Sergiusz Papliński o czasach II wojny światowej

Sergiusz Papliński, 93-letni bohater, opowiada o wydarzeniach ze swojego życia.

 

 

Odkryłem swój talent malarski, kiedy przyjechaliśmy do Anglii. Spotkałem takiego mieszkańca, który opowiedział mi o studiowaniu malarstwa. A ja poza pistoletem maszynowym, nie miałem w swoim życiu, ani kredek, ani ołówka w rękach. Gdyby malowano bronią, wychodziłoby mi to pięknie – mówi gość Radia WNET.

Papliński mówi, że kierownik szkoły zaprosił go na rozmowę, w której rozmawiali o powodach chęci studiowania w collegium. Opowiadałem: Zawsze marzyłem o tym, aby żyć w swoim świecie. Jak patrzę na piękno świata, chciałbym nauczyć się malować ten obraz. 

„Przeważnie ci, którzy pracowali dla Niemców i zdrajcy, to nikogo do domu nie wpuścili. Ja, jako młody chłopiec, ubierałem się jak chłopiec pocztowy i trzymałem w rękach dużą paczkę, dlatego też nie miałem problemu, aby wejść do kogoś do domu. Był to najlepszy sposób, żeby dostać się na prowincje. Wycofywaliśmy się tak, żeby Niemcy, nie domyślali się niczego. Jako pocztowy chłopiec starałem się, żeby ulotnić się jak najszybciej, aby Niemcy nie wystrzelali grup ludzi” – opowiada rozmówca.

M.N.

Dr Piotr Łysakowski: Dwie różne wizje Polski, ale jeden wspólny cel

„Na ówczesne możliwości i czasy, Polska wypracowała swoją wielkość” – mówi dr Piotr Łysakowski. Dodaje, że warto postawić sobie pytanie: Co by było, gdyby nie rok 1939?

 

 

Początek października Rada Regencyjna ogłasza niepodległość, następnie 11 listopada przybycie do Polski Marszałka Józefa Piłsudskiego. Data 11 listopada jest w pewien sposób umowna, trzeba to od razu podkreślić, ale większa część dat w naszej historii i w historii świata są datami umownymi – mówi gość Radia WNET.

Niezależnie od różnic, które dzieliły polityków, takich jak: Roman Dmowski, Ignacy Daszyński i Józefa Piłsudskiego, cel był jeden: Wielka, niepodległa i silna matka dla wszystkich, Polska. Ten jeden cel był dla nich wspólny. Robili to dla dobra wspólnego.

„Myślę, że to pewnego rodzaju opatrzność, że Polska w 1918 roku posiadała, tak wielkich i wyjątkowych ludzi. Podczas Konferencji Wersalskiej, Dmowski przemawia w różnych językach przez 8 godzin, nie używając do tego tłumacza. Przedstawia polskie racje, a Piłsudski mieczem i szablą wykuwa granice Polski. Dzięki pewnego rodzaju zabiegom i mądrej działalności, przewidywalności, zapewnia też pośrednio granice nie tylko na wschodzie, ale i na zachodzie” – podkreśla dr Piotr Łysakowski.

Jak dodaje: O klęsce II Rzeczpospolitej zadecydowała pasywność aliantów. Na ówczesne możliwości zbudowano państwo w miarę mocne, niestety nie miało one wytrzymać konfrontacji tak, jak i wiele innych państw. Co by było, gdyby nie było 1939 roku? W którym miejscu dzisiaj byłaby Polska? Bez kilkudziesięciu lat komunizmu, bez ubytku krwi, a także bez wymordowania polskich elit, gdzie byśmy w tym momencie byli? 

W 101 rocznicę odzyskania niepodległości powinniśmy postawić sobie takie pytania. Są to pytania uzasadnione i uprawnione. Droga do pełnej niepodległości rozpoczęła się w listopadzie 1918 roku. Kiedy Piłsudski mówił, że wysiadł z czerwonego tramwaju, to bardzo szybko musiał wskoczyć do pancernego pociągu z napisem „Bij Bolszewika”, gdyż zdawał sobie sprawę, że Rosja będzie stanowiła dla Polski zagrożenie – zaznacza rozmówca.

M.N.

Chmielowska: 11 listopada to dzień, w którym można było wykorzystać swoje historyczne 5 minut

Jadwiga Chmielowska opowiada o odzyskaniu przez Polskę niepodległości, a także o konferencji zorganizowanej przez Centrum Edukacji Narodowej.

 

 

Dzisiaj jest dzień niepodległości. Razem z nami świętują też Litwini, bo jest to również dzień zakończenia I wojny światowej, czyli czasu, kiedy można było wykorzystać swoje historyczne 5 minut. Polsce, Litwie i krajom bałtyckim udało się zdobyć niepodległość. Ukraina miała dużą szansę, ale niestety społeczeństwo ukraińskie było tak podzielone i zdezorientowane, że nie uzyskało niepodległości – mówi Jadwiga Chmielowska.

Z okazji 11 listopada, odbyła się konferencja Centrum Edukacji Narodowej, na którą zostali zaproszeni Ukraińcy, którzy chcieli współdziałać z Polską w celu przełamywania barier. Przyjechali nie tylko działacze społeczni, ale pojawił się również profesor Kijowskiego Uniwersytetu, kierownik Katedry Komunikacji Społecznej Instytutu Dziennikarstwa, a także profesor Publicznej Akademii Zarządzania przy prezydencie Ukrainy.

Współpraca transgraniczna patriotów i ludzi zaangażowanych w politykę, czyli rozumnego działania dla dobra wspólnego, ponieważ to są środowiska, które chcą przełamać wszystkie tematy tabu. Zaaresztowano na granicy Igora Mazura. Zarzucono mu morderstwo żołnierzy rosyjskich, ponieważ walczył w Donbasie, a nawet brał udział w pierwszej wojnie gruzińskiej. Rozmówca podkreśla, że żołnierz na froncie jest po to, aby strzelać do przeciwnika. Dodaje, że jest to paranoja.

Poruszyliśmy wszystkie władze i środowiska. Paweł Bobołowicz podjął interwencje natychmiast. Dzwoniliśmy do wszystkich naszych przyjaciół. Skutkiem było to, że ambasador Ukrainy wysłał konsula generalnego do pana Mazura, z kolei państwo polskie, mimo że wczoraj była niedziela, skonsultowało się z prokuratorem – zaznacza.

Z inicjatywy ukraińskiej zaproponowano, żeby w odpowiedzi na formułę Steinmeiera, zrobić formułę Mazura. Dokładna treść tego oświadczenia zostanie umieszczona na naszym portalu.

M.N.

Polacy to nasi bracia i siostry. Pierwsi uznali naszą niepodległość. Wystąpili w naszej obronie podczas napaści Rosji

17 września, w 80. rocznicę napaści Związku Sowieckiego na Polskę, pod Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie wiązanki kwiatów w barwach narodowych złożyła delegacja Polaków i Ukraińców.

Jadwiga Chmielowska

Wiązankę niebiesko-żółtych kwiatów złożył kpt. Armii Ukrainy Aleksander Uszyński, a ja – biało-czerwonych. W delegacji uczestniczyli również Mariusz Patey, Anatol Kalinowski, Witold Dobrowolski, Michał Orzechowski oraz Rajmund Klonowski z Wilna.

Kpt. Aleksander Uszyński był członkiem Ukraińskiej Grupy Helsińskiej w 1988 r., jednym z najbliższych współpracowników Lewka Łukianienki. Aresztowany w 1988 r., uniknął łagru dzięki temu, że w Związku Sowieckim ruszyła już pełną parą pierestrojka.

Fot. M. Ostrowski (ze zbiorów A. Uszyńskiego)

18 września kpt. Uszyński był gościem Poranka WNET. Wspominał między innymi bitwę o lotnisko w Doniecku. – Bitwa rozpoczęła się 25 maja 2014 roku, a 28 maja, w jednym z pierwszych bojów, ja dostałem się do rosyjskiej niewoli. Wzięli mnie rosyjscy zakonspirowani wojacy, którzy kierowali separatystami z DNR. Walki trwały kilka miesięcy. 20 stycznia 2015 roku Rosjanie wysadzili budynki i zaginęło ok. 80 żołnierzy ukraińskich. Wyszedłem z niewoli w styczniu 2016 r.

Na pytanie redaktora Skowrońskiego: – Co się zmieniło po wyborze nowego prezydenta?, gość Poranka WNET odpowiedział: – Nic się specjalnie nie zmieniło. Zełenski nie jest doświadczonym politykiem. Wymieniono jeńców, ale do list wymienianych włączono marynarzy z zagarniętych statków. Trybunał międzynarodowy nakazał zwrot 3 statków i uwolnienie 24 marynarzy. Tak więc zwolniono 24 marynarzy, którzy i tak, zgodnie z prawem morskim, powinni być uwolnieni, a nie wrócili do domu zakładnicy i jeńcy wojenni, przetrzymywani w Doniecku i Rosji.

Rosjanie zabrali swoich i zdrajców Ukraińców, którzy walczyli po rosyjskiej stronie. Nam oddali ludzi, którzy nie byli w ewidencji FSB – służb specjalnych Rosji. Reszta, czyli wielu ukraińskich patriotów, dalej jest przetrzymywana, nawet w prowizorycznych więzieniach w piwnicach Doniecka.

Zapytałam naszego gościa o nastroje antypolskie, o których trąbią u nas niektóre środowiska. – W Polsce nie da się zrobić partii prorosyjskiej, ale teraz propaganda – moim zdaniem moskiewska – chce doprowadzić do utworzenia partii antyukraińskiej. – Jakie są nastroje Ukraińców-banderowców w stosunku do Polski? Czy z ich strony zagraża jakieś niebezpieczeństwo?

Aleksander Uszyński stwierdził: – U nas obecnie banderowcami nazywa się bohaterów, którzy walczyli z Sowietami. Nie widzimy żadnego niebezpieczeństwa problemów czy konfliktów z Polakami. Polacy to nasi bracia i siostry. Oni pierwsi podali nam rękę. Uznali niepodległość. Jako pierwsi wystąpili w naszej obronie podczas napaści Rosji.

Wiele czasu spędziliśmy na dyskusjach, jak sprawić, aby nasze narody poprzez edukację mogły się przeciwstawić rosyjskiej propagandzie. Zdajemy sobie sprawę, jakie zagrożenie dla świata stanowi rosyjsko-chiński imperializm. Marzenie Lenina o niesieniu komunizmu na cały kontynent i panowaniu nad światem jest nadal żywe. Narodom kochającym wolność pozostaje się jednoczyć, by zachować niepodległość swoich państw.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Polacy pierwsi podali nam rękę” można przeczytać na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Polacy pierwsi podali nam rękę” na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jako jedyny kraj w Europie stratę terytorium po wojnie uznaliśmy za słuszną / Dariusz Brożyniak, „Kurier WNET” 64/2019

Dalekosiężny zamysł Jałty, dławiący w zasadniczy sposób aspiracje i żywotność żywiołu polskiego, tego „bękarta traktatu wersalskiego”, nadal jest skuteczny, mimo dziejowej przemiany 1989/90.

Złowroga data

Dariusz Brożyniak

Jesteśmy chyba jedynym krajem na świecie, a na pewno w Europie, który swoją tak ogromną i brzemienną w skutkach historycznych, kulturowych i społecznych stratę terytorialną z 17 września 1939 r. uznał za słuszną i traktuje z pełnym zrozumieniem.

W tym to dniu bowiem wojska Armii Czerwonej sowieckiej Rosji napadły od wschodu na II Rzeczpospolitą. Napadły pod pretekstem obrony mniejszości narodowych przed skutkami przegranej przez Polskę wojny z Niemcami. Pretekstem do dzisiaj w szkolnych programach demokratycznych Niemiec aktualnym, choć fałszywym – tj. niemalże jednodniowo przegranej wojny.

Nie jest to bynajmniej jedyny relikt tamtego września.

Mocarstwa świata w pełni potwierdziły w Jałcie słuszność wytyczonej w tenże sposób przez Hitlera i Stalina, paktem Ribbentrop-Mołotow, nowej granicy Polski.

Tym samym 600 lat cywilizacji łacińskiej, zaprowadzonej jeszcze ręką Bolesława Chrobrego w Grodach Czerwieńskich, na Rusi Halickiej i Rusi Czerwonej, zostało z połowy II Rzeczypospolitej wykreślone razem z całą spuścizną unii polsko-litewskiej. Komunistyczna Partia bolszewickiej Zachodniej Ukrainy i Białorusi zyskały nieoceniony teren kształtowania polskojęzycznych kadr i bliskość Lublina do ich późniejszego przerzutu. To oni właśnie parę lat później ogłoszą Manifest Lipcowy PKWN i Tymczasowym Rządem zastąpią jedyny prawomocny Rząd RP na uchodźstwie w Londynie. Rząd zdelegalizowany wcześniej przez aliantów pod naciskiem Stalina.

We współczesnym życiu politycznym III RP ciągle jeszcze są aktywni ideowi, bezpośredni spadkobiercy tamtych zasłużonych działaczy KPZU i KPZB; taka rekomendacja do dziś nie przeszkadza karierom w wysokich gremiach Unii Europejskiej i w ogóle na europejskich salonach. Tych, którzy już na zawsze odchodzą, żegna się nadal z honorami na warszawskich Powązkach. To niewątpliwe konsekwencje nad wyraz podejrzanego i zgniłego okrągłostołowego kompromisu, przyjętego jednak z taką ulgą przez świat.

Na granicy spotkania w Brześciu nad Bugiem 22 września 1939 r. dwóch totalitarnych agresorów – niemieckiego i sowieckiego – stała się dla nich oczywista konieczność wymordowania przywódczej elity Polski. Po niemieckiej stronie w ramach „Intelligenzaktion” wymordowano krakowskich i lwowskich profesorów, w Oświęcimiu założono niemiecki obóz KL Auschwitz, gdzie przez dwa lata eksterminowano Polaków, zanim zarządzone przez Hitlera „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” spowodowało powstanie w Brzezince niemieckiego obozu zagłady Birkenau.

Centrum „Intelligenzaktion” stanie się jednak z czasem, ciągle w swej grozie odkrywany, kompleks KL Mauthausen-Gusen na terenie Austrii. Sowieci z kolei dokonali ludobójstwa na polskich oficerach rezerwy, którego symbolem stał się Katyń i liczba 22 tysięcy ofiar, a masowe wywózki do systemu gułagów dotknęły setki tysięcy urzędników II RP i ich rodzin. Dokonano tym samym swoistego i okrutnego „ciągu dalszego” eksterminacji Polaków z lat 30. z tych terenów I Rzeczypospolitej, których Piłsudski 700-tysięczną armią polską i symboliczną 3,5-tysięczną „pomocą” Petlury nie zdołał odebrać bolszewikom, zmuszony w 1920  roku zakończyć przed zimą swą zwycięską kampanię. Zemście i za „Cud nad Wisłą” stało się więc zadość.

50 lat po wybuchu II wojny światowej, w wyniku rozpadu Związku Radzieckiego, a więc także na połowie II Rzeczypospolitej, powstało państwo Ukraina. Nie chcąc niczego zawdzięczać Sowietom, próbuje ono odwoływać się do 100-letniej tradycji samozwańczej, nigdy nie uznanej przez społeczność międzynarodową Ukraińskiej Republiki Ludowej graniczącej z Polską na Zbruczu i ze stolicą w Kijowie.

Bohaterem narodowym Ukrainy stał się jednak nie ataman URL, Symon Petlura, lecz Stepan Bandera, odpowiedzialny za sprawstwo kierownicze wołyńskiego ludobójstwa na Polakach, dokonane z niemieckiego obozu w Sachsenhausen, gdzie przebywał na specjalnych warunkach. Był on skazywany w II RP za morderstwa na tle terrorystycznym, lecz podobnie jak Adolf Hitler, nie brał osobistego udziału w masowych zbrodniach. Ludobójstwo na Wołyniu i operacje wojskowe OUN UPA były za to zdecydowanie na rękę sowietom, zasadniczo przyspieszając realizowaną czystkę etniczną na zagarniętym Polsce terytorium.

W budowę nowego bytu państwowego za wschodnią granicą Polski angażują się wyjątkowo ochoczo polscy postkomuniści, i to nierzadko właśnie z rodzinnymi tradycjami Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Mamy do czynienia z profanacją polskich ofiar, dewastacją i degradacją polskiego dziedzictwa kulturowego, szczególnie sakralnego, a uznanie prawne wszystkiego, co starsze niż 100 lat, za dobro narodowe Ukrainy, już ostatecznie ruguje ślady polskości z terenów zagarniętych przez sowietów 17 września 1939 r. Tak więc skutki drastycznej amputacji dokonanej we wrześniu 1939 roku przez Stalina na państwowym i jakże historycznie bogatym organizmie Polski, pozostają po 80 latach nadal w mocy ku zadowoleniu samej Rosji, straszącej dodatkowo białoruskim wojskiem i litewskim nacjonalizmem, ale mogą także nadal cieszyć wpływowe środowiska Stanów Zjednoczonych, a na pewno Niemiec i Austrii. Mimo „Enigmy” i krwawej, bohaterskiej ofiary Bitwy o Anglię czy Monte Cassino, nie było przecież dla Polaków miejsca w powojennej defiladzie. Niedawne warszawskie rocznicowe dudnienie, „poklepywania po plecach” nie zagłuszy tej pamięci, tak jak metafizyczne przemówienie wiceprezydenta USA, zapatrzonego w krzyż, nie zatrze goryczy usuwania z oświęcimskiego żwirowiska krzyży postawionych przez śp. Kazimierza Świtonia.

Dalekosiężny zamysł Jałty, dławiący w zasadniczy sposób aspiracje i żywotność żywiołu polskiego, tego „bękarta traktatu wersalskiego”, nadal jest skuteczny, mimo dziejowej przemiany 1989/90.

Ostatnie 30 lat znów wolnej Polski nie wytrzymuje przecież żadnego porównania z dynamiką, determinacją i entuzjazmem, a przede wszystkim skutecznością 20-lecia międzywojennego.

Wtedy Polska była prawdziwie wolna, oddychała tą bezdyskusyjną wolnością za cenę przelanej krwi polskiego żołnierza. Patriotyczne wychowanie, stanowiące fundament podstawy programowej ówczesnych szkół, nie budziło żadnych wątpliwości. Dramat przewrotu majowego i Bereza Kartuska (zatwierdzona z trudem i wielkimi oporami na rok), karykaturalnie porównywalne przez pewne środowiska dla usprawiedliwiania ukraińskiego terroryzmu, były desperacką próbą obrony suwerenności ledwie odzyskanego znów państwa o 1000-letniej historii i tradycji przed wciąż czającą się bolszewicką zarazą.

Jesteśmy chyba jedynym krajem na świecie, a na pewno w Europie, który swoją tak ogromną i brzemienną w skutkach historycznych, kulturowych i społecznych stratę terytorialną z 17 września 1939 r. uznał za słuszną i traktuje z pełnym zrozumieniem.

W wolnym od 30 lat państwie przyjmujemy nieoczekiwanie z pełną pokorą, za niegdysiejszymi komunistami, tak kontestowane w Polsce Ludowej przez środowiska patriotyczne i wolnościowe zdradzieckie rozstrzygnięcia Jałty.

Rozstrzygnięcia decydująco podżyrowane przez Stany Zjednoczone, pozbawiające nas przede wszystkim Lwowa i Wilna, a więc niekwestionowanego centrum polskiej tożsamości i dziedzictwa, na czym zawsze szczególnie zależało bolszewikom, a także sowietom właśnie 17 września 1939.

W Grobie Nieznanego Żołnierza ciągle jednak leży obrońca Lwowa, a 17 września jednak mówimy o rocznicy napaści sowietów na… Polskę. W Europie Zachodniej są znane podobne przypadki, choć nie na taką skalę. Spór o Alzację i Lotaryngię między Francją i Niemcami, czy o Południowy Tyrol między Austrią i Włochami przybrał jednak pragmatyczny i cywilizowany charakter. Szanuje się wzajemne dziedzictwo kulturowe, dba o dwujęzyczność i swobody odmiennych społeczności. Zostawia otwartą furtkę na wypadek powstania politycznych okoliczności dla ewentualnych negocjacji. My za to dopuszczamy do coraz wyraźniejszej „wymiany elit”, ciągle nie mając sił dla wstrzymania stałego exodusu Polaków na Zachód. Biorąc pod uwagę ponad milion wypchniętych z Ojczyzny przez juntę stanu wojennego rodaków, możemy odnotować już co najmniej 4-milionowy odpływ zaradnych i pracowitych młodych ludzi. W jeszcze wyraźnie homogenicznym kraju zaczynamy propagować nawet wielojęzyczność. Próbujemy wystawiać Niemcom słuszny rachunek, ale nikt nie ma jednak, jak dotąd, odwagi wystawić rachunku za sowiecką napaść i 45 lat zniszczeń pojałtańskim porządkiem.

17 września 1939 r. nie bez powodu nazwano IV rozbiorem Polski. Oby ten proces nie trwał nadal, choć takie nadzieje z pewnością w Europie jeszcze nie wygasły. Świadczy o tym chociażby mapa Niemiec z tymczasowo zaznaczoną wschodnią granicą, prezentowana na jednych z najbardziej prestiżowych, Międzynarodowych Targach w Hanowerze.

Pakt niemiecko-rosyjski, którego jedną z odsłon był właśnie 17 września 1939 r., w coraz to nowych przejawach niezmiennie trwa. Zmartwychwstały nagle pomysł „Wolnego Miasta Gdańska” został prędko uzupełniony także o „Wolne Miasto Szczecin”, przy zastanawiającej praktycznej bierności najwyższych władz.

W 80 rocznicę wybuchu II wojny światowej Warszawa gościła 40 prominentnych przedstawicieli państw. Do pełnego obrazu dwóch agresorów i sporej grupy niemieckich kolaborantów wyraźnie brakowało przedstawiciela Rosji. W końcu bez paktu Ribbentrop-Mołotow i wcześniejszej produkcji broni dla Niemiec na terenie sowieckiej Rosji, ze złamaniem traktatu wersalskiego, nie doszłoby najprawdopodobniej do tej najtragiczniejszej w dotychczasowych dziejach wojny. Zmarnowano świetną okazję do bezpośredniego wypowiedzenia obecnym, wzorem Prezydenta Niemiec, całej bolesnej prawdy – aż do samego końca.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Złowroga data” można przeczytać na ss. 8 i 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Złowroga data” na s. 8 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Abyśmy mogli żyć, wszyscy musimy się dogadać, ale dialog musi mieć podstawy / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 64/2019

Ideologie, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę.

Cywilizacja – lewica – dialog

Piotr Sutowicz

O grożącym rewolucją sporze światopoglądowym w naszym kraju pisałem w „Kurierze WNET” kilka miesięcy temu. Wydarzenia ostatniego okresu każą mi jednak do tematu wrócić, ponieważ intensyfikacja postępów rewolucji jest rzeczywiście oszałamiająca.

Cywilizacja

Jeżeli myślę o cywilizacji, to nie chodzi mi o poziom materialny i techniczny społeczeństwa, lecz, zgodnie z klasycznym rozumieniem tego pojęcia, idąc za definicją Konecznego, widzę ją jako „metodę ustroju życia zbiorowego”, czyli wszystko to, co nas jako ludzi jakoś lokuje w zbiorowości. Cywilizacja to rząd pojęć podstawowych, którymi żyjemy. To rzeczy wielkie, zasadnicze, ale zarazem takie, które sprowadzają się do doraźnej codzienności. Najogólniej mówiąc, to ona decyduje o tym, że nie paradujemy po ulicach w stringach z piórkami w tyłkach. Przykład niby śmieszny, ale jak pokazują ostatnie wydarzenia w Polsce, do której przeniosły się z Zachodu nowe formy walki z cywilizacją, wcale nie dziwaczny. Tzw. marsze równości, tak masowo przeprowadzone w naszych miastach, będące w istocie narzędziem do walki ze wszystkim, co tradycyjne, w ostatnich miesiącach stały się linią frontu cywilizacyjnego, za którą dzieją się różne dziwne rzeczy.

Być może w tej dziwności kryje się źródło przyszłej klęski rewolucji lewicowej, która ewidentnie zaczyna nam zagrażać. W społeczeństwie owa aktywność może, choć nie musi, wywołać odruch obronny.

Cywilizacja buduje społeczeństwa, nadaje kształt i każe im żyć według pewnych reguł. Bywają cywilizacje gromadnościowe, jak turańska, i personalistyczne, jak łacińska. Jestem przekonany o słuszności takiego podziału. Bywają też określone stany, które można nazwać acywilizacyjnymi. Mogą bowiem istnieć grupy prymitywne, niezdolne do jakiegokolwiek myślenia abstrakcyjnego, skupione wyłącznie wokół konsumpcji i realizacji żądz, nieodczuwające nawet potrzeby prokreacji. Cywilizacje prymitywne obniżają godność człowieka i blokują rozwój społeczeństwa. Stan acywilizacyjny, jeśli traktować go poważnie, jest drogą do końca życia społecznego i człowieka w ogóle. Ktoś, kto czytał Manifest komunistyczny Marksa albo przynajmniej wie, co w nim jest zawarte, wie też, że taki cel przyświecał twórcy doktryny, której nazwa pochodzi od jego nazwiska. Oto cała rzeczywistość różnorodności społecznej miała po prostu zniknąć, roztopić się w ramach wspólnoty pierwotnej, w której nie miało być niczego oprócz rzeczonej konsumpcji właśnie. Rewolucja w kształcie zaproponowanym przez Marksa nigdy nie postąpiła poza formę szczątkową – ani komunizm w Rosji, ani tym bardziej socjalizmy wschodnioeuropejskie nie zdecydowały się na radykalną formę anarchii komunistycznej, skupiając się na mniejszym lub większym terroryzowaniu ludności i odbieraniu jej tradycji, własności i religii.

Najszczerzej komunizm próbował budować Mao Zedong w Chinach w czasach rewolucji kulturalnej i Pol Pot w Kambodży za czasów Czerwonych Khmerów. Wszyscy pozostali szli na mniej lub bardziej szczere kompromisy.

Nie przeszkadzało im to wydawać w masowych nakładach Manifestu, mówiąc tylko, że na tę formę ustroju przyjdzie czas potem. Pewnie sami technokratyczni komuniści wzdrygali się na myśl o tym, co by było, gdyby… poszli na całość.

Dzisiejsze czasy

Wydawało się, że dążenie do acywilizacji skończyło się wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, ale to nieprawda. To, że tu, w Polsce i na wschód od Łaby myślano błędnie, wiedzieli pewnie niektórzy przedstawiciele myśli zachodniej, baczni obserwatorzy kształtowania się i burzenia cywilizacji. Przed nowymi zagrożeniami przestrzegał np. Jan Paweł II, ale zwolennicy antyspołecznych utopii od początku zadbali o to, by głosy ostrzegawcze nie były dobrze słyszalne, a jeżeli nawet, to by ich przekaz maksymalnie zniekształcić. W wypadku papieża Polaka to zniekształcanie czy spłycanie jego ostrzeżeń oddaje hasło „kremówki tak – encykliki nie”. Do nowego starcia zwolennicy tradycyjnej, budowanej od wielu stuleci cywilizacji stanęli więc słabo przygotowani – o tym m.in. pisałem w majowym „Kurierze WNET”.

W wyniku braku mediów i bystrych intelektualistów, którzy mogliby społeczeństwo ostrzec, oraz bezradnego w istocie systemu edukacji, nowa lewica zbudowała swą narrację stopniowo, krok po kroku, i dopiero teraz można zobaczyć w całej krasie jej strategię.

Skoro nie powiodło się stworzenie z proletariatu forpoczty rewolucji, zresztą w ostatnich czasach szybkiego rozwoju technologicznego klasa ta znakomicie się dekonstruuje, to tej forpoczty trzeba poszukać gdzie indziej. Już w XIX wieku niektórzy rewolucjoniści kwestionowali fakt dowartościowywania przez marksizm klasy pracującej. W końcu rewolucja nie miała klas umacniać, lecz je znieść. Teraz więc, po klęsce rewolucyjnego eksperymentu w wieku XX, trzeba było spróbować inaczej. Na pozór jeszcze dziwniej i bardziej irracjonalnie. Fakt jest jednak taki, że coś, co wydaje się na początku dziwaczne, z czasem nie budzi gwałtownej reakcji. Użyto więc do rewolucji mniejszości seksualnych i ludzi zbuntowanych wobec własnej płci, w tym feministek. Pytanie: dlaczego? Bo wśród nich najlepiej znaleźć niepogodzonych z obowiązującym porządkiem, takich, którym się wydaje, że świat jest niesprawiedliwy i nie akceptuje tego lub owego. Początkowo chodziło o zwykły homoseksualizm, który w różnych krajach Zachodu traktowany był różnie.

W komunistycznej Polsce nie był penalizowany, lecz w sferze społecznej i mainstreamie raczej wyśmiewany. Jeszcze w filmie Rozmowy kontrolowane, nakręconym kilka lat po upadku systemu, znajdziemy uważaną za kultową scenę, gdzie oficer, chyba MO, wieczorną porą idzie wyrzucić śmieci i w okolicach śmietnika zastaje szamoczących się Stanisława Tyma i Krzysztofa Kowalewskiego. Każe im się rozejść, po czym słyszy z okna bloku zapytanie szanownej małżonki: „Heniu, co tam, chuligany?”, na co odpowiada dość obojętnie: „Nie, pedały jakieś”. Dziś chyba taka scena nie przeszłaby w kinematografii mainstreamowej, a gdyby nawet, to wrzawa wokół niej zablokowałaby emisję filmu. To jeden z owoców rewolucji. Jest ich jednak więcej. „Miesiąc dumy LGBT” – inicjatywa, o której niektórzy, a może nawet większość z nas dowiedziała się w tym roku, jest czymś dodatkowo szokującym, a jednocześnie symbolicznym. Nie chodzi tu bowiem o owe filmowe „pedały”, lecz o znacznie większy obszar zjawisk.

To już nie homoseksualiści przedstawiają swoje społeczne postulaty, jakiekolwiek by one były, lecz różnorakie, nazwijmy je, orientacje chcą być dumne z tego, czym są, i stan ten prezentować, pouczając nas wszystkich nie tylko o konieczności ich tolerowania, ale wręcz afirmacji ich skłonności i patrzenia na świat.

Omawianie tych grup zajęłoby trochę miejsca i nie wiem, czy warto to robić, ale na pewno trzeba zadać sobie pytanie, jak będzie wyglądało społeczeństwo afirmujące transseksualistów, ludzi lubiących przebierać się w ubrania płci przeciwnej czy za zwierzęta, w którym swe preferencje bez żenady będą realizować zoofile, pedofile, miłośnicy orgii czy ludzie o skłonnościach, których nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Do tego należy dołączyć klasyczne, wspomniane feministki, walczące z opresyjnym społeczeństwem, a szczególnie z Kościołem, który głosi, że Bóg powołał kobietę jako zdolną do rodzenia dzieci. Gdyby nie to, że rzeczy te dzieją się naprawdę, można by powiedzieć, że mamy do czynienia z jakimś teatrem absurdu, który ma być śmieszny. Powie ktoś, że na tradycyjne społeczeństwo to nie działa, ale medialne kampanie, a szczególnie szkoła, która może wkrótce stać się miejscem promocji antycywilizacji, mogą ten stan zmienić.

Jak daleko proces ów zaszedł, pokazuje fala nienawiści, jaką medialnie wylano na polski Kościół po wypowiedzi arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, a potem biskupów, którzy stanęli po jego stronie. Pamiętajmy, że mieliśmy i pewnie nadal mamy do czynienia z próbą penalizacji takich głosów, które nie są niczym innym, jak filozoficzną odpowiedzią na postępy LGBT w Polsce. Pytanie, czy władza polityczna w bliższej czy też dalszej przyszłości uzna jakąkolwiek polemikę z postulatami ideologii LGBT za przestępstwo, pozostaje otwarte. Przypadek pracownika jednej z sieci sklepów, zwolnionego za niechętne stanowisko wobec promocji tej ideologii, który uzasadniając swoje zdanie, posłużył się cytatem z Biblii, jest tu znamienny. Jeżeli do tego dodać głosy niektórych mediów i tzw. autorytetów, w tym niestety częściowo takich, które uważają się za katolickie, to rzecz jest niepokojąca. Jestem przekonany, że pracownik ów nie zostanie do pracy przywrócony, a proces sądowy w tej kwestii stopniowo będzie znikał z debaty publicznej i nikt nie wspomni, że „opinia publiczna chciałaby wiedzieć”. Przypadków takich jest więcej i wyglądają one na początek prześladowań ludzi za przekonania, w tym szczególnie religijne.

Lewica

Dawna lewica, szczególnie ta państwowa, nie przepadała za homoseksualizmem, o czym wspomniałem powyżej. Tym bardziej ciekawy jest dzisiejszy sojusz ludzi pokroju Leszka Millera i Roberta Biedronia. Nastąpiło w tym względzie znakomite przewartościowanie stanowisk. Z jednej strony na pewno koniunkturalne, z drugiej jednak polityczne i światopoglądowe. Skoro celem każdej rewolucyjnej lewicy było i jest zniszczenie tradycyjnego społeczeństwa, to mamy tu do czynienia ze zwykłą zmianą narzędzi i niczym więcej. Pytanie: czy istniała jakaś inna lewica, do której można by się odwołać, próbując pokazać, że nie o LGBT w niej chodzi?

Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście pozytywna. W Polsce byli ludzie lewicy, którzy kierowali się przede wszystkim wrażliwością socjalną, chcieli sprawiedliwego ładu prawnego i bardziej przyjaznej warstwom uboższym dystrybucji dóbr, po prostu za najważniejszy cel mieli to, by biedni byli mniej biedni, a bogaci nieco mniej bogaci. W łonie myśli lewicowej mieliśmy do czynienia z aktywnością spółdzielczą i gospodarczą, były tam rzeczy ciekawe i godne czytania, a może i wcielania w życie społeczne. Nie zawsze bowiem musimy być skazani na dychotomię prawica – lewica. Wszak najważniejsze jest dobro wspólne. Tyle tylko, że dziś w debacie publicznej takiej lewicy chyba już nie ma albo pojawia się tu i ówdzie punktowo.

Myśl lewicowa została „pożarta” przez rewolucję społeczną, stąd stoimy nie przed perspektywą dialogu, a starcia cywilizacyjnego. Dokonującego się zarówno na ulicy, jak i w salonach.

To drugie miejsce dla współczesnych lewicowców wydaje się mimo wszystko przyjaźniejsze. Ryszard Kalisz jadący na platformie podczas „parady równości” jest mniej wiarygodny niż w studio telewizyjnym, gdzie przy pomocy mniej lub bardziej życzliwego dziennikarza może snuć wizję postulatów środowisk mniejszości obyczajowych. Tak jak zupełnie „niesceniczna” stała się posłanka Joanna Scheuring-Wielgus wykrzykująca kilka lat temu swe słynne „Dość dyktatury kobiet!” na antyaborcyjnej manifestacji. Mimo wszystko media mogą więcej. Można udawać, że manifestacje LGBT czy manify feministyczne przyciągają dzikie tłumy, ale wyborców liczy się naprawdę w miliony. Część z nich nie wie w ogóle, o co w tym skrócie chodzi, a gdyby się dowiedzieli, to zareagowaliby jak staruszka w filmie Vabank 2, kiedy zapytano ją, czy w mieszkaniu przebywał Murzyn z psem – przeżegnała się i odpowiedziała przerażona: „Pod jednym dachem z antychrystem?!”.

Propagandę trzeba więc sączyć powoli, racjonalizując ją, posługując się różnymi argumentami, w tym odwołując się do chrześcijaństwa, które nagle okazuje się być w ustach lewicowych polityków i publicystów religią szacunku, oczywiście tylko w określonych okolicznościach.

W studiu telewizyjnym można spokojnie wiele rzeczy pokazać fajniej, kandydat na takie czy inne stanowisko może sobie przygotować ładną mowę i ogólnie przecież może być ładny, bo polityka musi być elegancko opakowana. Każdy, kto zauważy w niej rysy i będzie chciał drążyć problem albo przestawić dyskurs na inne tory, może nagle okazać się wrogiem publicznym. Zresztą zestaw tematów podejmowanych w części mediów został tak skrojony, by rzeczy ważne, w tym także różne ciekawe gospodarcze pomysły lewicy, nie znalazły się w tej przestrzeni.

Lewica wraz ze zmianą siły przewodniej rewolucji zmieniła bowiem optykę – niegdysiejszego robociarza zastąpił ładny, jak wspomniałem, pan w garniturze, a za nim kroczy dumnie, również wspomniany wyżej, osobnik z piórkiem w tyłku. Ekonomicznie ludzie ci są chyba dobrze sytuowani albo też sprawami finansów nie interesują się w ogóle. Tematy ważne zostały zastąpione przez kwestie tu opisywane, ale też i przez ideologicznie postrzegany problem globalnego ocieplenia, wyrębu lasów w Brazylii, konieczności zmniejszenia spożycia mięsa przez populację naszego kraju, obowiązku zmniejszenia wydobycia węgla i zastąpienia tego surowca źródłami ekologicznymi. Każdy z tych, zestawionych tu przypadkowo problemów jakiś sens ma o tyle, że w zderzeniu z polityczną rzeczywistością tworzy miszmasz, z którego w żaden sposób nie wyłania się interes narodowy. Grupa tematów wsparta przez wrzutki socjalne powoduje, że obywatel całkowicie traci orientację w rzeczywistości.

Dialog

Tak naprawdę debaty społecznej na tematy ważne nie ma i nie będzie. Nie ma bowiem punktu stycznego pomiędzy postulatami prezentowanymi przez zwolenników LGBT a wartościami chrześcijańskimi w klasycznym rozumieniu.

Nie ma pośredniego rozwiązania między tymi, którzy głoszą, że kobieta w ciąży jest jedną osobą, choć posiada cztery ręce, dwie głowy i dwa serca, w związku z tym część owych organów może po prosu usunąć, a tymi, którzy – zresztą zgodnie z medycznym stanem wiedzy – uznają tu istnienie dwóch osób mających prawo do życia. Wbrew nazwie, kompromis aborcyjny jest w istocie tylko konsensusem, czyli zgodą na zabicie określonej grupy, której nie dano szansy. Nie można też chyba znaleźć żadnego wspólnego punktu między zwolennikami twierdzenia, iż małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny, a tymi, którzy temu przeczą, a najchętniej chyba ową instytucję znieśliby ze szczętem. Nie znam się na tyle na myśli współczesnej lewicy, by z całą pewnością to wiedzieć, ale jestem przekonany, że w niektórych kręgach takie pomysły istnieją. Trudno jest dialogować z nurtem prowadzącym do atomizacji i anarchizacji życia, a w dalszej perspektywie do unicestwienia gatunku ludzkiego. Jeżeli bowiem część lewicowych aktywistów wprost postuluje zaniechanie przez kobiety rodzenia dzieci w imię „ratowania planety”, to gdyby ten postulat przeprowadzić prawnie, jak to częściowo dzieje się w Chinach od wielu lat, to prędzej czy później musi nastąpić koniec.

Zmiecenie z ziemi człowieka jest mało skrywanych hasłem części środowisk anarchistyczno-rewolucyjnych. Cały propagowany w różnym stopniu nihilizm świadczy o tym dobitnie. Nihilista europejski, czy ogólnie ten żyjący w liberalnym świecie Zachodu, ma jednak pewien problem – nie wszyscy podporządkowują się owym katastrofalnym paradygmatom równie łatwo. Owszem, ci żyjący w dobrobycie, którzy odrzucili wiarę w Boga i ład społeczny – tak, ale na świecie stanowią oni mniejszość. Większość populacji ludzkiej żyje na południe i wschód od Morza Śródziemnego i – mimo katastrof humanitarnych, wojen, głodu i innych dotkliwych problemów tamtych części świata – jest całkiem liczna. Problem religii muzułmańskiej, która na krótką metę posłużyła rewolucji do budowania świata multikulturalnego, okazał się głębszy, niż się wydawało. Europę rozbrojono mentalnie, a reszty świata jeszcze nie. Sytuacja przypomina tę z końca czasów Cesarstwa Rzymskiego, kiedy Rzymianie stali się bierni wobec nadchodzącej klęski. Analogia ta jest nadzwyczaj często używana ze względu na trafność właśnie.

Problem więc jest globalny. Cywilizacje bowiem dążą do globalności, każda chce być zwycięska; być może tak samo dzieje się ze stanem acywilizacyjnym. Jest jakiś fenomen ludzkiej myśli, który coś takiego konstruuje i realizuje w praktyce. Pytanie, dlaczego człowiek nienawidzi sam siebie, jest bardzo złożone. Jako człowiek wierzący mam na to zadowalającą odpowiedź:

Bóg stworzył świat i uznał go za dobry, a Przeciwnik chce w tym miejscu widzieć coś dokładnie odwrotnego. Na pewno musi zacząć od człowieka. Nie wiem, co na to niewierzący.

Pewnie trudno by nam się dyskutowało, ale i wielu z nich chciałoby żyć w rodzinach i wychowywać dzieci, które z kolei chodziłyby do szkół, gdzie poznawałyby reguły dobrego postępowania. Rzeczy oczywiste nie są aż tak zależne od tego, czy się wierzy w Boga, czy nie.

Byśmy mogli żyć, musimy się dogadać co do kształtu świata, a nie da się tego zrobić z dżentelmenem przebranym za psa czy też brodatym wielkoludem uważanym w swoim środowisku za sześcioletnią dziewczynkę. Dialog musi mieć jakieś podstawy. Ideologie natomiast, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę. W każdym razie – idą trudne czasy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” można przeczytać na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

12 księży koncelebrowało mszę św. w warszawskim więzieniu-muzeum w intencji beatyfikacji arcybiskupa Antoniego Baraniaka

Abp. Antoniego Baraniaka przesłuchiwano ponad 145 razy, a z protokołów przesłuchań wynika jedno: był do końca wierny Bogu i Kościołowi. Nikogo nie zdradził. Wierzył, że Pan Bóg jest ponad wszystko.

Jolanta Hajdasz

Msza św. w więzieniu-muzeum na Rakowieckiej w Warszawie | Fot. J. Hajdasz

Podniosła atmosfera, kilkaset osób tłoczących się na dwóch piętrach w dawnym areszcie śledczym przy Rakowieckiej w Warszawie, poruszająca homilia abpa Marka Jędraszewskiego, śpiew Antoniny Krzysztoń i ta intencja – o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego abpa Antoniego Baraniaka. A wszystko to 26 września 2019 roku, w 66 rocznicę aresztowania Prymasa Stefana Wyszyńskiego i jego sekretarza, biskupa Antoniego Baraniaka.

Przy ołtarzu – dwunastu księży obok metropolity krakowskiego; m.in. ks. Stanisław Małkowski, o. Jerzy Garda, o. Stanisław Tasiemski, ks. Tomasz Trzaska i oczywiście ks. Jarosław Wąsowicz, salezjanin, który w tym miejscu już od czerwca sprawuje co miesiąc Mszę św. w tej intencji. Wśród uczestników m.in. Zofia Pilecka-Optułowicz, córka legendarnego rotmistrza Witolda Pileckiego, Michał Lorenc, wybitny muzyk i kompozytor, Jarosław Szarek, prezes IPN, Jacek Pawłowicz, dyrektor Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL, Sebastian Kaleta, poseł PiS, sekretarz stanu w ministerstwie sprawiedliwości, Jan Parys, były minister obrony narodowej, Paweł Piekarczyk, muzyk – i tylu innych z Poznania, Starogardu Gdańskiego, z Krakowa, Piły, Warszawy…

– Ostatnie lata pozwalają nam zrozumieć, że są sprawy, rzeczy i miejsca święte, którym trzeba przywrócić miarę, by codzienność nabrała właściwego kształtu.

Takim właśnie miejscem jest to więzienie, przesycone męczeństwem najbardziej szlachetnych bohaterów, synów i córek naszej ojczyzny. Miejsce nasiąknięte krwią, które musi wryć się w pamięć Polaków, by zrozumieli siebie i swoją odpowiedzialność za przeszłość i przyszłość – mówił w homilii abp Marek Jędraszewski, który w 1973 roku przyjął z rąk abpa Antoniego Baraniaka święcenia kapłańskie i który jest autorem wydanej 10 lat temu fundamentalnej dla przywracania pamięci o abpie Antonim Baraniaku publikacji pt. Teczki na Baraniaka. (…)

Arcybiskup podkreślił, że abp Antoni Baraniak nie opowiadał o cierpieniu, które spotkało go podczas pobytu w więzieniu. Kardynał Stefan Wyszyński dowiedział się o jego heroicznej postawie od innych więźniów. Metropolita krakowski wspomniał, że po opublikowaniu książki Teczki na Baraniaka spotkał swojego profesora, który jako jeden z nielicznych rozmawiał z abp. Antonim Baraniakiem na temat więzienia i dowiedział się, że był on m.in. przetrzymywany w ciemnym i wilgotnym karcerze, wyprowadzano go tylko po to, by podpisał tzw. lojalkę, czego nie uczynił. W więzieniu powtarzał sobie: „Baraniak, ty się nie możesz ześwinić”. Miał poczucie osobistej godności, które chciał za wszelką cenę ratować. Ratując tę godność, ratował Prymasa, Kościół i Polskę – powiedział metropolita krakowski. Przypomniał, że abp. Antoniego Baraniaka przesłuchiwano ponad 145 razy, a z protokołów przesłuchań wynika jedno: – Był do końca wierny Bogu i Kościołowi. Do niczego się nie przyznał, nikogo nie zdradził. Wierzył, że ponad wszystko jest Pan Bóg.

Na koniec spotkania głos zabrał dyrektor muzeum, Jacek Pawłowicz:

– Msza św. z okazji tej rocznicy jest wyjątkowym wydarzeniem. Jest nas tu bardzo dużo. I myślę, że jest nas więcej, niż widzimy, bo wszyscy ci, którzy siedzieli w tych celach, tu cierpieli, byli mordowani, są dziś z nami.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Żołnierz Niezłomny Kościoła” można przeczytać na s. 1 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Żołnierz Niezłomny Kościoła” na s. 1 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Relacja uczestnika I Marszu Życia Polski i Polaków w Oświęcimiu i uroczystości ku czci św. Maksymiliana Kolbego

Aby wnieść polskie flagi na teren obozu, organizator musiał negocjować z dyrekcją muzeum, jakby nie należało ono do Polski. Czyżby w dalszym ciągu obóz był w posiadaniu nazistów, którzy go wybudowali?

Andrzej Karczmarczyk

Zachęcony informacją o corocznie odbywających się uroczystościach na terenie niemieckiego obozu zagłady Auschwitz pod Oświęcimiem, związanych z męczeńską śmiercią św. Maksymiliana Kolbego, postanowiłem wziąć w nich udział. (…)

Wieczorem dotarłem do oratorium salezjańskiego w Oświęcimiu, z którego następnego dnia rano miała wyruszyć w marszu z różańcem grupa wiernych na Mszę do Auschwitz – miejsca uświęconego krwią w przeważającej części polskich obywateli. Marsz ten, pod nazwą Marsz Życia Polonii i Polaków, został zorganizowany – w tym roku po raz pierwszy – przez Witolda Gadowskiego przy współpracy z salezjanami.

Poranek dnia następnego przywitał nas deszczową pogodą, która nie przeszkodziła w uformowaniu się kolumny wiernych w liczbie około pięciu tysięcy osób (tyle zarejestrowało się u organizatora) i z różańcami w rękach, pod bacznym okiem przychylnej policji ruszyła w kierunku obozu.

Różaniec prowadzili podczas marszu ks. prof. Tadeusz Guz i ks. Stanisław Małkowski. Tradycyjnie co roku ulicami miasta przechodzą tego dnia pielgrzymi z kościoła Maksymiliana Kolbego na Osiedlu Chemików, a także pielgrzymka z kościoła franciszkanów w Harmężach. Wszyscy pielgrzymi utworzyli jedną kolumnę i połączyli się we wspólnej modlitwie, idąc na Mszę św. poświęconą uczczeniu 78 rocznicy narodzin dla Nieba św. Maksymiliana Marii Kolbego.

Fot. A. Karczmarczyk

Ołtarz polowy został ustawiony na placu apelowym obozu, w sąsiedztwie bloku 11, tego samego, w którym w celi głodowej 14 sierpnia 1941 roku zastrzykiem fenolu został zabity polski franciszkanin. Święty Maksymilian Maria Kolbe został wyniesiony na ołtarze w 1971 roku, a rok później odznaczony Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari. Uchwałą Senatu Rzeczypospolitej Polskiej rok 2011 (70 rocznica śmierci) był rokiem Świętego, a za św. Janem Pawłem II dodatkowo został patronem trudnych czasów. Eucharystii przewodniczył metropolita krakowski arcybiskup Marek Jędraszewski, a wśród koncelebransów byli także arcybiskup Bambergu Ludwig Schick, biskup pomocniczy diecezji bielsko-żywieckiej bp Piotr Greger i bp Kazimierz Górny, były proboszcz parafii św. Maksymiliana w Oświęcimiu. (…) Na zakończenie uroczystości religijnych zgromadzeni wierni spontanicznie odśpiewali Hymn Polski i Rotę, po czym spokojnie rozeszli się.

Po mszy uczestnicy Marszu Życia Polonii i Polaków byli zaproszeni na teren oratorium, by tam wspólnie spędzić pozostałą część dnia. Organizatorzy przedsięwzięcia zapewnili nam w pierwszej kolejności smaczny posiłek, a potem oglądaliśmy występy zaproszonych artystów. (…) Następnego dnia, 15 sierpnia, odbył się kolejny marsz do miejsca zamordowania przez Niemców 140 000 Polaków, których upamiętnienia trudno doszukać się w miejscu ich kaźni. Ten dzień rozpoczął się Mszą św. w położonym obok Zakładu Salezjańskiego im. Księdza Bosko Sanktuarium Matki Bożej Wspomożenia Wiernych.

W przepięknych murach wypełnionych po brzegi uczestnikami, tak że trudno było znaleźć miejsce stojące, odbyła się Eucharystia celebrowana przez ks. prof. Tadeusza Guza, a po jej zakończeniu na ulicy przed sanktuarium uformowała się kolumna marszowa.

Tego dnia maszerujący nieśli biało-czerwone flagi na specjalnych drzewcach z rurek PCV (pod tym warunkiem dyrektor muzeum Auschwitz zezwolił nam na wejście z polskimi flagami na teren obozu).

Część uczestników była ubrana w czerwone lub białe koszulki specjalnie na tę okoliczność przygotowane przez organizatorów. Takie koszulki założyliby wszyscy, lecz nie spodziewano się tak wielkiej liczby uczestników: około 2 tysiące przedstawicieli Polonii z różnych zakątków świata i 3 tysiące Polaków z kraju – tyle było osób zarejestrowanych.

Jak się szacuje, około tysiąca osób, które dołączyły w czasie trwania marszu, nie zdążyło się zarejestrować.

Biało-czerwona fala maszerowała po ulicach Oświęcimia w kierunku miejsca pamięci pomordowanych przez oprawców niemieckich, czyli niemieckiego obozu koncentracyjnego i zagłady. Przed bramą wejściową wszyscy uczestnicy zostali sprawdzeni – tak jak sprawdza się pasażerów na lotniskach – zanim pozwolono im wejść do środka. Procedury przy wejściu obowiązywały, mimo towarzyszącej marszowi licznej ochrony policji i firmy ochroniarskiej. Obowiązkiem tych służb było nie tylko zapewnienie bezpieczeństwa, lecz eliminacja ewentualnych prowokacyjnych zachowań uczestników marszu.

Fot. A. Karczmarczyk

Zdumiewające są procedury praktykowane przy wejściu, a szczególnie utrudnienia we wniesieniu przez uczestników zorganizowanej uroczystości polskich flag narodowych. Aby uzyskać pozwolenie na wniesienie polskich flag, organizator musiał negocjować z dyrekcją obozu, tak jakby nie była to instytucja polska. Czyżby w dalszym ciągu obóz był w posiadaniu nazistów, którzy go wybudowali? Uczestnicy marszu w spokoju i zadumie udali się pod Ścianę Straceń. Tam złożono symboliczną wiązankę kwiatów i zapalono znicz pamięci. Odśpiewano Hymn Polski i Rotę.

Po opuszczeniu obozu marsz został rozwiązany. Część uczestników podążyła do oratorium salezjańskiego, gdzie znów zastali atrakcyjny posiłek, w serdecznej atmosferze mogli wypocząć

Cały artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Zaprosił mnie św. Maksymilian Maria Kolbe” można przeczytać na s. 6 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Zaprosił mnie św. Maksymilian Maria Kolbe” na s. 6 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka „prawo”rządności/ Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 64/2019

Jednym z najbardziej fałszywych kamieni węgielnych III RP pozostaje teza prof. Adama Strzembosza, że wymiar sprawiedliwości sam się oczyści. Trudno znaleźć równie szkodliwy idiotyzm.

Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka „prawo”rządności

Andrzej Jarczewski

Wspólnoty Europejskie powstały po zakończeniu procesu denazyfikacji w Niemczech. Prawo unijne, spadające dziś na nas lawinowo, nie musiało zajmować się zbrodniczymi instytucjami żadnego państwa. Gdy w Polsce uchwalono ustawę dezubekizacyjną, nie miała ona odpowiednika w krajach Zachodu, a państwa wyzwolone spod dominacji sowieckiej radziły sobie z tym problemem rozmaicie, nie wytwarzając unijnych zasad. Z kolei Niemcy nie pytały nikogo o zdanie, gdy usuwały prawie cały aparat NRD.

„Niezawisłość” sędziowska jest… rzeczownikiem. Znaczy dokładnie tyle, ile można wyrazić czasownikami definiującymi pewne czynności sędziego i wobec sędziego. W orzekaniu sądowym polega to na tym, że nikt nie może nakazać, zakazać lub ukarać za wydanie wyroku takiego, jaki – zdaniem sędziego – powinien być wydany. Sędzia nie może tylko wykroczyć poza granice wyznaczone kodeksami. We wskazanych przez ustawodawcę granicach może orzekać dowolnie, choć oczywiście powinien uwzględniać wiele czynników i zasad, o których traktują nauki prawne.

Od roku 2015 obserwujemy próby innego definiowania ‘niezawisłości’. Niektórzy polscy sędziowie uznali, że są niezawiśli od ustaw i nie muszą stosować kodeksów, nakładających różne granice.

Uważają, że mogą głosić poglądy i wyroki oparte na indywidualnym, anarchistycznym rozumieniu nie tylko polskiej konstytucji, ale dowolnie rozumianego prawa unijnego i nigdzie nieskodyfikowanej zasady praworządności. Oczywiście – ‘praworządność’ to też tylko rzeczownik, który może oznaczać tyle, ile pozwolimy sobie narzucić czasownikami nazywającymi konkretne czynności i zakazy. Sam w sobie rzeczownik ‘praworządność’ został już tak wyświechtany, że dziś nie znaczy nic. Jest kamieniem w maczudze do okładania niepokornych narodów i epitetem do ich obrażania.

Unieważnienie ustawy dezubekizacyjnej

Gdyby dezubekizacja dotyczyła siedmiu, siedemdziesięciu, a nawet siedmiuset funkcjonariuszy komunistycznego aparatu terroru, można by każdego z osobna postawić przed sądem, sprawiedliwie wyważyć winy i zasługi, a następnie – w jakiejś proporcji do innych podobnych spraw – zawyrokować. Ale tu chodzi o zwartą grupę zawodową, która – w zależności od sposobu uwzględniania różnych przypadków – liczy od 38 tysięcy do ponad 100 tysięcy ludzi. Rozpatrywanie tylu spraw zatkałoby sądy, zdestabilizowałoby wymiar sprawiedliwości, kosztowałoby krocie i prowadziłoby do najdziwniejszych konsekwencji, zwłaszcza że PRL-owscy sędziowie w większości należeli do PZPR, a wielu utrzymywało bliskie, również towarzyskie kontakty z różnymi służbami specjalnymi lub też dla własnej kariery wysługiwało się bezpiece. Niektórzy z nich orzekają do dziś. Nawet w Sądzie Najwyższym.

Ustawodawca zadecydował w sprawie dezubekizacji dość oryginalnie, a Trybunał Konstytucyjny ociąga się z oceną. Wytworzyła się więc przestrzeń do radosnej twórczości.

Ot np. sędzia Marek Przysucha z Częstochowy przyznał sobie uprawnienia Trybunału Konstytucyjnego i w sierpniu orzekł był, że ustawa dezubekizacyjna nie obowiązuje.

Z kolei inni sędziowie, by załatwić porachunki wewnątrz własnej kasty, współdziałają z różnymi partiami i nieraz zdobywają rządowe stanowiska, sprawiając tam więcej szkody niż pożytku.

Konstytucja sędziowska

Skoro sędzia Przysucha złamał zasadę trójpodziału władz, a siebie samego zrobił… sejmem, senatem i podpisem prezydenta RP, to powinien przestać być sędzią. Ale pan Przysucha nadal chce być sędzią i kumulować w sobie wszelkie władze. A inne władze nic na to nie mogą poradzić, bo nasza konstytucja nadała sędziom praktyczną nietykalność, potwierdzoną nawet wyrokami w kryminalnych sprawach złodziejskich, pijackich, szoferskich i innych z udziałem „nadzwyczajnej kasty”.

Konstytucja RP z roku 1997 jest zbiorem niezbyt spójnych przepisów, obudowujących zasadę główną tej ustawy: sędziowie są kastą bezkarną. Pisałem o tym obszernie w „Kurierze WNET” z grudnia 2018 w artykule „Suweren, suzeren, papieren”, więc już tego nie powtarzam. Przytoczyłem tam wszystkie (liczne) zapisy konstytucyjne dotyczące sądownictwa, by wykazać, że konstytucja była pisana przez sędziów i pod sędziów.

Żadna inna kasta, nawet politycy, nie została tak hojnie uprzywilejowana i uposażona, jak sędziowie. Całą resztę konstytucji można więc potraktować jako dość przypadkowe i niespójne opakowanie tego, co dla jej autorów było najważniejsze: dla przywilejów sędziowskich. To akurat jest spójne i nieprzypadkowe. Ktoś o to zadbał i ktoś żąda teraz czynnej wdzięczności.

Sędzia sędziego nie osądzi

Jednym z najbardziej fałszywych kamieni węgielnych III RP pozostaje teza prof. Adama Strzembosza, że wymiar sprawiedliwości sam się oczyści. Trudno znaleźć równie szkodliwy idiotyzm, w który uwierzyłyby miliony na mocy samego autorytetu, jakim się wówczas cieszył prof. Strzembosz. Sam jestem winny, bo gdy w roku 1992 Senat zwrócił się do mnie (podobnie jak do wszystkich b. więźniów politycznych) z ankietą dotyczącą nadgorliwych sędziów PRL, odmówiłem, uzasadniając to przekonaniem, że nie należy podważać autorytetu sądów, bo oprócz prawa niewiele nam pozostało z PRL. Poza tym – nie akceptowałem siebie w roli donosiciela, a w tych kategoriach interpretowano wtedy wypełnienie owej ankiety.

Niestety, gdybym dziś otrzymał podobną ankietę, raczej bym znów odmówił, bo nie można patrzeć na wymiar sprawiedliwości przez pryzmat słabości, głupoty czy złej woli paru procent środowiska sędziowskiego, które dziś – nawet nieoczyszczone z komunistycznych złogów – wykonuje swą pracę rzetelnie. Czas na „oczyszczanie” już minął. Teraz cały ten problem musimy pozostawić historykom praworządności.

Profesor Strzembosz przejdzie do historii tylko jednym powiedzeniem, którym unieważnił cały swój pozytywny dorobek polityczny i naukowy.

Przejdzie do historii… kabaretu. Tak jakby nie znał przysłowia „kruk krukowi oka nie wykole”, co w realiach III RP należałoby przełożyć na: „sędzia sędziego nie osądzi”. W latach 1990–1998 Adam Strzembosz był prezesem Sądu Najwyższego, nasiąkł ideologią swoich komunistycznych kolegów, a teraz nie potrafi z tego wybrnąć i sili się na coraz większą agresję wobec tych, którzy – nie zawsze fortunnie – próbują coś poprawić.

Podstępy postępu

„Marsz przez instytucje” nie ominął uniwersytetów. Ideologia postępu w tym marszu sprawia wrażenie silnika na kołach. Nie ma tam hamulca i nie za bardzo widać kierownicę. Wehikuł postępu jedzie tam, gdzie może, a tam, gdzie nie może – nie jedzie. Brzmi to dość dziecinnie, ale tak to właśnie działa.

Jeżeli na jakiejś drodze opór jest silny, postępowcy szukają sobie innej drogi, ale muszą stale wykazywać aktywność, bo za aktywizm są promowani. Nie za osiąganie konkretnych celów.

Oto 11 września 2019 rektor UMK w Toruniu zawiesił na 3 miesiące prof. Aleksandra Nalaskowskiego, by ukarać go za nie dość postępowe poglądy, wyrażone w tygodnikowym felietonie. Gdyby środowisko naukowe i polityczne pozostało bierne, zapewne profesor nie wróciłby zbyt szybko na uczelnię, noszącą dumnie imię Mikołaja Kopernika, który też swego czasu wygłaszał poglądy niespecjalnie afirmowane przez niektórych rektorów. Tymczasem jednak – pod naciskiem opinii publicznej – rektor już po tygodniu musiał cofnąć swą decyzję, zapowiadając jednak, że nadal będzie grillować profesora. Piszę o tym, by wydobyć istotny element sprawy: zawieszenie było testem postępu. Pojawił się opór, więc postęp się cofnął, ale już zapowiada, że jak tylko warunki pozwolą, zrobi się kolejny test.

Prawnuki Bernsteina

„Cel jest niczym, ruch jest wszystkim” powiedział Eduard Bernstein (1898) i tego trzymają się zleceniodawcy działań, które na niezorientowanym obserwatorze sprawiają wrażenie chaosu. Bo też jest to właśnie dążeniem do chaosu, a nie do ściśle określonego ideologicznego celu. Dzisiejsze cele doraźne zostaną zapomniane jutro, ale marsz do chaosu nadal będzie realizowany, bo zleceniodawcom tych działań łatwiej zapanować nad rozchwianym zbiorowiskiem jednostek niż nad spójnym społeczeństwem, silnym własną tożsamością, religią i kulturą. A jeśli rozbicie narodu na skonfliktowane jednostki nie jest jeszcze możliwe, można większość podzielić na mnóstwo mniejszości, stanąć na czele każdej z tych naturalnie lub sztucznie wyodrębnianych, czyli „wyzwalanych” mniejszości, połączyć siły i większość gotowa.

Trwały sukces jakiejkolwiek nowej ideologii – co słusznie przewidywał Marks – nie jest możliwy w jednym kraju. Dlatego komunizm (I Międzynarodówka) od razu był budowany z myślą o opanowaniu całego świata z domniemaniem, że klasa robotnicza, na czele której staną komuniści, będzie wkrótce większością. To założenie okazało się fałszywe. Ani robotnicy nie stali się większością, ani nie poparli komunistów. Trzeba więc wykreować inne mniejszości, ale wciąż z myślą, że suma mniejszości da większość. Inaczej wszak na dłuższą metę nie da się – nawet terrorem – zarządzać społeczeństwem. Później się te mniejszości porzuci na rzecz nowych, specjalnie kreowanych lub sprowadzanych, tak jak już porzucono czarnych Amerykanów i robotników, którzy okazali się niewystarczająco postępowi.

Zawód: aktywista

Dziś o ideologii promowanej na uniwersytetach i kształtującej poglądy przyszłych sędziów decyduje spora grupa różnych organizacji pozarządowych, finansowanych pierwotnie przez George’a Sorosa i jemu podobnych, a wtórnie – wymuszających dotacje od miejskich samorządców, a także od chwiejnych ministrów.

Członkowie tych grup już nie potrafią robić nic innego, niż jeździć na różne manify, przykuwać się do drzew czy hejtować na Facebooku. Co uczynią, gdy wyschną stare źródła finansowania, a pojawią się nowe? Dam dolary za orzechy, że wielu z nich po prostu będzie robić to samo, tylko dla innego zleceniodawcy. Do zwykłej pracy nie pójdą, bo na niczym się nie znają. Potrafią burzyć. Nie potrafią budować.

Możemy sobie wyobrazić sytuację, że Soros z takich czy innych powodów przestanie finansować organizacje hiperpostępowe, a na jego miejsce pojawi się „filantrop” petrodolarowy, który będzie forsował ideologię przeciwną, uszczuplając swoje kieszonkowe o np. 10 miliardów dolarów rocznie przez dwadzieścia, trzydzieści lat. Setki miliarderów zastanawiają się, co tu począć z nadmiarem pieniędzy. To, że wkrótce się ujawnią, nie wymaga wielkiej wyobraźni. Nie da się wtedy spalić ani utajnić list aktywistów postępku i występku, bo internet ma długą pamięć.

„Lwy nadchodzą”

Wstrząsający opis marszu podstępu przez sądy dał Vladimír Palko w wydanej właśnie po polsku książce „Lwy nadchodzą” (chodzi o te lwy, o których pisał Sienkiewicz w „Quo vadis”). Palko był ministrem spraw wewnętrznych Słowacji w latach 2001–2006. Pełnił ponadto wiele innych funkcji, pozwalających mu zebrać obszerny materiał o zmianach niszczących tradycyjną cywilizację europejską i amerykańską. Szczególną uwagę poświęcił sądom, gdzie dziś – w gremiach opiniotwórczych – przeważają poglądy wykrzyczane w roku 1968. Ten pamiętny rok w krajach Zachodu znaczył coś zupełnie innego niż ten sam rok w Polsce, Czechosłowacji czy Izraelu.

Amerykańskie i europejskie sądy z wyjątkową zajadłością walczą z tradycją chrześcijańską. Palko w wielu miejscach pokazuje strategię podstępu. Oto w roku 2009 międzynarodówka sędziowska o nazwie Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekła, że w publicznych szkołach we Włoszech nie wolno wieszać krzyży. To nic, że od tysiącleci krzyż jest naturalnym składnikiem kultury i tożsamości włoskiej. Międzynarodowy Trybunał został opanowany przez wrogów chrześcijaństwa i krzyż w dowolnie wybranym kraju, a następnie w innych państwach zostaje zakazany. Ale z tym zanadto się pośpieszono. Włoski rząd nie zgodził się na tak drastyczną ingerencję międzynarodówki sędziowskiej w swoje sprawy i wniósł odwołanie do Wielkiej Izby ETPC, gdzie jeszcze postęp nie zdobył większości i ten absurdalny wyrok został anulowany.

W amerykańskim Sądzie Najwyższym, gdzie sędziowie otrzymują miejsce dożywotnio, niezmiernie ważne jest, kogo aktualny prezydent tam przeforsuje. Ogólnie, dzięki przemienności rządów demokratów i republikanów, w Sądzie Najwyższym utrzymuje się względna równowaga. Wystarczy jednak krótkotrwała przewaga zwolenników postępu, by podstępem trwale zmienić ustrój kraju w najważniejszych w danej chwili punktach. Zdarzyło się tak np. w roku 1990, gdy pewien komunista, Lee Johnson, wygrał w Sądzie Najwyższym USA sprawę dotyczącą palenia flagi amerykańskiej. Wybrano dla tej sprawy moment, gdy w tym sądzie przewagę 5:4 mieli akurat postępowcy, uważający profanowanie jednego z najświętszych amerykańskich symboli za dopuszczalne. To tylko jeden z wielu przykładów.

Postęp polega na tym, żeby nie było nic świętego.

Kupowanie dzieci

Kolejny przykład tej strategii. Do roku 2012 w 33 stanach odbyły się referenda na temat dopuszczalności małżeństw tej samej płci. Demokratyczny werdykt był jednoznaczny: wszystkie stany opowiedziały się za tradycyjną definicją małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. W referendach roku 2012 trzy inne stany opowiedziały się za małżeństwami jednopłciowymi, a stan Maine, który jeszcze w 2009 głosował przeciw, przyłączył się do sił postępu. I wtedy do boju wkroczył Sąd Najwyższy USA, który – ponownie większością 5:4 – orzekł, że małżeństwa jednopłciowe są prawem człowieka.

Zwróćmy uwagę: przewaga jednego głosu w jednej instytucji ma większą moc niż decyzje podjęte w kilkudziesięciu referendach.

Vladimír Palko nazywa to tyranią sądów i podaje przykład z sąsiednich Czech. Otóż w roku 2005 tamtejszy parlament przyjął ustawę o rejestrowanych związkach partnerskich z wyraźnie sformułowanym artykułem o zakazie adopcji dzieci przez takie związki. Można powiedzieć: wszyscy zadowoleni. Nie przewidziano, że nad demokracją stoi jeszcze tyrania sądów. Po 11 latach o tej ustawie przypomniał sobie czeski Sąd Konstytucyjny, który po prostu wykreślił z ustawy zakaz adopcji przez rejestrowane związki jako sprzeczny z postępowymi poglądami na wszystko.

Zwróćmy uwagę: demokracja swoje, sędziowie swoje. Aktywiści zapewniają, że rejestrowanie związków nie ma nic wspólnego z adopcją. Dla świętego spokoju parlament godzi się na takie rozwiązanie. Ale nikt nie wie, co i kiedy wymyśli Sąd Konstytucyjny. Wygląda na to, że nadrzędne (nad ustawami) usytuowanie trybunałów konstytucyjnych niekoniecznie jest pomyślne dla narodów, bo w chwili próby – przewaga jednego głosu w takim trybunale może znaczyć więcej niż głos milionów.

Nic o nas bez nas!

Polska konstytucja powstała w czasie, gdy przystąpienie do Wspólnot Europejskich było dla nas odległym marzeniem. Później dokonywano drobnych korekt, wypowiadał się też Trybunał Konstytucyjny, który orzekł był, że prawo wspólnotowe ma wprawdzie pierwszeństwo przed polskim ustawodawstwem, ale gdy zachodzi sprzeczność z konstytucją – takiego automatyzmu nie ma i trzeba wtedy wdrożyć specjalne postępowanie.

Nasza niespójna i wielokroć cerowana konstytucja jest wprawdzie najważniejszym źródłem prawa, ale jest to źródełko słabe, niezbyt czyste i coraz mniej znaczące. Wypływa zeń strumyk prawa, do którego wlewa się wielka rzeka prawa unijnego, w której naszego strumyczka już prawie nie widać.

Co zrobimy, gdy prawo unijne zakaże w Polsce krzyża albo w ogóle zdelegalizuje wszelkie religie, do czego już wzywają forpoczty postępu? Co zrobimy, gdy zdelegalizuje małżeństwo między kobietą a mężczyzną? Co zrobimy, gdy każe oddawać nasze dzieci na wychowanie rodzinom afrykańskim lub księżycowym?

Zadaję pytania oczywiście bezsensowne. Tak się dzisiaj wydaje, podobnie jak naszym ojcom i dziadom bezsensowne wydawały się pytania o adopcję dzieci przez pary homoseksualne, o handel organami, „brzuszkami” i gotowymi dziećmi. Ale nie mogę w tym kontekście o nic pytać sensownie, bo nie jestem prorokiem i nie potrafię sobie wyobrazić skutków kolejnych dekad postępów postępu. Wiem tylko, że jeśli Konstytucja RP ma być nadal źródłem polskiego prawa, to musi to być nowa konstrukcja, być może bardziej ogólna i bezwzględnie nadrzędna względem każdego prawa zewnętrznego. Prawo unijne, jeżeli ma mieć pierwszeństwo przed prawem polskim, powinno być za każdym razem przełożone na język polski i musi być interpretowane zgodnie z polską konstytucją i polską nauką prawa. Nie możemy być zobowiązani do automatycznego stosowania żadnego nakazu czy zakazu, który zostanie uchwalony przez kogokolwiek bez naszego uczestnictwa i bez naszej wyraźnej, ustawowej akceptacji.

A na pierwszej sesji nowego sejmu – jeśli pojawi się taka większość – należy starej konstytucji nadać okres trwałości: 25 lat. Ona już jest nieświeża, już się psuje. Nie broni Polski. Za chwilę nie będzie się nadawała ani do spożycia, ani do użycia. A jak już się przeterminuje w roku 2022, powinna być – nawet w trybie zwykłej ustawy – zastąpiona nowym dokumentem, na którego przygotowanie mamy jeszcze całe trzy lata!

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka »prawo«rządności” można przeczytać na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka »prawo«rządności” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Świadectwo twórcy wizerunków polskich męczenników/ Andrzej Karpiński, „Wielkopolski Kurier WNET” 64/2019

Bardzo się cieszę, że mogłem mieć udział w tak doniosłym wydarzeniu. Chciałbym, aby chociaż jedna osoba wpatrzona w którychś z wizerunków doznała głębokiej refleksji i zmieniła swoje życie.

Polska pod Krzyżem. Polscy męczennicy

Tekst i zdjęcia Andrzej Karpiński

Jestem poznańskim plastykiem, malarzem i muzykiem. Od wielu lat zajmuję się także projektowaniem i realizacją reklam. Chcę opowiedzieć o niezwykłym zdarzeniu, które ostatnio przeżyłem. To było doświadczenie ewidentnego działania Boga w życiu prywatnym i zawodowym jednocześnie. Dotyczy mojego wkładu plastycznego w tegoroczną, głośną akcję modlitewną Polska pod Krzyżem. Ale od początku…

3 czerwca 2016 r. (wspomnienie męczennika św. Karola Lwangi i towarzyszy) otrzymałem od przyjaciół zamówienie na namalowanie obrazu Najświętszego Serca Jezusa. Nie miała to być kopia, lecz moja wizja. Najpierw przyjąłem zlecenie bez wahania, ale gdy zacząłem czytać historię tego obrazu i zapoznawać się z jego podłożem teologicznym, nabrałem respektu. Właściwie chciałem zrezygnować, bo zabrakło mi odwagi, aby namalować wizerunek Syna Bożego. Zacząłem dogłębnie interesować się I i II przykazaniem. Zadawałem sobie i znajomym pytania: czy namalowanie takiego obrazu nie będzie bałwochwalstwem? Jak Kościół katolicki odnosi się do malowania wizerunków świętych i jakie są zasady i granice ich tworzenia? Wreszcie po długim studiowaniu tematu i konsultowaniu się z osobami duchownymi, osiągnąłem względny spokój wewnętrzny. Po trzech latach, 6 maja 2019 r. (wspomnienie św. Apostołów Filipa i Jakuba), obraz został ukończony.

Podczas jego malowania działy się niewytłumaczalne zdarzenia, dotyczące samego procesu powstawania obrazu, jak i mojego życia osobistego i zawodowego. Ponieważ to temat na osobną historię, powiem tylko, że obraz w pewnej mierze namalował się… sam, aczkolwiek moimi rękoma. Miało też miejsce kilka wydarzeń nie pochodzących od Boga. Wiedziałem, że zły będzie robił wszystko, aby mnie zniechęcić do twórczości religijnej. Ale z drugiej strony właśnie na tym polega wiara, aby pójść dalej i zaufać Jezusowi, którego wizerunek właśnie malowałem.

Andrzej Bobola

Równolegle, po 35 latach zajmowania się abstrakcyjną, często destrukcyjną muzyką awangardową i eksperymentalną, poczułem naturalne zmęczenie i niechęć do tego rodzaju twórczości. Zobaczyłem wyraźnie, że przez te wszystkie lata nie tworzyłem dla innych, lecz dla siebie, po to, aby dopieszczać moje artystyczne ego pod współczesnymi hasłami „samorealizacji i pokonywania własnych ograniczeń”. W dziedzinie muzycznej również rozpocząłem poszukiwanie innej drogi. Zatem zachęcony obrazem, który „się namalował”, spojrzałem poważnie w stronę sztuki, która zaniesie coś pożytecznego drugiemu człowiekowi. Także w stronę sztuki sakralnej, zarówno muzycznej, jak i plastycznej. Poczułem wyraźnie, jak Bóg przestawia zwrotnicę i kieruje mnie wraz ze wszystkimi moimi umiejętnościami na inny tor.

Pięciu Braci Polskich

Na początek chciałem namalować poczet wybranych świętych i zorganizować wystawę pt. Świętych Obcowanie. Postanowiłem, że do tak szlachetnej tematyki kupię dobre gatunkowo blejtramy oraz płótno, które zagruntuję tradycyjną metodą. Zgromadziłem materiały. Rozpocząłem poznawanie biografii wybranych świętych. Nagle, 1 lipca 2019 r. (wspomnienie Najdroższej Krwi Jezusa Chrystusa), gdy zaczęły powstawać pierwsze szkice, odebrałem dwa telefony. Pierwszy był od drukarza Macieja, z którym dosłownie raz spotkałem się podczas montażu wielkiego baneru dot. Adoracji Najświętszego Sakramentu w kościele Trójcy Świętej na poznańskim Dębcu. Maciej zapytał mnie, czy mógłbym zaprojektować kilka wizerunków polskich męczenników, które są potrzebne do projektu modlitewnego organizowanego przez Lecha Dokowicza. W tym momencie przeszył mnie dreszcz, bo miałem wrażenie, jakby ktoś odczytał lub podsłuchał moje myśli dotyczące planowanej wystawy Świętych Obcowanie. Tym bardziej, że kilku z nich, jak się potem okazało, było na mojej liście przeznaczonej na wystawę.

Drugi telefon otrzymałem dwa dni później. 3 lipca 2019 r. (wspomnienie św. Tomasza Apostoła) zatelefonował do mnie Lech Dokowicz z fundacji Solo Dios Basta. Zapoznał się z moimi pracami i z moją osobą, więc rozmowa była bardzo rzeczowa. Ustaliliśmy warunki współpracy, terminy oraz podał mi listę jedenastu męczenników, których wizerunki miałem opracować. Już w pierwszej rozmowie musiałem podzielić się z Lechem spostrzeżeniem o ewidentnym działaniu Boga w moim życiu. Otóż sześć lat wcześniej, w dniach 25–27 listopada 2013 r. Lech Dokowicz prowadził trzydniowe rekolekcje „Któż jak Bóg” w poznańskim kościele św. Wawrzyńca i św. Wincentego Pallottiego. Rekolekcje dotyczyły przedstawienia zagrożeń duchowych we współczesnym świecie, szczególnie w mediach i sztuce. Pojechałem na nie wraz z żoną i przyjaciółmi. Profesja artystyczna Lecha Dokowicza, jego świadectwa oraz tematyka i forma, w jakiej rekolekcje przebiegały, były nam bardzo bliskie, gdyż wszyscy pracowaliśmy w mediach i reklamie. To był przełom w naszym życiu i od tego czasu wiele się zmieniło, również w życiu zawodowym. Dlatego w rozmowie telefonicznej nie mogłem wyjść z podziwu nad drogą, którą nas Bóg prowadzi. Po sześciu latach od wspomnianych rekolekcji sam prowadzący zamawia u mnie pracę artystyczną, jakby chciał sprawdzić, czy coś z tego ziarna, które kiedyś zasiał, wyrosło. Otóż dzięki Bogu wyrosło! I jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem otrzymane talenty wreszcie zwrócić Temu, który mi je podarował. Mogłem wykonać pracę na rzecz Kościoła, od razu dla tak wielu ludzi i na tak wielką skalę. Wewnątrz głowy wielokrotnie słyszałem podniesiony, ojcowski głos: „To jest praca dla ciebie, takimi rzeczami masz się teraz zajmować!”.

Karolina Kózkówna

Początkowo akcja Polska pod Krzyżem miała się odbyć wokół klasztoru Oblatów na Świętym Krzyżu. Fundacja Solo Dios Basta zamówiła u mnie, oprócz grafiki, wielkie konstrukcje z banerami i ich montaż na miejscu. W tej części pracy pomagał mi mój niezastąpiony i wieloletni podwykonawca. Niestety dzień po otrzymaniu ode mnie zlecenia, tuż przed Poznaniem miał wypadek – odpadło przednie koło jego samochodu. Z tego powodu pod znakiem zapytania stanął montaż konstrukcji na Świętym Krzyżu.

24 lipca 2019 r. (wspomnienie św. Kingi) rozpoczęły się poważne problemy organizacyjne. Ojcowie Oblaci na Świętym Krzyżu wycofali się z projektu. Dwa komplety wizerunków męczenników miały tworzyć drogę dojścia na Św. Krzyż. Zostały wykonane rysunki techniczne i koncepcja montażu wraz z oświetleniem. Zorganizowany był już nawet transport z Poznania. Akcję odwołano, a Lech Dokowicz z przyjaciółmi z fundacji i rodzinami wpadli w rozpacz. Przecież projekt już nabrał rozmachu! Sponsorzy, media i podwykonawcy – wszyscy mieli swoje prace w fazie zaawansowanej. Również moje konstrukcje do ekspozycji banerów były na ukończeniu. Tyle wysiłku i tyle wydanych pieniędzy, a projekt wstrzymano! Rozpoczął się ogólnopolski szturm modlitewny w intencji uratowania Polski pod Krzyżem i znalezienia innego miejsca. To był moment, gdy ukończyłem grafikę piątego męczennika. Wierzyłem, że przedsięwzięcie dojdzie do skutku, więc projektowałem kolejne postacie.

Michał Tomaszek i Zbigniew Strzałkowski

Dokładnie po dwóch tygodniach, 7 sierpnia 2019 r. (wspomnienie bł. Edmunda Bojanowskiego) nadeszła dobra wiadomość. Polskę pod Krzyżem przyjęła archidiecezja włocławska pod przewodnictwem ks. bpa Wiesława Alojzego Meringa. Cały projekt przeniesiono więc na lotnisko Kruszyn pod Włocławkiem. Z uwagi na zupełnie inny teren i warunki montażu część elementów konstrukcji musiała zostać przeprojektowana i zmieniona. Na tym etapie miałem ukończony wizerunek ósmego męczennika. Grafiki, wydrukowane na wielkich planszach, miały początkowo tworzyć aleję dojścia do ołtarza głównego. Dlatego wszystkie portrety należało wykonać w dużej rozdzielczości. Ujednolicenie formy graficznej postaci żyjących w latach 1003–1993 było skomplikowane. Aby powstał tak szeroki w czasie cykl, musiałem stare ryciny „polepszać”, a współczesne zdjęcia „pogarszać”. Niegdyś 30–35 letnich ludzi przedstawiano często jako starców z brodami. Zatem studiowałem dokładnie biografie, opisy twarzy i ciała oraz ubiory wraz z akcesoriami z epoki. Wygląd wszystkich męczenników musiałem „zbudować” od początku. Trzeba było także uszanować, zachować już istniejące w obiegu wizerunki, aby nadmiernymi zmianami nie rozpraszać wiernych podczas modlitwy. To była delikatna praca, z zaciągniętym hamulcem indywidualizmu plastycznego, no i zlecenie prosto z Nieba! Chciałem każdą postać przedstawić dokładnie. Opisać materiały wyjściowe oraz uzasadnić użyte atrybuty i szczegóły wyglądu męczenników. Główną koncepcją artystyczną było przedstawienie męczenników w skali szarości, na tle biało-czerwonej flagi nieregularnie zabarwionej krwią oraz z umieszczonym w górnym prawym narożniku motywem Polski pod Krzyżem. Natomiast w lewym dolnym narożniku postanowiłem umieścić atrybuty świętych. Nie zawsze ta zasada pasowała graficznie, ale starałem się ją zachować. Wszystkie grafiki zostały ukończone i zaakceptowane przez Fundację Solo Dios Basta 23 sierpnia 2019 r. (wspomnienie św. Róży z Limy) i przekazane do druku na banerach.

Następnego dnia rano 24 sierpnia 2019 r. (wspomnienie św. Bartlomieja Apostoła) miałem okropny wypadek drogowy. Rozpędzony motocyklista crossowy, jadąc z uniesioną kierownicą, na jednym kole, uderzył czołowo w mój samochód. Motocyklista uszedł z życiem, łamiąc sobie „tylko” rękę. Samochód został doszczętnie zniszczony. Mnie nic się nie stało. Poduszki powietrzne nie dotknęły nawet mojej twarzy. Wszystko trwało dosłownie sekundę. Pamiętam, że gdy Maciej inicjował mój kontakt z Lechem Dokowiczem, uprzedzał: „Ale pamiętaj, że teraz będą się działy różne rzeczy”…

W drukarni wielkoformatowej rozpoczął się druk banerów z wizerunkami męczenników. Nadzorowałem poprawność kolorystyczną. Grafiki zostały wydrukowane także tradycyjną metodą w ogromnej ilości egzemplarzy. Oprawiono je w estetyczne, drewniane ramki 15×21 cm jako pamiątkę dla pielgrzymów na lotnisku Kruszyn. Są jeszcze do nabycia u organizatorów Polski pod Krzyżem pod linkiem: http://sklep.mikael.pl/9-polska-pod-krzyzem.

Do wydarzenia zostały trzy tygodnie. Zdecydowano, że jedenaście wizerunków męczenników będzie wyeksponowanych przy wejściu na lotnisko Kruszyn. Drugi komplet, po pięć obrazów, zostanie umieszczony po bokach sceny-ołtarza głównego. Natomiast wizerunek bł. Jerzego Popiełuszki zostanie podwieszony pod dachem sceny, nad ołtarzem głównym. 29 sierpnia 2019 r. (wspomnienie męczeństwa św. Jana Chrzciciela) zarezerwowałem termin i zawarłem umowę z firmą transportową. Ponieważ obrazy na miejscu miały być mocno oświetlone oraz fotografowane i filmowane na dużym zoomie, nie mogły podczas transportu ulec uszkodzeniu. Zadania podjął się właściciel firmy transportowej, który następnego dnia uległ wypadkowi w pracy. Przeciął sobie szlifierką rękę aż do kości i zatrzymano go w szpitalu. Mimo to po kilku dniach transport do Włocławka wyruszył i szczęśliwie dotarł na miejsce, trzy dni przed wydarzeniem.

Niestety osobiście nie mogłem brać udziału ani w montażu obrazów, ani w samym wydarzeniu. W porozumieniu z ks. Sławomirem Deręgowskim odpowiedzialnym za sferę techniczną przedsięwzięcia koordynowałem telefonicznie działania z moją ekipą. W tym samym czasie, 13–15 września 2019 r. na Jasnej Górze odbywały się jubileuszowe Dni Modlitw Stowarzyszenia Ruchu Kultury Chrześcijańskiej Odrodzenie. Uroczystości były zaplanowane już rok wcześniej. W stowarzyszeniu pełnię kilka funkcji, więc nie mogłem być we Włocławku. Akurat w sobotę 14 września 2019 r. (święto Podwyższenia Krzyża Świętego) dla RKCH Odrodzenie była zarezerwowana Kaplica Jasnogórska, a Apel Jasnogórski miał być transmitowany również do Włocławka. Cieszyliśmy się, gdyż oprócz wspólnej Koronki do Bożego Milosierdzia to był kolejny moment łączności Jasnej Góry z wydarzeniem Polska pod Krzyżem. Tym bardziej, że Apel Jasnogórski prowadził akurat nasz opiekun RKCH Odrodzenie, o. Leon Knabit. Niestety, jak się później okazało, z uwagi na warunki atmosferyczne program we Włocławku uległ lekkim zmianom i Apel Jasnogórski nie był transmitowany na telebimach.

Obrazy męczenników były pięknie wyeksponowane wokół sceny. Lech Dokowicz jest także profesjonalnym artystą z bogatą wyobraźnią, więc stronę wizualną wydarzenia przemyślał i zrealizował doskonale. Bardzo się cieszę, że mi zaufał i że mogłem mieć udział w tak doniosłym wydarzeniu. Chciałbym, aby chociaż jedna osoba wpatrzona w którychś z wizerunków doznała głębokiej refleksji i zmieniła swoje życie, tak jak przed laty stało się to naszym udziałem po rekolekcjach Lecha Dokowicza.

Konstrukcje z obrazami musiały być zdemontowane z płyty lotniska następnego dnia po wydarzeniu. Zostały one podarowane archidiecezji włocławskiej i rozwiezione do różnych parafii. Dwa dni później kierowca ciężarówki ponownie znalazł się w szpitalu, tym razem z podejrzeniem zawału serca. Wiem, że to nie jest koniec skutków pracy na chwałę Bożą – zarówno tych radosnych, jak i tych niepochodzących od Boga. Dotyczy to wszystkich ludzi mających jakikolwiek wkład w to dzieło oraz we wszelką inną pracę na rzecz Kościoła, bez oczekiwania nagrody. Bowiem walka o nas trwa. „Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” (Mt 24, 13).

Skórzewo, wrzesień 2019

Artykuł Andrzeja Karpińskiego pt. „Polska pod Krzyżem. Polscy męczennicy” można przeczytać na ss. 4–5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Karpińskiego pt. „Polska pod Krzyżem. Polscy męczennicy” na s. 4–5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego