może sięgnąć po władzę”.

W praktyce oznaczało to kontynuację sprawowania władzy przez komunistyczne elity i ludzi przez nich „autoryzowanych”. Mimo pozornie „domkniętego” systemu („wolne” media propagujące tylko „słuszne” treści, sądownictwo niepodlegające żadnej kontroli wyborczej, komisje wyborcze szkolone w Moskwie), zdarzały się „wypadki przy pracy” i czasem „pierwszy lepszy sięgnął po władzę”. W pierwszych wolnych wyborach na Węgrzech zwycięstwo odniosła partia prawicowa, której przywódca József Antall został premierem. Jednak międzynarodowe uzgodnienia musiały być inne, bo wkrótce do Budapesztu przyjechała grupa bankierów amerykańskich z żądaniem, by połowa ministrów pochodziła ze Związku Wolnych Demokratów (siostrzana partia Unii Wolności, kontrolowana przez czerwone dynastie i mniejszość żydowską). Narzucono też prezydenta i polecono, by nie zmieniać starych, komunistycznych szefów radia i telewizji. W obliczu groźby wycofania kapitału z banków premier uległ naciskom, co Węgrzy przyjęli jako „zdradę Antalla”. Obecnie przeważa pogląd, że Antall powinien się zwrócić do narodu i poinformować o zaistniałej sytuacji. Stało się inaczej, a konsekwencją było 20 zmarnowanych lat, podczas których „rozkradziono wszystko, co było cięższe od powietrza” (słowa V. Orbána).

Dziś również jesteśmy świadkami wspólnej akcji zainteresowanych graczy. W czerwcu 2019 r. dokonano „resetu” rządu w Mołdawii. Do Kiszyniowa przyjechali Dmitrij Kozak – rosyjski wicepremier, Bradley Freden (doradca rządu USA ds. Europy Wschodniej) i Johannes Hahn – unijny komisarz ds. rozszerzenia Unii. Ustalono, że urząd prezydenta i władze parlamentarne pozostaną pod kontrolą Rosji, premierem zaś będzie Maja Sandu – funkcjonariuszka Banku Światowego. Nie można wszystkiego pozostawiać ślepym siłom demokracji…

Wyjątkowość PiS-u

Lata temu, podczas rejsu na Alaskę miałem okazję spotykać się często z australijskim milionerem Ryszardem Oparą. Kojarzony z WSI pan Opara (prywatnie przemiły człowiek) jest dobrze poinformowany, gdyż służba ta była głównym organizatorem pierestrojki w Polsce. Podczas, gdy „sąsiedzi” (w branżowym żargonie służby cywilne) zajmowali się budową „społeczeństwa obywatelskiego” – meblowaniem sceny politycznej, wytwarzaniem polityków i zakładaniem partii, „wojskówka” była odpowiedzialna za transformację ustrojową i tworzenie kapitalizmu. Podczas rozmowy o partiach dowiedziałem się, że „za PO stoją potężne pieniądze”, PSL dysponuje „gigantycznymi pieniędzmi”, postkomuniści z SLD mają „ogromne pieniądze”. Na moje pytanie o PiS padła lekceważąca odpowiedź – „to dziady”; i ta informacja ostatecznie przekonała mnie do tej partii.

Podczas pierwszych wolnych wyborów służby wprowadziły do Sejmu 66 agentów. Gdyby znajdowali się na jednej liście – wygraliby wybory (zwycięska Unia Demokratyczna miała 62 mandaty). Byli oni równomiernie rozrzuceni po wszystkich partiach z WYJĄTKIEM Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Wśród 44 posłów tej partii nie było żadnego agenta!

Partia ta zatem nie tylko NIE była założona przez służby, ale i nie dała się zdalnie sterować. Z tych powodów była od zarania swego istnienia furiacko atakowana przez media. Sam Kaczyński – twórca PC i późniejszego PiS – stał się obok Pinocheta, Amina i Kadafiego naczelnym „czarnym ludem” polityki („Le Soir”: „świat odetchnął z ulgą – skrajny nacjonalista Jarosław Kaczyński nie został prezydentem”). Jest on najbardziej znienawidzoną postacią polskiej sceny politycznej, we wszystkich rankingach niezmiennie wygrywa w kategorii „polityka, któremu najmniej ufają Polacy”. Przez 30 lat „przyjął na klatę” tony hejtu gęstego jak smoła, równocześnie będąc analitykiem niezwykle trafnie diagnozującym sytuację.

Kaczyński już w latach 90. intuicyjnie wyczuł to, czego my dowiedzieliśmy się dopiero w 2017 roku dzięki pracy J. Targalskiego Służby specjalne i pierestrojka (Rola służb specjalnych i ich agentur w demontażu komunizmu w Europie sowieckiej). „Naczelnik” zdaje sobie sprawę, że żyjemy w jednym z najbardziej niebezpiecznych rejonów świata („europejski teatr działań wojennych”), a obecny (całkiem spory) zakres naszej niezależności jest wynikiem długich, trudnych rokowań i kompromisu Sił Mających Możliwości Decyzyjne. Ten swoisty „koncert mocarstw” nie przewidywał jednak polskiej podmiotowości. Kaczyński, balansując na cienkiej linie i starając się nie zakłócić chwiejnej równowagi, próbuje powiększać obszar naszej niepodległości, wykorzystując wszelkie rozbieżności między „decydentami”. To dlatego na wszelkie afronty natychmiast „nadstawiamy drugi policzek”, a nasza policja jest najłagodniejsza na świecie.

Wydawać by się mogło, że rząd czyni wiele, aby uniknąć wszelkich napięć. Mimo to postępowi naukowcy twierdzą, że rząd przyjął metodę „zarządzania przez konflikt” (socjolog dr Flis: „PiS przez ostatnie trzy lata raczej podgrzewało napięcia w kraju, niż je rozładowywało”). Zupełnie odwrotnie postrzega sytuację konserwatywny recenzent działań PiS: „wyprzedaż wartości na rzecz czystego, bezideowego technokratyzmu, jałowego trwania u władzy (…) PiS podzieli los zachodnioeuropejskich formacji jakże nieudolnie imitujących prawicę… a lewactwo, nieniepokojone, dokończy swą rewolucję z poziomu samorządów, sądów, kultury, mediów. Kompletny brak asertywności obecnej władzy jest efektem przyjęcia taktyki umizgów do centrowego elektoratu (z natury pacyfistycznego, aideowego i bardzo labilnego etycznie). Zrozumiała więc staje się taktyka daleko idących kompromisów i uników, ale powoduje to niebywałą eskalację agresji i bezczelności drugiej strony, co owocuje lawiną oczywistych prowokacji! W państwie teoretycznie rządzonym przez konserwatystów lewactwo hula sobie, upewnione poczuciem absolutnej bezkarności, świadome naszego autoparaliżu, kompletnej bezsilności”.

Trudne pytania

Niewątpliwie partia rządząca ma problem komunikacyjny z elektoratem. Rząd polski nie ma swego organu prasowego ani nawet liczącego się życzliwego dziennika.

Pozostaje telewizja, ta zaś dociera tylko do ludzi starszych. Na internet nie ma co liczyć, gdyż potentaci internetowi, nie czekając na implementację Acta II, wzięli sprawę w swoje postępowe ręce, stosując cenzurę pod hasłem „zwalczania mowy nienawiści” (D. Tusk: „Internet jest nasz”).

Wiemy, że referendum aborcyjne w Irlandii wygrał Mark Zuckerberg, blokując strony „proliferów”. Obserwujemy także wzmożoną aktywność trolli na portalach niepodległościowych:

„Tragedią dla Polski jest trwanie tej władzy nie zaś jej zmiana, juz gorzej byc zreszta jak teraz w przededniu okupacji żydowskiej nie może”.

„Jedno szambo zostalo zastapione drugim szambem, a licytowanie się ktore bardziej śmierdzi jest śmieszne w obecnej sytacji kiedy losy Polski są w rekach PISowskich zaprzańcow sterowanych przez żydowstwo”.

Potencjalni zwolennicy dobrej zmiany często zadają sobie pytania, na które nie znajdują odpowiedzi, co interpretują jako ukrywanie niewygodnych prawd przed Polakami, oszukiwanie czy wręcz „zdradę PiS”. Na niektóre z tych pytań można odpowiedzieć jednym zdaniem. Inne wymagają dłuższych wyjaśnień.

  • Dlaczego nie wyrzucono z Polski aroganckich ambasadorów? Bo nie mamy dostatecznie silnej pozycji międzynarodowej.
  • Dlaczego nie wypowiedziano konwencji stambulskiej? Bo wiązałoby to się z koniecznością rezygnacji z członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
  • Dlaczego nie wznowiono śledztwa w sprawie morderstwa ks. Popiełuszki? Bo szanse na ukaranie winnych są bliskie zera. Wprawdzie żyje jeszcze prokurator Witkowski (dwukrotnie odsuwany od sprawy), ale większość świadków, jak i potencjalnych oskarżonych – zmarła. Odgrzewanie sprawy nie przyniosłoby sprawiedliwości, tylko szkody polityczne (niepokoje w środowisku b. służb). Płk. Pietruszka, który niewinnie spędził 10 lat w więzieniu, kryjąc sprawców, milczy jak grób. Można by go skłonić do mówienia, np. przypiekając żelazkiem, ale polskie prawo zabrania takich metod pozyskiwania zeznań.
  • Dlaczego nie można wyjaśnić Smoleńska? Jeden z głównych architektów „ładu pojałtańskiego” – Zbigniew Brzeziński – wyraźnie powiedział, żeby przestać się zajmować tą sprawą (zagraża trwałości układu, który zmontował?) Wiemy już, że nie była to zwykła katastrofa. Dalsze drążenie tematu postawiłoby w kłopotliwym położeniu naszych sojuszników. Sytuacja jest identyczna jak ze zbrodnią katyńską. Brudną robotę wykonali Rosjanie (Putin podlegał ostracyzmowi politycznemu przez niemal rok – nikt go nie zapraszał, nikt nie odwiedzał Moskwy), ale „neutralizacja polskich nacjonalistów” wszystkim zainteresowanym była na rękę. Wygląda na to, że podobnie jak liczne dwudziestowieczne zbrodnie na Polakach, ta również nie zostanie osądzona.
  • Dlaczego aferzyści „bujają się na wolce” zamiast siedzieć? Bo mamy niezależne sądownictwo. Jest ono także niesprawne i wręcz wrogie rządzącej ekipie. Po próbie reformy środowisko zastosowało coś w rodzaju strajku włoskiego – czas rozstrzygania spraw się wydłużył, co miało udowodnić tezę, że reforma spowodowała bałagan. Możemy się tylko pocieszyć, że na Węgrzech reforma sądownictwa także się nie udała. Próba wysłania komunistycznych sędziów na wcześniejszą o 5 lat emeryturę spowodowała tak gwałtowną reakcję, że premier Orbán zrezygnował. Sędziowie całego świata wystąpili w obronie swoich kolegów, wykazując solidarność zawodową (a może także etniczną).
  • Dlaczego nie wprowadzono całkowitego zakazu aborcji? Choć zacna Kaja Godek ma moralną rację, obecnie racje polityczne są ważniejsze. Próba zaostrzenia przepisów aborcyjnych – i tak bardzo restrykcyjnych na tle Europy – spowodowałaby powszechne oburzenie całego postępowego świata. Nie trzeba dużej wyobraźni, by przewidzieć wielotysięczne „czarne marsze” w obronie „praw człowieka” i „praw reprodukcyjnych kobiet”. Skończyłoby się interwencją instytucji międzynarodowych typu TSUE i wycofaniem projektu. Taki scenariusz przerabialiśmy już kilkakrotnie. Dlatego nawet kosztem odpływu części wiernego elektoratu (np. pobożnych niewiast zasłużonych w zwycięstwie 2015 r.), rząd unika działań w tym skrajnie kłopotliwym temacie. Nic dziwnego, że opozycja chętnie wykorzystuje aktywność poczciwych „proliferów” jako cepów do okładania rządzących („mający krew na rękach” Kaczyński wygrał konkurs na „Heroda” – winnego „rzezi niewiniątek”).
  • Dlaczego nie ujawniono aneksu do raportu o rozwiązaniu WSI? Aneks zawierał ok. 10 tysięcy nazwisk beneficjentów transformacji ustrojowej – ludzi, którzy z dnia na dzień stali się kapitalistami. Zaprzyjaźniony z tym środowiskiem Sąd Najwyższy zadecydował, że dane osobowe muszą być chronione, gdyż wynika to z praw człowieka. Sąd dopuścił opublikowanie pod warunkiem „anonimizacji” (zaczernienia) nazwisk, co znacznie osłabiło wymowę dokumentu. Prace nad przystosowaniem tekstu ukończono na początku kwietnia 2010 roku. Prezydent Kaczyński miał opublikować aneks po powrocie z Katynia… Dalsze losy dokumentu są niejasne – przypuszcza się, że pośpiech, z jakim instalowała się ekipa Komorowskiego (rozpoczęła pracę w sobotę – jeszcze przed znalezieniem ciała prezydenta Kaczyńskiego – włamując się do biurek), wynikał z chęci zdobycia aneksu. Dziś, gdy wszystkie przestępstwa się przedawniły, a 3000 biznesów osób wymienionych w aneksie jest mocno osadzonych w gospodarce, publikacja posłużyłaby tylko podgrzewaniu emocji. Dlatego J. Kaczyński uznał, że ujawnianie aneksu jest niecelowe. Zresztą nie wiadomo, gdzie znajduje się sporządzony w jednym egzemplarzu dokument (w Moskwie?).
  •  I najtrudniejsze pytanie – Co z żydowskimi roszczeniami? Prawdopodobnie nasi rządzący uważają, że frontalne starcie z „przemysłem Holokaustu” przyniesie totalną klęskę, dlatego starają się odwlec sprawę. W konflikcie tym nie znajdziemy żadnych sojuszników, a gangsterzy, którzy z monetaryzowania Holokaustu uczynili sobie sposób na życie – nie odpuszczą. Pracują nad rabunkiem Polski już kilkadziesiąt lat (pierwsza książka szkalująca Polaków – Malowany ptak – ukazała się w 1965 roku) i zainwestowali setki milionów dolarów. To dlatego powstało tysiące artykułów, książek i filmów szkalujących Polaków (Izrael Singer: „Polska będzie tak długo upokarzana, dopóki nie zapłaci”). W tym celu także powstała (za nasze pieniądze!) tzw. „nowa polska szkoła historyczna”, która „naukowo” uzasadnia rzekome polskie uczestnictwo w Holokauście. Wypłacanie odszkodowań jakiejś grupie uważającej się za reprezentację wymordowanych Żydów jest totalnym zaprzeczeniem porządku prawnego. Niemniej Szwajcarzy uznali, że taniej będzie zapłacić reketierom, niż prowadzić przez dziesięciolecia batalie prawne. Zagrożeni zajęciem ich „asetów” w USA, wykpili się kwotą stanowiącą ok. kilkanaście procent żądanej sumy, ale ustanowili precedens. Dlatego Serbowie zaczęli płacić, nawet nie czekając na amerykańską ustawę 447. Dostali korzystne warunki – 950 mln dolarów w ratach rozłożonych na 15 lat. Ktokolwiek będzie rządził w Polsce, nie ucieknie od tematu. Nie ochroni nas także oddanie się „pod opiekę” Niemcom czy Rosji. Rządząca ekipa albo zapłaci „po dobroci” (taniej), albo zostanie wzięta „na huki”. Ponoć Kaczyński myśli o zapłacie 20% kontrybucji (cena okazyjna!).

„Rozdawnictwo” zagrożeniem?

Jak wykazują sondaże (czy wiarygodne?), 75% przedsiębiorców napawa obawą perspektywa drugiej kadencji PiS i z utęsknieniem oczekują oni zmiany ekipy rządzącej. Może to świadczyć zarówno o pochodzeniu naszych „kapitalistów” (komunistyczna nomenklatura?), jak i stanowić sygnał, że obciążenie fiskalne ludzi wytwarzających dochód narodowy osiągnęło maksimum.

Rządzący wiedzą, że zasadne są obawy krytycznego ekonomisty, który napisał: „Niestety ten rok, jako rok wyborczy, będzie trudny dla finansów publicznych. Wszystko przez bardzo kosztowną kiełbasę wyborczą, jaką rządzący zamierzają rzucić społeczeństwu. Szacuje się, że koszt realizacji tzw. Piątki Kaczyńskiego wyniesie ok. 40 miliardów złotych. To więcej niż roczne wpływy do budżetu z podatku dochodowego od osób prawnych (…) Tymczasem obecnie w systemie podatkowym brak jest potencjału do istotnego zwiększenia wpływów. (…) Zatem wszystko wskazuje, że realizacja przedwyborczych obietnic rządu będzie zrealizowana »na krechę«. To bardzo zła wiadomość dla nas wszystkich, gdyż wzrośnie poziom zadłużenia, a wraz z nim koszt obsługi zadłużenia. Niestety widać tu dużą niefrasobliwość przywódców Naszego Państwa, którzy patrzą w krótkiej, 4-letniej perspektywie. Obecnie mamy wciąż niezłą sytuację koniunkturalną. Dodatkowo jesteśmy beneficjentem netto transferów z UE. To optymalny moment, żeby spłacać zadłużenie. Sytuacja w najbliższych latach prawdopodobnie się pogorszy. Również środki unijne ulegną wyraźnemu zmniejszeniu. Czy faktycznie chcemy zostawić naszym dzieciom własne długi do spłacenia?”

Jednak transfery socjalne („rozdawnictwo”) mają też swą dobrą stronę – pieniądz w rękach ubogich jest najcenniejszy, bo zostaje w kraju i nakręca gospodarkę (bogaci często wyprowadzają kapitał, kupując kafelki szwajcarskie czy apartament w Portugalii). Odwoływanie się do patriotyzmu i wartości narodowych jest słabo skuteczne wobec większości populacji (obojętnej, ogłupionej antyrządowo lub istotowo wrogiej rządowi).

W sytuacji miażdżącej przewagi medialnej „sił postępu” rządowi pozostaje jedynie „w prostacki sposób kupować wyborców” w nadziei, że w sumie jest to mniejsze zło niż zaprzepaszczenie dorobku czterolecia (opozycja zapowiedziała anulowanie WSZYSTKICH ustaw).

Nie jesteśmy Singapurem, gdzie można podejmować optymalne decyzje gospodarcze – musimy liczyć się z racjami politycznymi. Można mieć rację i przegrać wybory, a racją stanu jest przedłużenie obecnej władzy o następną kadencję.

Wiemy już, czym grozi powrót do władzy „Koalicji Euroazjatyckiej”– czyli ugrupowań o różnych obliczach, ale wspólnych korzeniach. „Zlikwidujemy CBA, zlikwidujemy IPN” – to sprawy mniej istotne, lecz grozą napawa zamiar likwidacji urzędu wojewody i fragmentaryzacja kraju. Przegrana będzie oznaczać w dziedzinie ekonomicznej powrót okradania narodu, w ideowej – homoterror, poniewieranie godności narodowej i walkę z Kościołem, a w politycznej – jeszcze większą zależność od sił zewnętrznych (Julia Pitera: „Polska jest własnością całej Europy i to Europa powinna decydować o sprawach Polski, a nie rząd”). Rządzący mają też świadomość, że „miłośnicy demokracji” nie będą brali jeńców (prof. W. Sadurski: „To oczywistość, że PiS trzeba będzie zdelegalizować. Nie przez jakąś zemstę, ale jako akcja zapobiegawcza demokracji przeciw organizacji przestępczej”).

Rząd jest niewątpliwie polski – „rozdaje” Polakom, zamiast pozwolić kraść kosmopolitycznym mafiom. Wydaje się, że PiS w istniejących warunkach osiągnął bardzo wiele. Czy można było uzyskać więcej? Piłkarskie przysłowie mówi, że „gra się tak, jak przeciwnik pozwala”.

Artykuł Jana Martiniego pt. „O wyższości rozdawnictwa nad grabieżą” znajduje się na s. 5 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „O wyższości rozdawnictwa nad grabieżą” na s. 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nikt już nie wygra z Prawem i Sprawiedliwością (w nadchodzących wyborach) / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

A to znaczy, że nie jest dobrze… ale nie najgorzej jest 🙂 Takie to mieszane uczucia zagościły w mojej głowie przed zbliżającymi się wyborami. Oczywiście zagłosuję kolejny już raz.

Tym razem na Elżbietę Zielińską, która przeszła z Kukiz ’15 do Prawa i Sprawiedliwości, a jest członkiem niewielkiego koła UPR w Sejmie. Zagłosuję, mając świadomość, jak małą ma szansę zostać posłem. I tego, że głosy na nią oddane zasilą partyjną listę, promując miernych ale wiernych z pierwszych miejsc. (Pamiętam, że miałem napisać o wadliwej ordynacji i napisałem… do październikowego „Kuriera WNET” – kupujcie, proszę :).

Mógłbym jeszcze nie głosować, jak robiłem przez wiele lat, ale bardzo zależy mi na wysokiej wygranej obozu Dobrej Zmiany. Na ostatecznym pokonaniu systemu Okrągłego Stołu, III RP, przez obóz IV RP, który traktuję jako towarzyszy podróży do V Rzeczypospolitej. Na pokonaniu politycznych oszustów (nawet dziś ich lider Schetyna sączył miód do moich uszu o rozwaleniu centralnego budżetu, a nie zająknął się o tym nawet, gdy rządził) przez uczciwych socjalistów. Nawet Kasprzak i Mazguła, o red. Żakowskim nie wspominając, nie wytrzymają kolejnych czterech lat rządów PiS.

I tylko dlatego nie zagłosuję ani na PSL (+Kukiz), ani na Konfederację. Choć obu tworom życzę dostania się do Sejmu z poparciem co najmniej 10%. 55% PiS, 10% PSL i 10% Konfederacja. A 25% do zagospodarowania przez KO i Lewicę. Jak Wam się taka prognoza podoba? Bo mnie bardzo.

Prawo i Sprawiedliwość mogłoby kontynuować samodzielne rządy i mogłoby wreszcie zmienić tę okropną komuszą konstytucję, która upadla nasze państwo i naród. I trzyma nas w postkomunizmie. Ale do takiej zmiany potrzebowałoby współpracy z PSL (+Kukiz) i Konfederacją. Pierwiastek wolnościowy miałby zatem realne szanse na zagoszczenie w Ustawie Najwyższej. Socjaliści z PiS musieliby zrezygnować z części władzy biurokratycznej/partyjnej na rzecz oddania części władzy decydowania o sobie obywatelom.

Dlatego apeluję przed wyborami do liderów PiS, PSL (+ Kukiz) i Konfederacji: nie okładajcie się maczugami. Nie sugerujcie przez swoich hunwejbinów agenturalności przeciwnika, ruskiej lub polińskiej. Bo jeszcze uwierzycie we własne słowa i po wyborach nie będziecie się mogli dogadać, nawet w najważniejszej sprawie, jaką jest pozbycie się resztek bolszewii i budowa  prawdziwie polskiego państwa.

Jan A. Kowalski

PS. Oczywiście, że dalej pozostaję ukrytym zwolennikiem Partii Drobnych Ciułaczy i jak tylko się uaktywni, zaraz na nią zagłosuję :).

O doskonałości pedagoga. Zarys postaci koryfeusza pedagogiki polskiej nakreślony na podstawie jego aktywności na blogu

Na swoim blogu zaapelował: „Jeśli masz zamiar kogoś obrazić, to zrezygnuj z komentowania”. Przypuszczalnie skierował go tylko do osób chcących komentować to, co on pisze, natomiast nie do siebie.

Józef Wieczorek

Jeden z nielicznych koryfeuszy nauki polskiej, prof. dr hab. Bogusław Śliwerski, prowadzi od lat blog Pedagog, i to nadzwyczaj systematycznie. Co dzień jeden tekst, także w soboty i niedziele. Bez wytchnienia. Doprawdy imponujące, tym bardziej, że jednocześnie jest profesorem Uniwersytetu Łódzkiego, profesorem kontraktowym w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie (imponujący ilościowo wykaz działalności naukowej na stronie uczelni) i od lat bryluje w sektorze nadawania stopni i tytułów naukowych jako osoba odpowiedzialna za ich wartość.

Profesor był członkiem Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów, a od czerwca tego roku jest członkiem Rady Doskonałości Naukowej, która za nadrzędny swój cel ma „trzymanie poziomu” (prof. Grzegorz Węgrzyn w „Forum Akademickim” 7/8, 2019). W CK znajdował się w czołówce pisarzy recenzji habilitacyjnych, co chyba nie było korzystne dla utrzymania należytego poziomu naukowego, o czym świadczy spadek poziomu prac habilitacyjnych.

Co więcej, jak oznajmia na swoim blogu, jest redaktorem naczelnym kwartalnika „Studia z Teorii Wychowania”, członkiem rad naukowych czasopism pedagogicznych: „Litera Scripta Journals”, „The New Educational Review”,„Rocznik Pedagogiczny KNP PAN”,„Chowanna”, „Przegląd Pedagogiczny”, „Forum Oświatowe”, „Auxilium Sociale Novum”, „Ars Educandi”, „Wychowanie na co Dzień”, „Problemy Wczesnej Edukacji” i „Horyzonty Wychowania”, z czym wiąże się na ogół znaczna praca recenzencka.

Ponadto ostatnio wydał Książki (nie)godne czytania (Kraków 2017), Meblowanie szkolnej demokracji (Warszawa 2017), Habilitacja. Diagnoza. Procedury Etyka. Postulaty (Kraków 2017), Harcerstwo źródłem pedagogicznej pasji (Kraków 2016); Edukacja (w) polityce – polityka (w) edukacji. Inspiracje do badań polityki oświatowej (Kraków 2015); Diagnoza uspołecznienia publicznego szkolnictwa III RP w gorsecie centralizmu (Kraków 2013); Pedagogika ogólna. Podstawowe prawidłowości (Kraków 2012). Zamieścił je w zakładce „Ulubione książki”, co najlepiej świadczy o tym, że lubi to, co robi! Chociaż szkoda, że nie ujawnił, czy lubi jakiekolwiek książki innych autorów.

Aby zdobyć siły na taką aktywność, trzeba czasem wypocząć i profesor oznajmił na blogu, czego nie napisze ze względu na urlop, przerywając blogowanie od początku lipca do końca sierpnia. Jednocześnie informuje: „Zapewne zmartwią się moją nieobecnością w sieci hejterzy, faryzeusze, cynicy, hipokryci czy pozorni sojusznicy mojej aktywności społeczno-oświatowej, gdyż nie będą mieli »paliwa« do swoich toksycznych manipulacji, podwieszania się pod moje wpisy, by wyłudzać czytanie ich postmodernistycznych wyziewów w internecie czy lokalnej prasie” – demaskując istnienie jakiś bliżej nieokreślonych sił naruszających tak bardzo potrzebny błogostan pana profesora. Niewątpliwie zamknięcie na okres wakacyjny swoistej stacji paliwowej może prowadzić do obezwładnienia potencjalnego przeciwnika, którego profesor jednak nie ujawnił. (…)

W pożegnalnym, przed urlopem, wpisie na blogu ostro zaatakował także nieujawnioną publicznie osobę: „Nie będzie pocieszona osoba podszywająca się pod polską naukę, ale kompromitująca ją swoimi pseudonaukowymi rozprawami, w wyniku czego nie otrzymała stopnia doktora habilitowanego na jednym z uniwersytetów. Takich dotkniętych porażką, a nieprzyjmującym do wiadomości braku własnych kompetencji i nierozumiejących popełnianych błędów we własnych rozprawach jest wiele w naszym kraju”.

Nie wiadomo dlaczego profesor nie ujawnia personaliów atakowanych czytelników, którym przypisuje czy to zaburzenia psychiczne, czy rozprawianie pseudonaukowe. Chyba bije na oślep czymś poirytowany, nie dając żadnych konkretnych profesorskich porad, jak ci nieszczęśnicy winni osiągnąć akceptowany przez niego – w końcu członka Rady Doskonałości Naukowej – poziom doskonałości. (…)

Profesor zapowiada na blogu zbliżający się X Zjazd Pedagogiczny (18–20 września 2019 w Warszawie) (…) Pisze: „Zobaczymy się na X Jubileuszowym Zjeździe Pedagogicznym w Warszawie, gdzie będę miał możliwość podzielenia się z Państwem analizą powodów zanikającego zaufania w środowisku nauk pedagogicznych, które dotknięte jest grą pozorów, środowiskowymi manipulacjami, fenomenem zdrad i zanikającej etyki recenzowania publikacji. Wierność nauce jest odwagą w uniwersytetach handlujących stopniami naukowymi, gdzie niektórzy profesorowie wolą tracić godność i własną wiarygodność”.

(…) O patologiach/etyce/historii i teraźniejszości środowiska akademickiego piszę od lat (…) nie zauważyłem, żeby pan profesor podjął się polemiki z moimi tekstami. No może z jednym wyjątkiem, kiedy w swojej książce Turystyka habilitacyjna Polaków na Słowację w latach 2005–2016 z przekąsem wyrażał się o moich interpretacjach negatywnego znaczenia dla nauki przygranicznego ruchu habilitacyjnego (mój blog – Dwie pasje Polaków: turystyka i habilitacja, w jedno połączone).

Pan profesor też był negatywnie nastawiony do tych patologii, ale niestety nie podzielił się swoimi działaniami na rzecz ich powstrzymania (może ich nie było?), kiedy był obecny przez spory czas na jednym z tych najbardziej patologicznych uniwersytetów słowackich, stanowiących cel peregrynacji habilitacyjnych polskich miłośników stopni i tytułów naukowych, choć niekoniecznie nauki.

Profesor w swych tekstach jawi się jako wręcz fanatyczny zwolennik obecnego systemu tytularnego, dyskredytując tych, którzy nie są posiadaczami niewiele wartych tytułów, za nadawanie których w jakimś stopniu sam odpowiada.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „O doskonałości pedagoga” znajduje się na s. 8 i 9 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „O doskonałości pedagoga” na s. 8 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zginął, bo był dziennikarzem. Upamiętnienie 27 rocznicy porwania Jarosława Ziętary, do dziś niewyjaśnionego

Czy bliscy w końcu dowiedzą się, gdzie znajdują się szczątki zamordowanego dziennikarza i będą mogli po tylu latach go pochować? I bardzo ważne pytanie: Czy Jarka można było uratować z rąk oprawców?

Aleksandra Tabaczyńska

1 września przy tablicy upamiętniającej dwudziestoczteroletniego poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętarę na ulicy Kolejowej 49 spotkali się ludzie mediów z Wielkopolski oraz znajomi zamordowanego. Wśród nich Krzysztof Kaźmierczak, redakcyjny kolega Jarka. Oprócz zniczy i kwiatów przygotowano też bezpłatną broszurę autorstwa K. Kaźmierczaka, zawierającą kompendium tragicznych losów zaginionego reportera.

27 lat temu 1 września około godziny 9.00 rano młody poznański dziennikarz był widziany po raz ostatni. Wyszedł z domu przy ulicy Kolejowej 49 i według zeznań świadków w dwóch procesach toczących się w Sądzie Okręgowym w Poznaniu, wsiadł do rzekomego radiowozu i odjechał, prawdopodobnie w towarzystwie mężczyzn ubranych w mundury policji. Do redakcji „Gazety Poznańskiej”, w której pracował, nigdy nie dotarł. Do dziś nie odnaleziono ciała Ziętary, nie wiadomo też, kiedy dokładnie zginął ani kto go zabił.

W Poznaniu znajdują się dwa miejsca upamiętniające Jarosława Ziętarę. Pierwsze to ulica jego imienia, która znajduje się przy budynku, gdzie w 1992 roku mieściła się siedziba „Gazety Poznańskiej”. To miejsce pracy, do którego Ziętara nie dotarł 27 lat temu. Drugą lokalizacją jest tablica przy ulicy Kolejowej 49 na poznańskim Łazarzu. Na murze kamienicy, gdzie dziennikarz wynajmował mieszkanie, widnieje napis: „W tym domu mieszkał Jarosław Ziętara. Porwany 1 września 1992 r. Zginął, bo był dziennikarzem”.

Oba te upamiętnienia powstały z inicjatywy Komitetu Społecznego im. Jarosława Ziętary, który do dziś walczy o wyjaśnienie okoliczności śmierci reportera. Od września br., po wakacyjnej przerwie będą kontynuowane dwa procesy związane z losami Ziętary. Jeden o podżeganie do zabójstwa poznańskiego dziennikarza. O czyn ten został oskarżony były senator, twórca pierwszych kantorów wymiany walut w Polsce – Aleksander Gawronik, który nie przyznaje się do winy i czuje się niesłusznie oskarżony. W drugim procesie oskarża się Mirosława R. pseudonim „Ryba” i Dariusza L. pseudonim „Lala” – o uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie Ziętary. „Ryba” i „Lala” to dwaj ochroniarze z firmy Elektromis, należącej do biznesmena Mariusza Ś., którzy przebrani za policjantów, mieli porwać dziennikarza spod jego mieszkania w Poznaniu i przekazać zabójcom. W Krakowie trwa jeszcze trzecie śledztwo, które ma ustalić, kto zabił Jarosława Ziętarę.

Trudno dziś przesądzić, czy sprawy sądowe i toczące się śledztwo wyjaśnią wszystkie niewiadome tej zbrodni. Nie wiadomo też, czy udowodnią winę oskarżonym, czy może w sposób wiarygodny oczyszczą ich z zarzutów. Czy bliscy dowiedzą się, gdzie znajdują się szczątki zamordowanego dziennikarza i będą mogli po tylu latach go pochować. I bardzo ważne pytanie: Czy Jarka można było uratować z rąk oprawców?

Oba procesy od początku roku obserwuje Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Zginął, bo był dziennikarzem” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Zginął, bo był dziennikarzem” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dlaczego Polsce potrzebna jest partia wolnorynkowa? Gdzie jest przyczyna braku takowej na naszej scenie politycznej?

Co zrobić, aby partia wolnorynkowa powstała i reprezentowała interesy osób miłujących kapitalizm, a także wolność – rozumianą jako wolność wyboru, wolność gospodarowania i wolność zawierania umów?

Artur Szczepek

Elektorat prorynkowy, wolnościowy nie ma swoich przedstawicieli w parlamencie (no może poza nielicznymi wyjątkami pojedynczych posłów, którzy zasilają większe podmioty polityczne), co przekłada się na brak realizacji ważnych dla tego środowiska postulatów, takich jak np. szeroko rozumiana deregulacja, decentralizacja państwa oraz obniżka obciążeń fiskalnych, które blokują rozkwit polskiego ducha przedsiębiorczości. Być może istnieje kilka tworów, które mienią się „wolnościowymi” – przynajmniej w sferze deklaratywnej – ale po głębszej analizie głosowań oraz rezultatach ich osiągnięć politycznych w tym zakresie narasta wobec nas, miłośników wolności, ogromny sceptycyzm. Większość liderów i osób o takich poglądach funkcjonuje na co dzień i pracuje raczej w sektorze pozarządowym, gdzie prowadzi swoje jakże ważne zadnie wykuwania kadr oraz popularyzowania wolnego rynku szczególnie pośród młodzieży i studentów. Jednak gdy zadamy sobie pytanie, kto nas reprezentuje w sejmie, jednoznacznie możemy stwierdzić, że nikt. O przyczynach tego stanu w dalszej części mojego wywodu.

Głównym powodem braku wolnorynkowej partii politycznej jest brak planu na funkcjonowanie długofalowe. Jednak to tylko wierzchołek góry lodowej.

Co sezon powstaje kolejny twór polityczny, nastawiony tylko i wyłącznie na wybory – oczywiście w krótkiej perspektywie czasowej – bez strategii, spójnego programu i przekazu. Kierowany jest przez tych samych liderów, którzy non stop robią to samo oraz popełniają te same błędy organizacyjne i wizerunkowe, a przy tym oczekują pozytywnych rezultatów – ale to się nigdy nie udało i udać nie mogło.

Kolejnym aspektem są niefortunnie zawierane sojusze, które za wszelką cenę mają wprowadzić wolnościową reprezentację do sejmu. Te sojusze dla liberalnego elektoratu są egzotyczne i nie do zaakceptowania. Zauważalny jest też brak umiejętności zarządzania zasobami ludzkimi, który wynika z braku spójnego, wewnętrznego systemu zarządzania organizacją. Dzisiaj brak mechanizmu rozliczania poszczególnych osób oraz brak klarownej drogi awansu wewnątrzpartyjnego prowadzą do patologii i rozkładu każdego ugrupowania politycznego. Tego typu organizacja powinna działać jak dobra korporacja. Sposób prowadzenia kampanii oraz oferta dla przeciętnego Kowalskiego też pozostawia wiele do życzenia. Dostrzegam jeszcze jeden problem, który dotyczy już wyborców. Stawiają oni cele i mają wymagania nie do zrealizowania przez małą, raczkującą partię. Potrzeba więcej realizmu oraz świadomości długiego marszu.

Występują też czynniki niezależne od organizacji, a do tych zalicza się negatywne nastawienie do samego liberalizmu, gdyż w dzisiejszym chaosie semantycznym liberalizm jest utożsamiany z libertynizmem oraz – niesłusznie zresztą – zarzuca mu się wszystko, co najgorsze. Dla przeciętnego wyborcy w wieku 45+ liberalizm jest synonimem wyzysku i ucisku pracownika. Do czynników zewnętrznych zaliczam też działania propagandowe dużych mediów w Polsce, kontrolowanych przez dwa główne, zwalczające się obozy polityczne.

W naszym biednym kraju występuje też duży odsetek wyborców roszczeniowych i liczących na nieustanną interwencję państwa w każdej sprawie. To nie pomaga.

Cały artykuł Artura Szczepka pt. „Potrzebna partia wolnorynkowa” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Artura Szczepka pt. „Potrzebna partia wolnorynkowa” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Hejt w internecie przetrwa wszelkie krytyki, bo okazał się skutecznym narzędziem osiągania celów politycznych

Trolla jest dość łatwo zlokalizować – nie pisze on własnych tekstów, tylko znaczną ilość komentarzy. Zna się na wszystkim i zabiera głos na każdy temat, popełnia liczne, rażące błędy językowe.

Jan Martini

Od 10 lat prowadzę blog na portalu Niepoprawni (nick Leopold) i obserwowałem licznych komentujących funkcjonariuszy, którzy mniej lub bardziej udatnie czynią zamęt na portalu i w głowach czytelników. Niektórzy przestali już być aktywni – zmarli lub zostali przeniesieni w stan spoczynku.

Ze starych, sezonowanych trolli pozostało już niewielu, ale za to pojawiła się czereda nowych, którzy łączą się w stada celem zwiększenia „siły rażenia”. Czy są to trolle nowej generacji, o zamiarze zatrudnienia których mówiła premier Kopacz?

Cechą „nowych” jest brutalizacja języka i używanie wulgaryzmów. Trolla jest dość łatwo zlokalizować – nie pisze on własnych tekstów, tylko znaczną ilość komentarzy. Zna się na wszystkim i zabiera głos na każdy temat, zawsze kończąc konkluzją – „PiS PO to samo zło”. Poza tym w rubryce „o sobie”, gdzie każdy pisze na swój temat parę słów, zostawia puste miejsce lub deklarację w rodzaju „kocha Polskę”. W swoich komentarzach trolle często popełniają rażące błędy ortograficzne, gramatyczne, stylistyczne i nie używają polskich znaków diaktrycznych, jakby sugerując, że autor komentarza jest cudzoziemcem. (…)

Uważam, że portal Niepoprawni ma pewien udział w kształtowaniu świadomości społecznej, co przyniosło znakomity rezultat w zwycięstwie „dobrej zmiany”. Tak o portalu pisał w 2017 roku, z okazji 9-lecia istnienia, jego szef – Gawrion: „Z dumą mogę powiedzieć, że byliśmy jedną z pierwszych tego rodzaju inicjatyw w polskim internecie. W czasie, gdy zakładaliśmy portal, monopol na »prawdę«, opinię i informację miały: TVN, Polsat, TVP, Onet, Wp. Wyrzucano nas z nowo powstałego komercyjnego miejsca dla blogerów – salonu24.pl. Nazywanie Bolka Bolkiem było wtedy wariactwem i niedorzecznością. Wszędzie szalała cenzura. »Gazeta Polska« była niszowym, papierowym tygodnikiem. Nikomu nie śniło się o internetowych, komercyjnych mediach typu niezależna czy wpolityce, które powstały dopiero kilka lat po nas”.

Czasy się jednak zmieniają – dziś każdy, pisząc życzliwie o rządach obecnej ekipy, może być pewny komentarzy w rodzaju: „No takiej szmiry propagandy sukcesu jedynie slusznie postepujacego PISdzielskiego nierzadu to za czasow Gomolki trudno by znalezc. Autor ma nas za kompletnych idjotow tlumaczac ten antypolski prozydowski nierzad”.

Cały felieton Jana Martiniego pt. „Trolle i hejterzy” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana Martiniego pt. „Trolle i hejterzy” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy można uratować polskość Polaków na Litwie? / Katarzyna Purska USJK, „Wielkopolski Kurier WNET” 63/2019

„Jak świat światem Litwin Polakowi nigdy nie był bratem”. Co nas może połączyć? Koncepcja Piłsudskiego zbudowania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakceptowania przez Litwinów.

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

Z Polski do Polski

„Długi łańcuch ludzkich istnień połączonych myślą prostą…” – ten cytat z kultowej pieśni Jana Pietrzaka przywołał mer rejonu solecznikowskiego, Zdzisław Palewicz, podczas swego wystąpienia skierowanego do przybyłych z Polski pielgrzymów. Pielgrzymi ci przywędrowali pieszo z Suwałk i w drodze do Ostrej Bramy zatrzymali się na kilka godzin w parafii Butrymańce na Litwie. Salezjańska Pielgrzymka Suwałki–Wilno odbywała się w dniach 15–24.07 już po raz 29 i zgromadziła ok. 740 osób z całej Polski, a także spoza jej granic. W tym roku osobiście wzięłam w niej udział i dlatego chciałabym o niej opowiedzieć z perspektywy uczestnika i obserwatora.

Pokonaliśmy razem ok 270 km, choć na mapie odległość pomiędzy Suwałkami a Wilnem jest dużo mniejsza. Przyglądając się na mapie trasie naszej pielgrzymki, stwierdziłam, że dość mocno kluczyliśmy, zanim osiągnęliśmy cel, jakim było stanięcie u stóp Matki Bożej Ostrobramskiej. Dlaczego tak? Zapewne organizatorzy pielgrzymki – księża salezjanie – kierowali się nie tylko względami praktycznymi, ale przede wszystkim mieli na uwadze cel patriotyczny. Większość bowiem odcinków drogi pokonywanej przez pielgrzymów prowadziła przez miejscowości zamieszkałe w większości przez ludność pochodzenia polskiego. Mówiła nam o tym ogromna radość, z jaką podejmowali nas mieszkańcy tych miejscowości. Tej wielkiej radości i wzruszeniu dali wyraz Polacy z Litwy już na granicy obu państw, gdyż czekali na nas w delegacji Stanisław Łabowicz – polski konsul honorowy – wraz z dwiema pracownicami konsulatu oraz ks. Józef Aszkiełowicz – proboszcz parafii Butrymańce. Przedstawiciele konsulatu powitali nas litewskim chlebem i sękaczem, a ks. proboszcz pokropił nas wodą święconą i udzielił pasterskiego błogosławieństwa.

Ten obraz księży proboszczów stojących na granicy swoich parafii z wodą święconą i kropidłem w ręku powtarzał się jeszcze kilkakrotnie podczas naszego pielgrzymowania. Na granicy państwowej usłyszeliśmy znamienne słowa: „Nie jesteście na obczyźnie, bo Ojczyzna wasza tu”.

Wzruszeni odpowiedzieliśmy, intonując hymn narodowy i ruszyliśmy przed siebie krokiem poloneza, w takt towarzyszącej nam muzyki. Po drodze ludność polska witała nas kwiatami rozsypanymi po drodze, girlandami w otwartych szeroko bramach kościołów i biciem dzwonów. Młode kobiety z dziećmi na ręku podchodziły, aby pobłogosławić ich dzieci; starcy, czasami na wózkach inwalidzkich, siedzieli przy płotach i wzruszeni machali nam w powitalnym geście. Widziałam też stare kobiety klęczące przy drodze z różańcem w rękach. Piękne i wzruszające obrazy, które zachowałam w pamięci i w sercu. I w opozycji do nich inne obrazy, te z miejscowości zamieszkałych w większości przez Litwinów: wyludnione drogi, demonstracyjna obojętność i mocno powściągliwe reakcje. Tu czuje się wzajemne napięcia i animozje pomiędzy Polakami a Litwinami.

Rozumiem niechęć Litwinów do naszej obecności na tych ziemiach. Jest ich mniej niż 2,9 mln. Wilno jest ich stolicą i bardzo lękają się wyimaginowanych lub prawdziwych roszczeń Polaków. Mogę sobie wyobrazić, jak czują się dziś, gdy widzą tłum arcypolskich pielgrzymów maszerujących do Wilna. Zapewne podobnie jak ja, np. we Wrocławiu, wobec hałaśliwie zachowujących się turystów z Niemiec i gdy słyszałam, jak przewodniczka wskazuje im z dumą na niewątpliwe ślady kultury niemieckiej w tym mieście.

Litwini walczą nie tylko o swoją tożsamość, ale także o swoje przetrwanie! Tym bardziej, że jest ich coraz mniej. Od 2004 r., tj. od chwili przystąpienia Litwy do Unii Europejskiej, emigrowało z kraju wiele młodych osób. Od lat zaznacza się też ujemny przyrost naturalny. Litwini mają mało dzieci!

Nic więc dziwnego, że mniejszość polską traktują jako zagrożenie dla swego bytu. Można to zaobserwować już na pierwszy rzut oka. Nigdzie nie ma polskich napisów. Ani na mapach, ani na drogowskazach. Także na terenach zamieszkałych w większości przez Polaków. Do 2010 roku obowiązywała na Litwie ustawa o mniejszościach narodowych, która pozwała na używanie języka mniejszości w urzędach i na tablicach informacyjnych. Po jej wygaśnięciu nowa nie została przyjęta. Tak więc obecnie jedynym urzędowym językiem jest litewski. Mimo to trzeba przyznać, ze od czasu przełomu komunistycznego, czyli od roku 1990, na Litwie wydawane są pisma w języku polskim i działa m.in. jako stowarzyszenie Związek Polaków na Litwie (ZPL). Polacy mają też swoją reprezentację polityczną w postaci partii pod nazwą Akcja Wyborcza Polaków na Litwie-Związek Chrześcijańskich Rodzin (AWP-ZChR). Partia ta istnieje od 1994 r. i według stanu z 2016 roku liczy 2207 członków. Problem w tym, że wprowadzona przez państwo klauzula 5% dla podziału mandatów z listy krajowej okazała się dla niej zaporowa. W wyborach 2000 r. uzyskała więc jedynie 1,85%. Trudno się temu dziwić, skoro Polacy na Litwie stanowią obecnie 5,62% ludności tego kraju i odsetek ten wciąż spada.

Podczas trwania pielgrzymki przyszło nam nocować w różnych miejscach, ale tylko dwukrotnie miałam przyjemność i zaszczyt gościć w domach. Próbowałam jednak podejmować rozmowy z napotkanymi ludźmi i starałam się ich uważnie słuchać. Kiedy w gościnnych polskich domach zasiadłam przy suto zastawionym stole, prowadziłam z nimi „nocne Polaków rozmowy”. Słuchali mnie z niedowierzaniem, gdy tłumaczyłam, że obecnie rządząca ekipa wcale nie jest skrajną prawicą, lecz raczej lewicą ze względu na przeprowadzane reformy społeczno-gospodarcze. Kiedy w końcu przyjęli tę informację i dali wyraz swej aprobacie, ostrożnie zapytali mnie o mój stosunek do Rosjan. Wyjaśniłam, że nie mam uprzedzeń w stosunku do ludzi. Wtedy przyznali, że od lat współpracują na Litwie z Rosjanami na szczeblu lokalnym i samorządowym, a zaraz potem wyjaśnili, że jest to konieczne, gdyż wspólnie muszą bronić się przed Litwinami. Dałam więc wyraz swoim obawom co do kierunku tej współpracy i realnie pojawiającego się niebezpieczeństwa rozgrywania interesów rosyjskich poprzez skonfliktowanie Polaków z Litwinami. W odpowiedzi usłyszałam słowa uznania pod adresem polityki Rosji i samego prezydenta Putina.

Przy innej okazji moja rozmówczyni – również Polka – ze zgrozą wspominała pobyt swego ojca w łagrze na Syberii, o którym dowiedziała się po latach, a zaraz potem – ze wzruszeniem mówiła o tym, jak została przyjęta do Komsomołu pomimo tego, kim był jej ojciec.

Podczas rozmowy z aprobatą wyrażała się o niezrealizowanym projekcie stworzenia wspólnie z Rosjanami, na obszarze zamieszkałym przez większość polską, tzw. krasnowo rajona. Uważała to za dobry pomysł, ponieważ zwiększał siłę mniejszości polskiej i rosyjskiej przeciwko Litwinom. Na koniec dodała: „Jak świat światem Litwin Polakowi nigdy nie był bratem”. Słysząc te słowa, byłam pełna niepokoju i wewnętrznego zamieszania. Kiedy więc nadarzyła się okazja, zaczepiłam na ten temat jednego z księży proboszczów. Przyznał niechętnie, że taki pogląd panuje wśród Polaków, po czym przerwał rozmowę i opuścił moje towarzystwo. Odniosłam wrażenie, że moje pytania bardzo go zaniepokoiły i zirytowały.

Dla dopełnienia kreślonego tu obrazu należałoby przywołać jeszcze jeden wątek mojej rozmowy z Polakami na Litwie. Zapytałam ich o edukację dzieci i młodzieży. Przyznali, że młode pokolenie nie chce i nie mówi po polsku. Wynika to m.in. z tego, że edukacja w polskiej szkole, tj. z językiem wykładowym polskim, utrudnia im perspektywy życiowe i zawodowe. Dlatego też rodzice wybierają dla nich najczęściej szkołę rosyjską, a czasami litewską. Efekt? Sprawdziłam dane. Zaznacza się stały spadek ludzi, którzy uznają język polski za swój język ojczysty (z 220 tys. w 1989 r. do 154 tys. w 2011 roku; dane z Wikipedii). Co więcej, z badania jakościowego przeprowadzonego przez Biuro Nordyckiej Rady Ministrów na Litwie (Norden) oraz spółkę TNS wynika, że polska młodzież rejonu solecznikowskiego (78% ludności stanowią Polacy) zupełnie nie korzysta z polskojęzycznych mediów.

Dominują wśród nich media litewskie i rosyjskie. W domu najczęściej rozmawiają po rosyjsku, a nie po polsku. Jeśli nawet mówią po polsku, to aż 42% wśród używanych w mowie wyrażeń stanowią rusycyzmy.

Nie jest to jednak tylko problem młodzieży polskiej. W Wilnie (dane z 2014 r.) 52,1% respondentów pochodzenia polskiego ogląda telewizję rosyjską, a polską – jedynie 31,4%. Jak wynika z tych badań, aż 63,86% litewskich Polaków uważa Rosję za kraj przyjazny Litwie, a politykę prezydenta Putina pozytywnie ocenia 64,6%. Przeciwnego zdania jest tylko 30% Polaków na Litwie. O czym to świadczy? Mariusz Antonowicz – członek zarządu Polskiego Klubu Dyskusyjnego w Wilnie i wykładowca Uniwersytetu Wileńskiego – nazywa świat, w którym żyją współcześni Polacy na Litwie, „ruskim mirem”.

Zarzuca polskim działaczom i parlamentarzystom reprezentującym AWP-ZChR odpowiedzialność za rozpowszechnianie wśród mniejszości polskiej na Litwie rosyjskich wpływów kulturalnych i politycznych. Powołuje się przy tym na konkretne fakty, np. na to, że działacze ci brali udział w obchodach Dnia Zwycięstwa. Uroczystości te odbywają się w dn. 9.05 na cmentarzu antokolskim i organizuje je corocznie ambasada Rosji w Wilnie. Co więcej, kilku z nich, a wśród nich Waldemar Tomaszewski – były przewodniczący APL, wybrany w 2000 r. na posła okręgu Wilno-Soleczniki – miał podczas tych uroczystości wpiętą w klapę marynarki wstążkę „georgijewską”. Byli nią nagradzani kaci z Katynia. Waldemar Tomaszewski podczas udzielanego wywiadu nazwał ją zaś symbolem rycerskości. Autor artykułu wymienia również wśród postaci mocno kontrowersyjnych Rafała Muksinowa – Rosjanina, który kandydował z listy AWPL, mimo że znany jest jako działacz otwarcie prokremlowski.

Skąd Rosjanie na liście AWPL? Otóż partia ta w wyborach z 2004 r. wystartowała razem z przedstawicielami mniejszości rosyjskiej i białoruskiej. Przyczyna leżała w ordynacji wyborczej. Partia podjęła taką decyzję, aby przekroczyć próg wyborczy 5% i rzeczywiście w 2012 roku uzyskała 5,83%.

Jak twierdzą Polacy na Litwie, to oni zadecydowali o wyborze w 2019 roku obecnie sprawującego urząd prezydenta Gintasa Nauseda.

Rzeczywiście, nowy prezydent Litwy rozpoczął swoje wizyty zagraniczne od Warszawy. Jest więc szansa na ocieplenie stosunków litewsko-polskich. Wróćmy jednak do uzasadnianie zarzutu Antonowicza o budowanie „ruskiego miru” przez polską mniejszość na Litwie. W czasach komunistycznych, gdy istniała jeszcze Litewska Republika Ludowa, w roku 1988 Polacy na Litwie powołali Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne, które w 1989 r. przekształciło się w związek Polaków na Litwie. Inicjatorem, współzałożycielem i pierwszym prezesem tego Stowarzyszenia został Jan Sienkiewicz. Należał on też do grona redaktorów polskojęzycznego dziennika wydawanego w Wilnie w latach 1953–1990 pt. „Czerwony Sztandar”. Okazuje się, że w 12-osobowej grupie inicjatywnej SSKL (Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego) było aż 7 dziennikarzy tego pisma. Dla mnie osobiście interesująca wydaje się jeszcze informacja, że gazeta „Czerwony Sztandar” przekształciła w 1990 r. się w „Kurier Wileński”. Podczas pielgrzymki uczestniczyliśmy w spotkaniu z redaktorami tego pisma. Deklarowali nam wówczas, że czasopismo nawiązuje do znanego i powszechnie czytanego w okresie międzywojennym pisma o tym samym tytule. Tymczasem, jak dowodzi Mariusz Antonowicz, nie ma już tego przedwojennego Wilna ani jego mieszkańców, o których pisze we wspomnieniach gen Rydz-Śmigły, że kiedy w 1919 r. wkraczał na czele wojska polskiego do Wilna, ci, „gdyby mogli, rzucaliby serca pod kopyta końskie”.

Zastanawiam się nad postawionymi tu zarzutami. Wątpię, czy potrafię dokonać obiektywnej oceny moralnej działań podejmowanych na Litwie przez polskich polityków, działaczy i dziennikarzy. Trzeba by dobrze znać kontekst polityczny i historyczny, a ja tego nie mogę sobie przypisać. Staram się więc słuchać argumentów każdej ze stron.

Po latach redaktorzy „Czerwonego Sztandaru” opowiadają o tym, jak skutecznie, choć mozolnie walczyli z nakazami Litewskiej SRR w obronie ludności polskiej. Jednym ze skutecznie zwalczonych problemów był nakaz stosowania zlituanizowanych nazw miejscowości. Dopiero w roku 1988 udało im się wprowadzić polskie nazwy.

„Czerwony Sztandar” oficjalnie był organem KC KPL, a więc dziennikarze tej gazety mogli – także w urzędach – interweniować w sprawach ważnych dla polskiej społeczności pod hasłem „obywatele piszą, gazeta partyjna interweniuje”. Redakcja pisma przypisuje też sobie zasługę doprowadzenie do wzrostu liczby polskich dzieci posyłanych do szkół z językiem wykładowym polskim oraz skuteczną obronę przed zlikwidowaniem polskiego cmentarzyka wojskowego utworzonego w 1922 r. na tzw. Nowej Rossie, gdzie znajduje się Mauzoleum z sercem marszałka Józefa Piłsudskiego. Obecność serca Marszałka na cmentarzu w Wilnie jest znakiem pamięci narodowej dla kolejnych pokoleń Polaków. Marszałek mawiał: „Naród, który traci pamięć, przestaje być Narodem – staje się jedynie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium”.

To ważna myśl nie tylko dla Polaków na Litwie, ale przede wszystkim dla nas tu, w naszym kraju. Z bólem dostrzegamy niekiedy, że Polacy, którzy opuścili nasz kraj w ostatnich latach, nie ustrzegli swych dzieci przed utratą tożsamości narodowej. Już drugie pokolenie na obczyźnie często słabo mówi po polsku i nie czuje się Polakami. Tymczasem na tych ziemiach polskość była pielęgnowana i zachowywana nie tylko dzięki wysiłkowi działaczy i polityków, ale za sprawą rodziców przekazującym pamięć historyczną i język ojczysty swoim dzieciom oraz dzięki zaangażowaniu gorliwych kapłanów.

Podobno wilnianie, nawet jeśli mówią po polsku, to i tak myślą po rosyjsku. Jeśli to prawda, to jest to wyzwanie dla nich, ale przede wszystkim dla nas, żyjących w obecnych granicach Polski.

Wszyscy darzymy Wilno większym lub mniejszym sentymentem, ale nie rościmy już pretensji do jego odzyskania. Sądzę, że szanujemy aspiracje niepodległościowe Litwinów. Stosunki polsko-litewskie na przestrzeni 100 lat od odzyskania niepodległości były trudne, wspólnie przechodziliśmy okresy ocieplenia lub zlodowacenia. Teraz wyłania się kolejna szansa. Pytanie, co nas może połączyć? Na pewno nie historia. Koncepcja Józefa Piłsudskiego zbudowania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakceptowania przez stronę litewską. I tak już chyba pozostanie. Mogą nas połączyć interesy gospodarczo-polityczne, ale czy tylko? Chciałabym wierzyć, że połączy nas wiara katolicka w większości wyznawana na Litwie.

Ze smutkiem jednak muszę skonstatować, że i w tym względzie też nie ma jedności. Decyzja biskupa wileńskiego przeniesienia obrazu Jezusa Miłosiernego autorstwa E. Kazimierowskiego z kościoła polskiego pod wezwaniem Ducha Świętego do kościoła przy ul Dominikańskiej – tzw. Sanktuarium Miłosierdzia Bożego – została oprotestowana przez Polaków. Władze kościelne tłumaczyły – i słusznie – że chodzi o rozszerzenie i upowszechnienie kultu Bożego Miłosierdzia. Niestety w praktyce słynny obraz stał się mało dostępny. Próbowałam wejść do wnętrza tego maleńkiego kościoła, stojącego w ciasnym szeregu kamienic Starego Miasta. Okazało się to niemożliwe, bo właśnie sprawowana była msza święta. A nawet kiedy nie sprawuje się tam nabożeństw – do wnętrza może wejść niewielka, bo kilkudziesięcioosobowa grupa wiernych. Można pomodlić się na progu świątyni, spoglądając na obraz przez szklane drzwi.

„Nasz biskup nas, Polaków, nie zauważa” – skarżą się wilnianie. „Nie chce do nas ani słowa powiedzieć po polsku”… Podczas wejścia Ogólnopolskiej Pielgrzymki witał pielgrzymów pod Ostrą Bramą ks. wikary parafii. Uroczystą Mszę św. celebrował tam ks. bp Jerzy Mazur – ordynariusz Diecezji Ełckiej wraz z ks. biskupem pomocniczym z Diecezji Wileńskiej… Jako katolicy wierzymy, że Kościół został zbudowany przez Jezusa Chrystusa na Ewangelii i że jest katolicki, tj. powszechny, a więc ponadnarodowy.

Na koniec rodzi się we mnie kolejne pytanie: Jak ratować polskość na tych terenach? Na pewno przez działania edukacyjne, poprzez przyjmowanie w Polsce dzieci i młodzieży (choć podobno to bardzo trudne z prawnego punktu widzenia). Trzeba również, aby polskie media, polska telewizja stały się bardziej dostępne na Litwie. Należy wspierać finansowo i politycznie polskie organizacje i stowarzyszenia na Litwie, ale chyba to już zadanie dla polskiego rządu.

Piszę zaś o tym, bo pragnę, aby Polacy poczuli się odpowiedzialni za wspólne dziedzictwo i za swoich Rodaków na obczyźnie. Sądzę, że nasza presja wywierana na rząd i parlament może okazać się skuteczna.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Z Polski do Polski” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Katarzyny Purskiej USJK pt. „Z Polski do Polski” na s. 6 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Najwyższy czas na wypracowanie polskiej strategii narodowej, gwarantującej uniezależnienie się od zagranicy

Potrzebujemy samodzielnego polskiego myślenia i polskiego rozwiązania problemów – w opozycji do niemieckiego rozwiązania dla podbijanych terytoriów, przyjętego entuzjastycznie przez rząd PO-PSL.

Jan A. Kowalski

Na czym polega elita państwowa i jaka jest jej rola w funkcjonowaniu narodu i państwa przedstawię na przykładzie Niemiec, naszego sąsiada i partnera handlowego. W napisanej w roku 2010 (drukowanej w odcinkach w „Kurierze WNET, numery 27/2016–37/2017) Wojnie, którą właśnie przegraliśmy wykazałem, w jaki sposób Niemcy wygrały światowe zawody pn. globalizacja. Dokonały tego jako jedyne państwo europejskie, przy okazji podporządkowując gospodarczo i polityczne pozostałe państwa Unii Europejskiej, stare i nowe. Dokonała tego w sposób przemyślany i zaplanowany (Agenda 2000) niemiecka elita państwowa: polityczna, społeczna i gospodarcza, przy wykorzystaniu potencjału niemieckiego państwa i narodu.

Gdy reszta Europy ocknęła się w roku 2009, przerażona wizją upadku gospodarczego i finansowego własnych państw, Niemcy jako jedyne państwo europejskie odnotowały 110-miliardową nadwyżkę finansową. (Od tego czasu Niemcy powiększają swoją przewagę aż do kwoty 250 miliardów euro za ostatnie dwa lata).

W Wojnie… wspomniałem koncepcyjną pracę Ottona Baringa, udekorowanego później najwyższymi odznaczeniami państwowymi. Nie wspomniałem o jednym: o tym, że zwykły niemiecki Schmidt dopiero w roku 2010 zorientował się, że uczestniczył w kolejnym niemieckim planie podboju Europy. I ucieszył się tak bardzo, że w roku tym po raz pierwszy liczba zwolenników euro osiągnęła przewagę nad zwolennikami starej dobrej marki, i to w stosunku 75 do 25%.

Jednak projekt pn. euro, który pozwolił Niemcom na tak ogromne zwycięstwo, właśnie wyczerpuje swoje rezerwy. Wygrać dzięki euro – czemu nie? Ale teraz, w sytuacji stagnacji gospodarczej w Europie i trudności z finansami państwowymi Francji, Hiszpanii, Portugalii, Włoch i Grecji, odpowiedzialność za każde nieniemieckie euro w żadnej mierze nie leży w interesie Niemiec. Zatem w ciągu najbliższych paru lat powinniśmy się spodziewać zmiany w narracji niemieckiej elity państwowej. Zwykłemu Niemcowi i Europejczykowi zmiana ta zostanie przedstawiona przez całkowicie zależną od tejże elity niezależną niemiecką prasę jako niemiecka narodowa konieczność i powinność. I okaże się z niej, że Niemcy naprawdę już dłużej nie są w stanie finansować projektu pn. euro. I dla dobra wszystkich Europejczyków wracają do marki. Honorując, rzecz jasna, każde wyprodukowane wcześniej euro, niemieckie euro.

Niemiecka operacja podboju Europy trwała 20 lat. Już zatem rozumiecie, drodzy Czytelnicy, skąd to moje wołanie. Nasz najlepszy premier, Mateusz Morawiecki, ogłosił właśnie przyszły rok jako pierwszy rok bez deficytu budżetowego. Co oznacza, że prawdopodobnie pierwszy raz po roku 1991 nie będziemy musieli pożyczać pieniędzy, żeby wystarczyło nam na przeżycie. Jest to ogłoszone w „naszej” prasie jako fantastyczna wiadomość. W sytuacji 300-miliardowego zagranicznego długu dolarowego, który w każdej chwili może zostać odpalony do wywołania kryzysu finansowego w naszym państwie. Mieliśmy przykład Rosji po agresji na Ukrainę, jak taka operacja może wyglądać. Jednak, w odróżnieniu od Rosji, nie mamy nafty i gazu, żeby ją przetrwać.

Nie zamierzam zbytnio czepiać się premiera Morawieckiego. Nie kradnie i próbuje dobrze zarządzać państwem; na miarę systemu, w którym funkcjonuje. W porównaniu do czasów 8-letniej smuty, gdy Platforma Obywatelska udawała, że rządzi, a kradli wszyscy krewni i znajomi królika – rzecz nie do przecenienia.

Jednak nie jesteśmy wyspą. I samo dobre rządzenie w ramach złego systemu niczego nie załatwi. Bo nasz najlepszy rząd nie steruje światowymi rynkami, giełdą w Nowym Jorku i funduszami spekulacyjnymi. Dlatego najwyższy już czas na wypracowanie polskiej strategii narodowej, gwarantującej uniezależnienie się od zagranicy, zwłaszcza od Niemiec. I na budowę polskiego bogactwa narodowego w oparciu o potencjał wewnętrzny.

W sytuacji globalnej presji i braku polskich korporacji globalnych, jako przeciwwaga i mocny gracz na rynku musi być wykorzystany polski kapitał państwowy. Kapitał spółek skarbu państwa mogący zainwestować środki potrzebne do rozwoju polskiej infrastruktury gospodarczej. Pisałem przed miesiącem o naszych emeryturach – wyzwaniu, przed jakim stoimy i jakiego nie da się obejść ani przeskoczyć. To jeden z obszarów, które jak najszybciej muszą zostać dobrze zdiagnozowane i uleczone. Kolejne dwa to zdrowie nas wszystkich i budownictwo. To trzy obszary, które dla większości z nas, nie tylko dla rządzących, wydają się być największą zmorą. Tymczasem przy umiejętnym podejściu mogą okazać się trzema filarami pod przyszłą zamożność naszego państwa.

Ulokowanie naszych oszczędności na starość w realnej gospodarce narodowej, obsługującej nasze podstawowe potrzeby życiowe, nie tylko rozwinie polską gospodarkę, ale też zapewni nam spokojną starość. Spokojną starość dzięki pomnożonym bezpiecznie oszczędnościom. A nie dzięki napłodzeniu kilku milionów Polaków, o czym wszyscy gadają, a nikt nie chce robić.

I bez szalonego planu gry na giełdzie naszą przyszłością, co proponuje się obecnie.

Jest nas prawie 40 milionów. To, że żyjemy – jemy, pijemy, jeździmy, mieszkamy, chorujemy, a nawet przechodzimy na emeryturę – może być mądrze wykorzystane do budowy naszej zamożności osobistej i państwowej. Ale musimy to zrobić sami, angażując nasze polskie mózgi i ręce, i kapitał. I tym właśnie powinna się zająć polska elita polityczna. A swoje myślenie powinna zacząć od zbadania i przygotowania odpowiedniego gruntu, w którym te filary mają zostać osadzone. Naszego polskiego gruntu. Potrzebujemy samodzielnego polskiego myślenia i polskiego rozwiązania problemów – w opozycji do niemieckiego rozwiązania dla podbijanych terytoriów, przyjętego entuzjastycznie przez poprzedni rząd (PO-PSL) jako najbardziej korzystne dla Polski, aż do wiernopoddańczego hołdu złożonego w Berlinie przez ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego.

I o taką samodzielną polską elitę narodową wołam. I na taką przed kolejnymi wyborami czekam. A że wybory tuż tuż, to zagłosuję znowu na Prawo i Sprawiedliwość; przynajmniej nie kradną.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „O polską elitę państwową wołanie przed kolejnymi wyborami” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „O polską elitę państwową wołanie przed kolejnymi wyborami” na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Czyste powietrze”, ale tylko na papierze. Rozczarowujące efekty rządowego programu

Nadmiar formalności, trudności w składaniu wniosków i niski poziom dopłat- rządowy program walki ze smogiem jest zdaniem krytyków źle pomyślany i nie realizuje zakładanych celów.

Trzeba pamiętać, że to rząd Zjednoczonej Prawicy, po raz pierwszy postawił walkę o czyste powietrze na tak wysokim stopniu politycznym.

Tak w Radiu WNET mówił w lutym 2018 r. wiceminister przedsiębiorczości Piotr Woźny (obecnie prezes Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej). Program „Czyste powietrze” już wówczas krytykował Wojciech Cejrowski, nazywając działania rządu „absurdami władzy, które pięknie wyglądają na papierku”.

Obecnie okazuje się, że rację mieli raczej krytycy niż obrońcy programu. Po roku prowadzenia naboru wniosków rezultaty są skromne – po dofinansowanie zgłasza się, uśredniając, zaledwie niecałe 7 tysięcy osób miesięcznie, a wsparcie otrzymuje znacznie mniej.

Aleksander Brzózka, rzecznik Ministerstwa Środowiska  przyznaje w rozmowie z „Rzecząpospolitą”, że do tej pory złożono 82 tys. wniosków na dofinansowanie o łącznej wartości 2 mld zł. Zapadło 48 tys. pozytywnych decyzji, dotyczących wniosków o kwoty łącznej wartości ponad 915 mln zł. Program przewiduje dofinansowanie wymiany pieca i docieplenia domu, a także takich rzeczy jak: wymiana stolarki okiennej i drzwiowej, instalacja OZE czy montaż rekuperacji, czyli wentylacji mechanicznej z odzyskiem ciepła.

Samorządowcy krytykują rządowy program za biurokracje, utrudniony dostęp do urzędników przyjmujących wnioski i względnie niski poziom dofinansowania. Burmistrz Lidzbarka Warmińskiego Jacek Wiśniowski  stwierdza w rozmowie z „Rz”, że:

Ten program powinien być znacznie prostszy: zgłoszenie elektroniczne, wysłanie faktur pocztą, ewentualna wyrywkowa kontrola realizacji. To by usprawniło działania.

Krytyki nie szczędzą również aktywiści Polskiego Alarmu Smogowego:

W pierwszym roku działania zrealizowano mniej niż 1 proc. założonego celu wymiany 3 mln kopcących kotłów.

Niezadowolonych uspokaja dr Krzysztof Księżopolski z warszawskiej SGH:

Pierwszy krok został zrobiony, program jest poprawiany. Bezsilność lat minionych została przełamana — teraz już żaden rząd nie będzie mógł zamknąć tego programu ot tak sobie, z dnia na dzień.

Budżet programu to 103 mld zł na 10 lat, co średnio dawałoby 10,3 mld na rok. W praktyce jednak na ten rok w budżecie NFOŚiGW zarezerwowano jedynie 1,4 mld zł.
A.P.

Jak wychodzić z plaży, czyli innowacyjne wynalazki polskich naukowców. Doktorat wdrożeniowy na temat odpiaszczania stóp!

Środowisko akademickie odważnie chowa głowy w piasek i nie zanosi się na to, aby naukowcy dokonali innowacyjnego wynalazku urządzenia do wyciągania głów akademickich z piasku i wdrożyli go w życie.

Józef Wieczorek

Przed ubiegłorocznymi wakacjami portal Nauka w Polsce informował, że „Naukowcy ułatwią nawet wyjście z plaży”, co winno skutkować wzrostem podupadającego niestety prestiżu polskich naukowców. Po wdrożeniu programu 500+ polskie plaże zapełniają się rodzinami i wynalazek, który ułatwi im wychodzenie z plaży, winien być powitany z entuzjazmem, a reforma Gowina – nieraz krytykowana – zyskać jednak zwolenników. Przecież ma ona stymulować innowacje, pod względem których wciąż pozostajemy w ogonie Europy.

Kiedy Gowin w swej reformie przeforsował doktoraty wdrożeniowe, zespół absolwentów Uniwersytetu Śląskiego, Politechniki Śląskiej oraz Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie podjął się innowacyjnego wyzwania na rzecz efektywnego rozwoju, projektując urządzenie do czyszczenia stóp dla osób opuszczających plaże. Rozwiązanie już opatentowano. Czyli sukces.

Jak wiadomo, nasze plaże są piaszczyste, mimo długotrwałego panowania komunizmu, który jest takim systemem, że i pustynie (a także plaże) może ogołocić z piasku, jak nas uczył nieoceniony Jan Pietrzak (mimo, że nie profesor, a nawet nie doktor). Nam się udało, na naszych plażach piasek jeszcze jest (choć nie zawsze czysty) i może dlatego wielu (także profesorów) uważa, że czego jak czego, ale komunizmu to u nas nie było. Jasne, jakby był, to piasku na plażach byśmy przecież nie mieli. Ale skoro piasek jest, a my na plaże wchodzimy, to nasze stopy mogą się nim oblepić, co, rzecz jasna, w życiu pozaplażowym bywa niewygodne.

W PRL-u wielu plażowiczów oczyszczało stopy z piasku ręcznie, szczególnie ci, którym sylwetka umożliwiała schylanie się. Ale wzrost dobrobytu w III RP spowodował, że wielu plażowiczów nosi brzuchy opadające aż do stóp i schylić się tak nisko nie mają szans, a sam brzuch ich nie wyczyści. Gdzieniegdzie stosowano zatem urządzenia wykorzystujące strumień wody pod ciśnieniem, którym nawet największe grubasy są w stanie obmyć swoje stopy po opuszczeniu plaży.

„Rozwiązanie to jest jednak nieekologiczne i kosztochłonne, wiąże się bowiem ze znacznym zużyciem czystej wody, wymaga też zastosowania odpowiedniej infrastruktury doprowadzającej ją do urządzenia” – tak krytycznie oceniają istniejący przez lata stan rzeczy naukowcy, którzy zaprojektowali innowacyjny wynalazek – urządzenie, w którym „niskociśnieniowy strumień powietrza dokładnie oczyści stopy plażowiczów z piasku oraz innych zanieczyszczeń”.

I dalej:

„Urządzenie składa się z podestu z wbudowaną komorą czyszczenia oraz siedziskiem ułatwiającym wykonanie czynności przez osobę korzystającą z tego rozwiązania. Komora czyszczenia wyposażona jest w zestaw co najmniej sześciu dysz zasilanych niskociśnieniowym strumieniem powietrza i zakończonych silikonowymi fibrylami ułatwiającymi oczyszczanie stóp”.

Jak widać, technologicznie urządzenie jest bez zarzutu, a siedzisko niezbędne dla czyszczącego stopy umożliwia ich oczyszczenie nawet przez grubasów mających problemy z pochylaniem się nad swoim poplażowym losem. Zalety opatentowanego urządzenia podnosiła także „Gazeta Lekarska”, jako że „umożliwi także dezynfekcję stóp osób przebywających np. na basenie”. Urządzenie jest jednak spore, więc niezbędna jest przyczepa do samochodu, ale tych przynajmniej już nie trzeba innowacyjnie wynajdywać.

Korzyści z wynalazku poplażowego urządzenia winny być wszechstronne. Bo i plażowicze będą mogli wrócić z plaż bez piasku na stopach, więc nic nie będzie ich uwierało w życiu miejskim, a i wynalazcy po odniesionym sukcesie mogą liczyć po wakacjach na wręczenie im wdrożeniowych doktoratów, które ministerstwo niewątpliwie im przygotuje, jak tylko sobie stopy oczyści z piasku.

Korzyść dla uczelni będzie też znaczna, bo krzywa doktorska im wzrośnie i utrzymają, a nawet podniosą swoje kategorie mierzone ilością stopni i tytułów naukowych, wdrożeniowych w szczególności.

Niestety podczas krótkiej wizyty na plaży w roku ubiegłym i w tym nie zauważyłem ani jednego takiego urządzenia na polskich plażach. Sądziłem, że ze względu na doniosłość wynalazku może takie urządzenia zostaną zastosowane na innych plażach – niekiedy także piaszczystych – bardziej postępowych krajów Wspólnoty Europejskiej. W końcu kooperacja wspólnotowa jest coraz lepsza.

Kilka godzin w tym roku przebywałem na jednej z plaż włoskich, także piaszczystej, bo mimo okresowego zauroczenia postępową ideologią niemałej części Włochów, komunizmu w tym kraju nie zainstalowano i piasku na przedpolu Apeninów, na brzegach adriatyckich nie brakuje. Piasek ten, podobnie jak piasek plaż bałtyckich, przyczepia się do nóg, ale stosowania polskiego wynalazku do ich odpiaszczenia nie zauważyłem. Ludziska po prostu obmywają nogi wodą z zainstalowanych kranów plażowych i udają się na ulubioną pizzę czy kawę.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Jak wychodzić z plaży, czyli innowacyjne wynalazki polskich naukowców” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Jak wychodzić z plaży, czyli innowacyjne wynalazki polskich naukowców” na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego