Jan Kowalski/ Zanim napiszemy nową konstytucję (13). Szwajcaria do dziś jest zorganizowana na wzór I Rzeczpospolitej

Napadnięci nie możemy się zastanawiać, czy napastnik chce nas może tylko przestraszyć albo lekko obić, czy włamał się do naszego domu po to, żeby obejrzeć mecz, bo u siebie nie miał cyfrowego Polsatu.

Żadne polskie powstanie by się nie odbyło. Żadna konfederacja i żaden rokosz. Więcej, państwo polskie by nie powstało, a na pewno nie obroniłoby swojego prawa do istnienia, gdyby nie jeden element – prawo do posiadania broni przez obywateli, powszechne prawo. To na tym prawie, a właściwie na obowiązku posiadania broni i obrony ojczyzny, została zbudowana wielkość I Rzeczpospolitej.

To prawo, jak i prawo do posiadania zawodowej armii, odebrali nam zaborcy, żebyśmy nie mogli skutecznie się przed nimi obronić. Ich intencji nie sposób nie zrozumieć – każdy agresor chciałby mieć bezbronnego sąsiada. Po krótkim epizodzie odzyskanej wolności, w roku 1945 nad Wisłą Stalin zainstalował swoich bolszewików. Odbierając nam wolność osobistą i prawo do obrony własnej rodziny i ojczyzny, pozbawiono nas prawa do posiadania broni. To rzekomo niebezpieczne narzędzie mogło być tylko w posiadaniu bolszewików. Bolszewików zawsze było niewielu, dlatego przy powszechnym dostępie obywateli do broni długo by się nad Wisłą nie utrzymali.

Czas zaprezentować zatem IV filar, na którym oprzemy wielkość naszej V Rzeczpospolitej – prawo każdego obywatela do obrony własnej i obrony miru domowego. Prostymi słowy znaczy to tyle, że każdy napadnięty ma prawo do obrony przeciwko napastnikowi. Bez zastanawiania się nad jego intencjami i bez kalkulowania wyrządzonych nam ewentualnie szkód.

Napadnięci nie możemy się zastanawiać, czy napastnik chce nas może tylko przestraszyć albo lekko tylko obić. Nie możemy rozważać, czy włamał się do naszego domu po to, żeby obejrzeć mecz, bo u siebie nie miał cyfrowego Polsatu, czy jednak po to, by nas zamordować, żonę zgwałcić, a telewizor ukraść. Po prostu musimy mieć niepodważalne, niekwestionowane i konstytucyjne prawo do zastrzelenia go, gdy tylko wedrze się na naszą posesję. O co mu tak naprawdę chodziło, możemy zapytać potem.

To prawo do obrony indywidualnej konstytuuje dopiero naszą osobistą wolność. Bez tego prawa, a zatem również bez prawa do posiadania broni, wolność staje się iluzją. Iluzją wyznaczaną przez podatki, kredyty, bagno zakazów i nakazów i degradującą osobę ludzką ideologię nowego porządku. Bo prawo do obrony indywidualnej i prawo do obrony własnej rodziny to nie tylko prawo do posiadania broni. To również prawo do obrony swojej wiary i normalności, czego chcą nas pozbawić bolszewicy nowego porządku.[related id=35566]

Zauważyliście, że chętnie używam tego słowa. Czas zatem wyjaśnić, dlaczego. Otóż bolszewików, tych historycznych, zawsze było mało. Byli małą garstką, która tym bardziej wrzeszczała, coś jak mały pies, który donośnie ujada. W odróżnieniu od mieńszewików, przytłaczającej większości w rosyjskiej partii socjalistycznej, nie uznawali żadnych kompromisów, chcieli zawsze więcej i więcej (= bolsze).

W tym właśnie przypominają ich obecni aktywiści nowego porządku: są garstką, a chcą więcej i więcej. Żeby się przed nimi obronić i żeby uratować nasz świat, musimy mieć skuteczne narzędzia do obrony. Gdyby chcieli napadać na nasze domy, musimy mieć broń palną. Gdyby chcieli odbierać nam dzieci, demoralizować je od przedszkola lub uzależniać ich życie od podporządkowania się złu, obroną muszą być gwarancje konstytucyjne. Gwarancje prawne kładące tamę nowej bolszewii.

Nie bez powodu powiązałem w akapicie powyżej obronę indywidualną z obroną własnej rodziny. Wbrew twierdzeniom skrajnych indywidualistów, człowiek nie żyje sam dla siebie. Życie ludzkie nie miałoby wtedy żadnego sensu.

Ktoś, kto twierdzi, że rodzina (nie dodaję tradycyjna, bo rodzina zawsze jest tradycyjna, a o patologiach tu nie piszę) krępuje jednostkę, jest świadomym lub nieświadomym zwolennikiem totalitaryzmu. Nieważne, czy w postaci starej bolszewii z wizji Georga Orwella, czy tej atrakcyjniejszej i na światowym topie z wizji Aldousa Huxleya.

Wróćmy do najprostszej broni, do broni palnej. Niezwykła wprost dezinformacja przemeblowała nasze myślenie o broni. Wielu nawet porządnych Polaków myśli, że gdyby broń dostała się w ręce zwykłych Polaków, to by się wystrzelali. Nie będę tu przytaczał zwykłych argumentów za. I spróbuję ominąć tę kolejną narodową barykadę.

I Rzeczpospolita to stare czasy, dlatego odwołam się do przykładu świeżego i z bliska, do Szwajcarii. Szwajcarzy są najbardziej uzbrojonym narodem w Europie, wszyscy dorośli i pełnosprawni mężczyźni mają w domu broń automatyczną. Czy ktoś słyszał o licznych strzelaninach w szwajcarskich szkołach lub bankach? Nie, z prostego powodu: Szwajcarzy są świadomymi posiadaczami broni, ponieważ każdy dorosły Szwajcar ma obowiązek służby wojskowej. Po jej zakończeniu wraca do domu w mundurze i z bronią.

Nikt też pewnie nie słyszał, żeby uzbrojona po zęby Szwajcaria zagrażała któremukolwiek z sąsiadów. Ale nawet Hitler nie zdecydował się na jej podbój. Chociaż zawodowa armia szwajcarska liczy ok. 5 000 żołnierzy, to w ciągu tygodnia jest w stanie zmobilizować 400 000 armię. Doktryna obronna Szwajcarii jest w dużej mierze wynikiem analizy przebiegu polskiego Powstania Styczniowego.

Wysłannik szwajcarskiego rządu pułkownik Franz von Erlach obserwował, w jaki sposób mała powstańcza armia może przeciwstawić się wielkiej armii najeźdźczej. Szwajcaria zorganizowała swoje wojsko na wzór polskiego pospolitego ruszenia z czasów I Rzeczpospolitej, a demokrację i sposób zarządzania państwem ma również bardzo podobną. Szwajcaria przechowała to polskie doświadczenie.

Czas już najwyższy, żeby z tego przechowanego przez Szwajcarów doświadczenia skorzystać. Polska również nie potrzebuje wielkiej zawodowej armii, bo nie słyszałem, żebyśmy zamierzali kogokolwiek napadać. Potrzebuje natomiast wielkiej i dobrze wyszkolonej armii ochotniczej, która powstrzymałaby zamiary jakiegokolwiek potencjalnego agresora.

Nie wyszkolimy tej armii inaczej niż poprzez obowiązkowe przeszkolenie wojskowe (minimum 6 miesięcy) dla wszystkich dorosłych mężczyzn i ochotnicze dla kobiet. Gdyby zachować szwajcarskie proporcje, to armia zawodowa liczyłaby 20 000 doskonale wyszkolonych żołnierzy (nie sądzę, żebyśmy obecnie tylu mieli), z możliwością szybkiego jej zwiększenia do 2 000 000 (tak, do dwóch milionów).

Czy myślicie, że potencjalny agresor odważy się nas zaatakować, stosując hybrydowe zielone ludziki lub w jakikolwiek inny sposób? Czy myślicie, że jakakolwiek hałaśliwa mniejszość wewnętrzna spróbuje pozbawić wolności świadomych i odpowiedzialnych za siebie i swoje rodziny obywateli?

Jan Kowalski

 

Jan Kowalski/ Zanim napiszemy nową konstytucję (12). Zasada pomocniczości wymusza wprost likwidację biurokracji

Gdyby działała w Polsce zapisana w Konstytucji zasada pomocniczości, żaden wyłudzacz naszych społecznych pieniędzy nie zostałby profesorem albo natychmiast i dyscyplinarnie zostałby zwolniony z pracy.

Mówiło się do niedawna, że wypadki chodzą po ludziach a nie po lesie. Po ostatnich nawałnicach należy chyba skorygować to stare porzekadło. Okazało się, że wypadki mogą chodzić i po lesie, i po ludziach – jednocześnie. W przypadku niżej podpisanego mądrość doświadczenia dowiodła, że należy też unikać miast i łańcuchów oddzielających ulice od chodników. I w żadnym przypadku nie należy przez nie przeskakiwać, bo może się to skończyć złamaniem prawej ręki i przymusową przerwą w opisaniu wreszcie zasady POMOCNICZOŚCI, podstawowego filaru wolności osobistej człowieka i trzeciego filaru naszego nowego państwa – V Rzeczypospolitej.

Zasadą tą, podobnie jak całą Nauką Społeczną Kościoła, wycierają sobie gęby wszyscy wrogowie wolności, a szczególnie kryptomarksiści, czyli marksiści, którzy oficjalnie nie przyznają się do swojego idola, ale potajemnie bałwana Marksa czczą. Ich celem jest jedno – pośrednictwo w każdej wymianie jednego człowieka z drugim i kasowanie z tego tytułu haraczu, opłaty za to wymuszone pośrednictwo.

Pewnie nie uwierzycie, ale zasada pomocniczości wpisana jest również w obecnie obowiązującą konstytucję. Jednak za pustym słowem nie stoi żaden przekaz, żaden czyn. Złośliwi jedynie twierdzą, że czyn, który poszedł za słowem, to biurokracja powiatowa, dwieście tysięcy nikomu niepotrzebnych urzędników. I rozkwit fasadowych fundacji społecznych, żyjących z dotacji zaprzyjaźnionych ministrów.

I to wszystko rzekomo w naszym imieniu i dla naszego dobra. Nóż się w kieszeni otwiera (prawo do obrony własnej i nienaruszalność miru domowego, czyli IV fundamentalną zasadę nowego ustroju opiszę następnym razem).

Tymczasem zasada pomocniczości, subsydiarności – jak zwą ją bardziej oczytani, stanowi jedynie tyle, że wszystko, co może być wykonane przez człowieka bez żadnej pomocy, przez niego powinno być wykonane. Wszystko natomiast, co przekracza jego możliwości, powinno być wykonane w jego najbliższym otoczeniu, czyli z pomocą rodziny, sąsiadów itd. A zatem zasada ta konstytuuje całość aktywności człowieka w sferze społecznej, gospodarczej i politycznej. Wymusza wprost likwidację biurokracji, która polega na czymś zgoła przeciwnym, na pozbawieniu indywidualnego człowieka części wolności na rzecz instytucji biurokratycznych.[related id=33573]

Zasada pomocniczości wymusza zarazem oddolny sposób zarządzania całym społeczeństwem, narodem i państwem. Gwarantuje nie tylko autentyczne zaangażowanie obywateli tu i teraz, ale zarazem radykalnie obniża koszty funkcjonowania całej społeczności, która jej podlega. A nie wprost eliminuje selekcję negatywną „mierny, ale wierny”, dominującą w społeczności zbiurokratyzowanej, z którą mamy do czynienia obecnie i z którą nikt nie może sobie poradzić.

Ktoś to musi wreszcie powiedzieć, padło na mnie: nie żyjemy w żadnym samorządnym państwie od roku 1989, żyjemy w jednej wielkiej patologii społecznej. To nie jest tylko wydmuszka państwa, to jest również wydmuszka społeczeństwa. Te wszystkie fikcyjne fundacje, te organizacje rzekomo pozarządowe, te wszystkie rzekomo samorządy – wszystkie one służą jednemu – okradaniu Polaków.

Szczególnie tak zwane samorządy – chluba III RP – z prawdziwą samorządnością nie mają nic wspólnego, a są wylęgarnią biurokracji obciążającej swoimi kosztami nas wszystkich. Dzieje się tak z jednego powodu, który już nie raz przytaczałem: urzędy gmin nie gospodarują swoimi pieniędzmi. Dlatego wójt w swoim mniemaniu nie wydaje pieniędzy własnych, ale jakieś mityczne, państwowe lub unijne. A skoro są niczyje, to dlaczego nie przyjąć na etat kolejnego pracownika?

Zasada pomocniczości, żeby obowiązywać, wymaga jednego – pieniędzy. Pieniędzy powiązanych z określonym zadaniem i działaniem, pieniędzy własnych.

Jak sprzeczna jest biurokracja z zasadą pomocniczości, opiszę na jednym przykładzie. Odpoczywam właśnie nad morzem, w cichej i urokliwej wiosce Białogóra. Dzięki Jadwidze Chmielowskiej, redaktor naczelnej „Śląskiego Kuriera Wnet” i autorce tekstów o mikołajku nadmorskim („Zwycięstwo mikołajka”, wrzesień 2017 i „Mikołajek a Sprawa Polska”, wrzesień 2016), poznałem klasyczny wręcz przypadek patologii w starciu biurokracja przeciw zasadzie pomocniczości.

Ryszard Gordziej, pasjonat i społecznik, w drodze wieloletnich wysiłków wyhodował mikołajka, roślinę chronioną i zagrożoną wyginięciem. Wiele lat eksperymentów zaowocowało wielkim sukcesem. Sukcesem, którym postanowił podzielić się ze społeczeństwem. W porozumieniu z sołtysem Białogóry i wójtem gminy Krokowa obsadził nadmorską wydmę kilkudziesięcioma roślinkami. I tu zaznaczmy, to wszystko przeprowadził na własny koszt, łącznie z wykonaniem tabliczek informacyjnych.

Czy dostał za to medal przynajmniej od wojewody pomorskiego? Wręcz przeciwnie, decyzją Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska wszystkie rośliny zostały z wydmy usunięte i oficjalnie zniszczone! Posunięto się nawet do urzędowej groźby z prokuratury. Dlaczego? Kilkadziesiąt tysięcy na odtworzenie populacji mikołajka nadmorskiego w ciągu jednego roku, stanowiska pracy dla urzędników parku, stanowiska pracy w RDOŚ, temat kolejnych rozpraw naukowych dla pracowników Uniwersytetu Gdańskiego i duże pieniądze przeznaczone na wyhodowanie mikołajka najdroższą możliwą metodą, czyli in vitro w specjalistycznym ośrodku pod Poznaniem – oto dlaczego.

Gdyby działała w Polsce zasada pomocniczości, wystarczyła by pomoc sołtysa, może odrobinę wójta. Gdyby działała w Polsce zasada pomocniczości, żaden wyłudzacz naszych społecznych pieniędzy nie zostałby profesorem albo natychmiast i dyscyplinarnie zostałby zwolniony z pracy i to nim zainteresowałaby się prokuratura.

Wracając do ogółu, zasada pomocniczości uniemożliwia rozwój biurokracji. Zapobiega marnotrawieniu naszych pieniędzy i powoduje to, że najmniejszym nakładem środków osiągamy największą korzyść. Dotyczy to również każdego szczebla zarządzania państwem, od wsi i gminy zaczynając, poprzez województwa, a na strukturach państwowych kończąc.

Dlatego logiczne i zgodne z tą zasadą jest zarządzanie państwem przez prezydenta, skoro został wybrany w wyborach przez wszystkich Polaków. I zgodne z tą zasadą jest również to, że w swoich działaniach nie może on zostać pozostawiony bez kontroli ze strony całego narodu, i po to potrzebny jest parlament.

Gorszący spór toczony od długiego już czasu przez ministra wojny ze swoim zwierzchnikiem i zwierzchnikiem wojska polskiego jest przykładem niszczącej państwo polskie biurokracji. Biurokracji, która zawsze polega na przenikaniu się i znoszeniu się kompetencji, a w ostateczności na braku odpowiedzialności.

Zasada POMOCNICZOŚCI musi być istotnym składnikiem naszej Nowej Konstytucji i jednym z głównych filarów V Rzeczpospolitej. A panu Ryszardowi gratuluję prawdziwie kaszubskiej i polskiej wytrwałości. I chociaż wiem, że nie walczył o mikołajka dla zaszczytów, to jego sukces musi być doceniony (ale o zwycięstwie mikołajka dowiecie się z artkułu Jadwigi Chmielowskiej). I na pewno tak w V Rzeczypospolitej się stanie. Już nie mogę się doczekać.

Jan Kowalski

Jan Kowalski/ Zanim napiszemy nową konstytucję (11): Po wecie z całego PiS jedynie Prezes zachował się przyzwoicie

Przekonanie większości Polaków do wizji naprawy Państwa można dziś oprzeć jedynie na osobie prezydenta Andrzeja Dudy i prezydenckim sposobie sprawowania władzy wykonawczej w Polsce w przyszłości.

Dziś będzie wreszcie o POMOCNICZOŚCI – trzecim filarze naszej konstytucji i ustroju państwa. Wcześniej jednak zajmę się przez chwilę aferą wokół prezydenckiego weta.

Przypominając tydzień temu pychę i arogancję polityków Prawa i Sprawiedliwości w związku z próbą przepchnięcia ustaw sądowniczych o Sądzie Najwyższym i KRS, nie myślałem, że jest aż tak źle. Byłem przecież przed lekturą wywiadu z Zofią Romaszewską i myślałem, że próbując naprawić Polskę, Prawo i Sprawiedliwość nie rozmawiało na ten temat jedynie z klubem Kukiz’15 i ze mną.

Dzięki Zofii Romaszewskiej dowiedziałem się, że nie rozmawiało również z prezydentem Dudą. Co gorsza, po zawetowaniu przez niego dwóch wadliwych ustaw (i podpisaniu jednej), pozwoliło sobie w stosunku do Prezydenta na mniej niż eleganckie okrzyki. Dowodziły one nie tylko zwykłego braku wychowania, ale też skandalicznego wyobrażenia na temat zarządzania państwem.

Oczywiście Jarosław Kaczyński, który jako jedyny zachował się przyzwoicie w stosunku do Prezydenta, jest przywódcą PiS i najważniejszym politykiem w Polsce. Jednak jego pretorianom chyba pomieszały się role i stąd te ataki na prezydenta Dudę. Na człowieka, który wytrwałą i ogromną pracą własną pokonał w wyborach prezydenta Komorowskiego i pomógł w sposób znaczący Prawu i Sprawiedliwości wygrać wybory parlamentarne. Tylko w ten sposób mogła zaistnieć możliwość rzeczywistej zmiany w Polsce, możliwość zwyciężenia systemu Okrągłego Stołu.

To nie Ryszard Terlecki, nie Zbigniew Ziobro (to dzięki niemu i Ludwikowi Dornowi PiS przegrał w 2007), to nawet nie Patryk Jaki. To osiągnął swoim osobistym poświęceniem, zaangażowaniem i talentem Andrzej Duda. A biorąc pod uwagę wadliwość ordynacji wyborczej, która powinna wylądować w koszu razem z obecną konstytucją, a premiuje miernoty na listach partyjnych i utrwala partiokrację, Andrzej Duda, prezydent Andrzej Duda jest bez wątpienia jedyną osobą publiczną wybraną przez Polaków w wyborach powszechnych i bezpośrednich.

Ale prezydent nie reprezentuje jedynie wyborców Prawa i Sprawiedliwości i nie jest prezydentem PiS-u. Andrzej Duda jest prezydentem Polski i moim, chociaż głosowałem na niego dopiero w II turze. A ja, Jan Kowalski, i 20% wyborców prezydenta nie poczuwamy się do podległości linii politycznej najbardziej nawet słusznej partii.

Mając ambicje naprawy Polski, Prawo i Sprawiedliwość powinno jak najszybciej rozpocząć pracę nad zmianą ustroju państwa, której zwieńczeniem będzie nowa konstytucja. Ale nowej konstytucji nie da się wprowadzić podstępem, potrójnym saltem albo w czasie wakacji posłów opozycji. Tak można jedynie ustanowić konstytucję, która nigdy nie wejdzie w życie, na przykład Majową. A nawet obchodzić jej rocznice zaraz po upadku państwa.

Do rzeczywistej i trwałej zmiany potrzebne jest przekonanie do swojej wizji wszystkich Polaków pragnących naprawy Państwa. W obecnej chwili nie tylko zwolenników Kukiz’15, ale i mnie, przeciętnego Jana Kowalskiego. I takie przekonanie można tu i teraz oprzeć tylko i wyłącznie na osobie prezydenta Andrzeja Dudy i prezydenckim sposobie sprawowania władzy wykonawczej w Polsce w przyszłości.

Obecny, nieformalny system rządzenia Polską pod wodzą naczelnika Jarosława Kaczyńskiego, lat 67, jest nie do utrzymania na dłuższą metę i nie gwarantuje stabilności ustrojowej. Po jego odejściu z polityki lub tego świata – niech żyje jak najdłużej – obecny system rządzenia rozsypie się jak domek z kart. Sądząc po wcześniejszych wypowiedziach, Jarosław Kaczyński doskonale to rozumie. Gorzej z jego pretorianami, którzy wyraźnie próbują zdobyć najlepszą pozycję wyjściową do sukcesji po wodzu. W każdym przypadku zakończy się to dekompozycją obozu obecnie rządzącego – prosta logika dziejów.

Dlatego zamiast wygłaszać filipiki pod adresem Prezydenta, który reprezentuje cały obóz zwolenników reformy państwa, a nie tylko obóz zwolenników PiS, politycy Prawa i Sprawiedliwości powinni zrozumieć jedno: jedynym naturalnym sukcesorem Jarosława Kaczyńskiego w jego dziele naprawy Polski może być i jest Andrzej Duda. Ostatni prezydent III/IV RP i pierwszy prezydent V Rzeczypospolitej. Co nastąpi po przyjęciu naszej nowej konstytucji. Kropka.

Mogę tylko przeprosić – o pomocniczości będzie następnym razem. Pragnę jednak zapewnić, że idea prezydenckiego zarządzania państwem jak najbardziej w idei pomocniczości się zawiera.

Jan Kowalski

Jan Kowalski / Zanim napiszemy nową konstytucję (10): Czy PiS zapytał kogoś o zdanie w sprawie tych prawniczych ustaw?

Dla wielu Polaków, w tym dla mnie, mentalność obecnej władzy to mentalność bandy chcącej podporządkować wszystko i wszystkich. I tłumaczącej, że na tym właśnie polega patriotyzm i dobro Ojczyzny.

[related id=”31862″]Miałem w tym odcinku omówić trzecią kardynalną zasadę nowej konstytucji, czyli pomocniczość – filar Nauki Społecznej Kościoła i jeden z filarów potęgi przyszłej V Rzeczypospolitej. I przełożenie tej zasady na organizację życia państwowego, społecznego i gospodarczego. Ponieważ jednak rzeczywistość dramatycznie przyspieszyła, zajmijmy się nią teraz.

Ta rzeczywistość to oczywiście weto Prezydenta w stosunku do dwóch ustaw projektu Prawa i Sprawiedliwości dotyczących wymiaru sprawiedliwości (= niesprawiedliwości) w naszym obecnym, niedoskonałym państwie. Ponieważ wszyscy znawcy i nie-znawcy prawa już zdążyli się wypowiedzieć, a ja na prawie kompletnie się nie znam, nie zamierzam z nimi polemizować. Zajmę się tematem obocznym, ale jednak podstawowym dla dalszych losów naszej ojczyzny.

Żeby się z nim zmierzyć, musimy się cofnąć do lat 2005–07, czyli do wcześniejszego okresu rządów Prawa i Sprawiedliwości. Arogancja, buta i pycha – te trzy słowa najbardziej charakteryzują sposób okazywania własnej wydumanej władzy przez ówczesnych liderów PiS. Ludwik Dorn i pies Saba to symbole tamtego okresu. Woda sodowa uderzyła politykom tej partii po trzech miesiącach od minimalnie i „cudem” wygranych wyborów.

Jednak zdecydowanie najgłupszym pomysłem tej formacji była próba zawłaszczenia całej sceny politycznej, zwłaszcza kosztem własnych koalicjantów. To wtedy nastąpiła żałosna rozmowa Adama Lipińskiego – szarej eminencji PiS – z Renatą Beger z Samoobrony (która miała „kurwiki w oczach”), mająca na celu wyeliminowanie Andrzeja Leppera i przejęcie posłów Samoobrony. Wtedy także doszło do najgłupszego sojuszu politycznego III RP, sojuszu Ojca Rydzyka z Jarosławem Kaczyńskim. W jego wyniku z życia politycznego została wyeliminowana Liga Polskich Rodzin, sprawnie zarządzana przez Romana Giertycha. Prawo i Sprawiedliwość odniosło sukcesy, które kosztowały partię odsunięcie od władzy w wyniku wyborów roku 2007.

Trwale został utracony elektorat postpegieerowski (12%), głosujący na Samoobronę, i elektorat endecki (8%), głosujący na LPR. Jedynym chwilowym efektem było nawrócenie się trzeciego bliźniaka braci Kaczyńskich, Ludwika Dorn(baum)a, na chrześcijaństwo przy okazji ślubu z czwartą żoną. I stanowisko prezesa rządowej Agencji Rozwoju Przemysłu dla Pawła Brzezickiego – człowieka Rydzyka – dla ratowania Stoczni Gdańskiej (nie została uratowana).

Tak Prawo i Sprawiedliwość zmarnowało tamten czas. Udowodniło, że Andrzej Lepper prawdopodobnie nie jest najuczciwszym obywatelem III RP, a z Romana Giertycha uczyniło swojego największego wroga. I sromotnie przegrało.

Pozytywnym zaskoczeniem nowego rozdziału władzy Prawa i Sprawiedliwości, tym razem „cudownie” sprawującego samodzielne rządy od roku 2015, było odrobienie lekcji z historii. Bez Dorna, bez psa Saby, bez pychy i arogancji. I nareszcie bezpośrednie odwołanie się do elektoratu, co przyniosło wyborczy sukces i trwałe poparcie. To jednak nie wystarczy, żeby zmienić ustrój państwa i konstytucję, bo żeby zmienić ustrój państwa, należy wcześniej zmienić konstytucję. To nie masło maślane, tylko rzeczywistość, rzeczywistość, której Prawo i Sprawiedliwość znowu nie chce widzieć i rozumieć. 75% Polaków, powtarzam – 75% Polaków chce reformy państwa, bo nie chce dłużej żyć w tym syfie albo emigrować. Ale nie wszyscy z nich są zwolennikami sposobu zarządzania państwem preferowanego przez Prawo i Sprawiedliwość. Dla wielu Polaków, w tym dla mnie, Jana Kowalskiego, zwyczajnego i przeciętnego Jana Kowalskiego, mentalność obecnej władzy to mentalność bandy chcącej podporządkować wszystko i wszystkich. I tłumaczącej, że na tym właśnie polega patriotyzm i dobro Ojczyzny.

Czy Prawo i Sprawiedliwość zapytało mnie o zdanie w sprawie tych prawniczych ustaw? Jeśli nie mnie, to czy zapytało patriotyczny klub pn. Kukiz’15? Jak, mając jedynie przewagę 51% w Sejmie, wyobrażało sobie wybór sędziów Sądu Najwyższego, skoro potrzebna jest do tego kwalifikowana większość, nawet jeśli nie 2/3, to przynamniej 3/5? (Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego tylko 60% posłów, a nie, jak to jest w naszej cywilizacji, 66%?)

Bardzo dobrze się stało, że prezydent Duda zawetował te dwie ustawy. Ich podpisanie niczego by nie wniosło poza chaosem i partyjnym kupczeniem stanowiskami (3/5). Do zmiany, do reformy Polski potrzebne jest uzyskanie poparcia jeśli nie 75% wszystkich obywateli, to przynajmniej 66% – kwalifikowanej większości. I tylko w ten sposób, a nie przez kuglarskie sztuczki, możemy zmienić Polskę. Czego jak najbardziej sobie życzy przeciętny i zwyczajny niżej podpisany…

Jan Kowalski

Jan Kowalski / Zanim napiszemy nową konstytucję (9). Większość polskich przedsiębiorców postrzega państwo jako wroga

Łatwiej i taniej jest prowadzić Polakowi firmę w Niemczech lub Czechach. Dlatego z Polski odwrotnie niż w I Rzeczypospolitej ucieka coraz więcej Polaków, a napływu cudzoziemców również nie ma.

1 miliard euro przeznaczył Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju na dożywienie biednych polskich rodzin. Dla zwiększenia efektywności tak wielkiej pomocy, pieniądze te otrzymała jedna rodzina, rodzina Schwartzów z Niemiec – właściciele sieci sklepów spożywczych Lidl i Kaufland. Na 20 lat i bez procentu. Dzięki temu nowe sklepy Schwartzów rosną w Polsce jak grzyby po deszczu, a biedne polskie rodziny mają lepszy dostęp do wysokojakościowych produktów niemieckich. I nie muszą już głodować. Aż wzruszyłem się z wdzięczności.

W Głuchołazach poznałem inną historię pomocy europejskiej. Robert Galara, właściciel firmy Galmet, opowiedział, jaki był dumny z 450 tysięcy pomocy ze środków unijnych na cele szkoleniowe. Dumny do momentu, gdy dowiedział się, że jego główny i przypadkowo znowu niemiecki konkurent w branży otrzymał na taki sam cel 6 milionów złotych dofinansowania.

Zebrało mi się na wspominki, to przypomnę jedną historię sprzed lat. Roman Kluska, właściciel Optimusa, został w roku 2002 zakuty w kajdanki i aresztowany, a później zwolniony po zajęciu 30 milionów z jego majątku. Za co? Za to, że spróbował przechytrzyć polskie prawo. Za sam pomysł ominięcia polskiego prawa, zgodnie z którym polski przedsiębiorca nie może mieć takiej samej pozycji startowej jak jego zagraniczny konkurent. W przypadku Optimusa był to obowiązek zapłacenia 22% podatku VAT, z którego globalni konkurenci byli zwolnieni.

Wydawało się wam, Drodzy Czytelnicy, że żyjecie w pełni niepodległym państwie? Najwyższy czas zweryfikować to błędne przekonanie. Wiem, że fajnie jest robić zakupy w Lidlu, a nikt nie jest Galarą lub Kluską oprócz nich samych. Jednak zmuszając polskich przedsiębiorców, żeby w biegu na 100 metrów startowali o 2 sekundy później niż ich zagraniczni konkurenci, skazujemy ich na porażkę. Lub na omijanie prawa, karzącego ich za polskie pochodzenie.

Czas przejść do rzeczy. To jest absolutny skandal, żeby państwo polskie dyskryminowało polskich obywateli za to, że są Polakami. I jest również skandalem, że w ogóle nie zareagowało na przypadek taki, jak wzmocnienie niemieckiej sieci handlowej pieniędzmi europejskimi kosztem polskiego handlu.

Nie spotkałem nigdzie stanowiska polskiego rządu w tak bulwersującej sprawie. Ani zdania odrębnego polskiego przedstawiciela w EBOiR Zbigniewa Hockuby. To dlatego w polskich przedsiębiorcach tak mało jest pozytywnych emocji w myśleniu o kolejnym rządzie. Większość postrzega obecne państwo jako swojego wroga.

Ale jak mają polscy przedsiębiorcy mieć inne zdanie, skoro jeszcze do niedawna każda kontrola skarbowa, Państwowej Inspekcji Pracy lub Sanepidu, zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Finansów, musiała się zakończyć przynajmniej mandatem w wysokości 500 złotych? Co przezorniejsi przedsiębiorcy dla skrócenia okresu kontroli sami przygotowywali pułapkę na kontrolerów – małą niezgodność z przepisami.

Potęga I Rzeczypospolitej była w dużej mierze wynikiem lepszych, bardziej przyjaznych praw obywatelskich dla imigrantów napływających w jej granice. Uciekinierów prześladowanych we własnych państwach politycznie, religijnie i gospodarczo. Mogli u nas cieszyć się wolnością i bogacić. Ale nie mogli mieć przywilejów stanowiących ich warstwą uprzywilejowaną w stosunku do Polaków z urodzenia.

W trzecim, a nierzadko w drugim pokoleniu stawali się Polakami z wyboru. Nic dziwnego, skoro nowa ojczyzna dawała im to wszystko, czego nie mieli wcześniej. Dawała im wolność, w tym wolność gospodarczą. Gdy przyjrzymy się dokładniej problemowi uprzywilejowania firm zagranicznych w Polsce, dostrzeżemy jedno. To nie indywidualni przedsiębiorcy, to wielkie, globalne korporacje są postawione ponad prawem. Uprzywilejowane zwolnieniami podatkowymi, a nawet dofinansowaniem naszymi pieniędzmi, pieniędzmi wszystkich Polaków.

Czas z tym skończyć. Polscy przedsiębiorcy nie są przestępcami, na których wystarczy znaleźć odpowiedni paragraf. A państwo polskie nie może być ich wrogiem. Polscy przedsiębiorcy nie potrzebują specjalnych przywilejów i pomocy ze strony państwa. Chcą tylko zlikwidowania biurokratycznych przepisów hamujących lub uniemożliwiających rozwój ich firm.[related id=28304]

Szczególnie wyraźnie widać ten problem w strefie przygranicznej. W ramach objazdu zachodnich i południowych rubieży naszej ojczyzny ze wspaniałą ekipą Mediów Wnet rozmawialiśmy z wieloma przedsiębiorcami. Wszyscy mówią to samo – łatwiej i taniej jest prowadzić Polakowi firmę w Niemczech lub w Czechach. Dlatego niektórzy z nich tak właśnie robią. Dlatego w obecnej Polsce następuje proces odwrotny w stosunku do I Rzeczypospolitej, ucieczka Polaków, a nie napływ cudzoziemców. Ubożenie zamiast wzrostu bogactwa.

Gdy już zaczniemy pisać nową konstytucję, pamiętajmy o tym, o drugim prawie kardynalnym, którego będą musieli przestrzegać kolejni prezydenci V Rzeczypospolitej – o likwidacji prawa dyskryminującego polskich obywateli, w tym przedsiębiorców, w ich własnym państwie. Bo pierwszym jest niezmiennie likwidacja biurokracji.

Jan Kowalski

„Kurier Wnet” 37/2017, Jakub Słoniowski: Na czym polega meritum sporu o prezydenckie ułaskawienie Mariusza Kamińskiego?

Wielu prawników, wcale niebędących stronnikami rządu, wyrażało się z aprobatą o dopuszczalności abolicji indywidualnej. Tyle, że ten spór miał dotychczas charakter czysto akademicki.

Jakub Słoniowski

Spór o prezydenckie ułaskawienie

Prezydent Andrzej Duda ułaskawił Mariusza Kamińskiego i kilka innych, razem z nim oskarżonych, mniej znanych osób. Sąd Najwyższy niedawno podjął uchwałę, w której stwierdził niedopuszczalność ułaskawienia przez prezydenta osoby, w stosunku do której nie doszło do prawomocnego skazania. Z treścią i uzasadnieniem uchwały, jak i z nagraniem z jej ogłoszenia i ustnej prezentacji motywów, można zapoznać się na stronie internetowej Sądu Najwyższego.

Co się wydarzyło?

Przypomnijmy, jaki był przebieg procesu. Oskarżeni zostali w pierwszej instancji skazani przez sąd rejonowy na m.in. kary więzienia. Wyrok ten zaskarżyli apelacjami. Po tym prezydent Andrzej Duda zastosował wobec nich z prawo łaski przez „przebaczenie i puszczenie w niepamięć oraz umorzenie postępowania”. W związku z tym sąd drugiej instancji wyrokiem uchylił wyrok sądu pierwszej instancji i umorzył postępowanie w sprawie, uznając, że ułaskawienie jest okolicznością wyłączającą ściganie. Od wyroku sądu okręgowego oskarżyciele posiłkowi złożyli kasacje do Sądu Najwyższego. Ten przedstawił składowi siedmiu sędziów SN – do rozstrzygnięcia – zagadnienie prawne budzące poważne wątpliwości co do wykładni prawa. SN 31 maja 2017 r. wydał uchwałę w tej sprawie (sygnatura akt II KK 313/16).

Uchwała zawiera dwa punkty. W pierwszym SN stwierdza, że prawo łaski, jako uprawnienie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, określone w zdaniu pierwszym art. 139 konstytucji, może być realizowane wyłącznie wobec osób, których winę stwierdzono prawomocnym wyrokiem sądu. Tylko takie (tj. ograniczone) ujęcie zakresu prawa łaski, zdaniem SN, nie narusza przepisów konstytucji. W drugim punkcie SN orzekł, że zastosowanie prawa łaski przed uprawomocnieniem się wyroku skazującego nie wywiera skutków procesowych.

Co powiedział Sąd Najwyższy?

Punkt pierwszy uchwały jest wynikiem wykładni przepisów dokonanej przez SN, przede wszystkim przepisów konstytucyjnych, gdyż to na ich podstawie działa prezydent, dokonując ułaskawienia. SN uważa, iż konstytucyjne prawo łaski, przysługujące prezydentowi, ograniczone jest (według samej konstytucji) w ten sposób, że prezydent może je stosować tylko po prawomocnym skazaniu danej osoby, czyli że w zakres prawa łaski nie wchodzi tzw. abolicja indywidualna. W przeciwnym razie, zdaniem SN, naruszone zostałyby takie zasady konstytucyjne, jak trójpodział władzy (art. 10), działanie organów władzy na podstawie i w granicach prawa (art. 7), domniemanie niewinności (art. 42 ust. 3), prawo do sądu (art. 45 ust. 1), sprawowanie wymiaru sprawiedliwości wyłącznie przez sądy, w tym Sąd Najwyższy (art. 175 ust. 1 i art. 177).

Sąd Najwyższy był świadomy, że doktryna prawnicza na ten temat nie była zgodna. Stwierdził jednak, że dotychczas nikt, a zwłaszcza żaden ze zwolenników dopuszczalności abolicji indywidualnej, nie dokonał pogłębionej wykładni konstytucji w tym zakresie. Większość głosów na ten temat ograniczała się do porównania unormowania prawa łaski w konstytucjach obowiązujących w Polsce po 1918 r.

Taką pogłębioną analizę wykonał Sąd Najwyższy i jej rezultat przedstawił w uzasadnieniu uchwały, dochodząc do wniosku m.in., że wykładnia historyczna nie daje powodu do przyjęcia, że w ramach konstytucyjnego prawa łaski prezydent może dokonać aktu abolicji indywidualnej. Podobnie wykładnia oparta na językowej i logicznej analizie art. 139 konstytucji oraz na zestawieniu tego przepisu i pojęć w nim używanych z innym przepisami konstytucji (np. używającymi pojęcia „prawomocne skazanie”). Do tego samego prowadzi, według SN, także odniesienie możliwych wyników takiej wykładni do zasad konstytucyjnych, w taki sposób, aby zapewnić zgodność z nimi (w szczególności z zasadą trójpodziału władzy, prawem do sądu i domniemaniem niewinności).

Przekładając to na proces, którego bezpośrednio dotyczy uchwała, prezydent, według SN, powinien był poczekać z aktem łaski, aż uprawomocni się wyrok skazujący, czyli do czasu, aż zostanie wydany wyrok skazujący, od którego nie będzie już przysługiwać środek zaskarżenia (a więc nie zostaną złożone apelacje lub gdy uprawomocni się wyrok skazujący w drugiej instancji – możliwe są jeszcze inne warianty).

Punkt drugi uchwały jest konsekwencją punktu pierwszego. Skoro prezydent, według SN, nie mógł dokonać aktu łaski, jako że postępowanie jeszcze nie zakończyło się prawomocnym skazaniem, to ogłoszenie aktu łaski wobec jeszcze nie skazanego prawomocnie oskarżonego nie wywołuje skutków prawnych dla tego postępowania.

Upraszczając, można to porównać do sytuacji, w której o ułaskawieniu postanowiłby organ nieuprawniony do tego (np. premier) albo osoba nieuprawniona (np. minister z kancelarii prezydenta).

Z tego musi płynąć wniosek, który zapewne zostanie wyciągnięty przez skład SN orzekający w przedmiocie kasacji. Należy się spodziewać, że przyjmie on, iż nie było podstaw do uchylania wyroku sądu pierwszej instancji i umarzania postępowania. Sprawa wróci więc do momentu, w którym została umorzona, czyli do momentu zaskarżenia wyroku sądu pierwszej instancji i rozpoznana przez sąd drugiej instancji.

Kontrowersje polityczne i prawne

To, że uchwała SN budzi kontrowersje polityczne, nikogo nie powinno dziwić. Skazanie dotyczyło polityków z pierwszych stron gazet. Gdyby „utrzymało się”, byłby to jeden z nielicznych przypadków, a może jedyny w historii III RP, kiedy naprawdę ważny polityk lub urzędnik został skazany na karę więzienia, i to bez zawieszenia.

Nie można też zapominać o atmosferze towarzyszącej sprawie – o ostrym sporze politycznym, toczącym się od wielu lat, przynajmniej od czasu pierwszych rządów PiS (w latach 2006-7), kiedy miały miejsce wydarzenia, w związku z którymi doszło do skazania Mariusza Kamińskiego (i pozostałych osób) – oraz o co najmniej szorstkiej relacji między rządem i prezydentem a środowiskami prawniczymi, głównie sędziowskimi, kwestionującymi planowane przez rząd zmiany ustroju wymiaru sprawiedliwości.

Uchwała spotkała się z bardzo emocjonalną reakcją zarówno ze strony jej krytyków, jak i zwolenników.

Głosy za uchwałą sprowadziły się głównie do takich stwierdzeń:

–        SN rozstrzygnął i sprawa załatwiona,
–        oczywiste, że SN mógł i powinien tak sprawę załatwić,
–        inne poglądy na abolicję indywidualną są oczywiście sprzeczne z konstytucją,
–        skoro SN się wypowiedział, nie ma miejsca na dyskusję i krytykę, trzeba się słuchać i koniec,
–        a nawet, że prezydent oczywiście złamał konstytucję, za co powinien odpowiedzieć przed Trybunałem Stanu.

Z kolei przeciwnicy uchwały głosili:

–        SN oczywiście złamał konstytucję,
–        uchwała psuje prawo,
–        SN, łamiąc konstytucję, wkroczył w osobiste prerogatywy prezydenta,
–        oczywiste jest, że SN nie miał prawa na ten temat się wypowiadać, bo materia ta nie należy do niego, ale jeśli już, to do Trybunału Konstytucyjnego,
–        oczywiste, że prezydent miał prawo dokonać abolicji indywidualnej,
–        uchwała SN nie ma mocy prawnej, jest nieważna, łamie prawo itp.

Wypowiedzi z obu stron były bardzo kategoryczne i – jak już napisałem – bardzo emocjonalne. Brakowało w nich oparcia na dokładnej analizie motywów uchwały, zwłaszcza od strony prawnej i konstytucyjnej. Oczywiście jej zwolennicy nie musieli tej analizy dokonywać, bo wynik był po ich myśli.

Przede wszystkim dziwi brak refleksji u krytyków uchwały. Ustne motywy zaprezentowane przy jej ogłaszaniu były bardzo obszerne i przedstawiały istotę argumentacji SN. Już wtedy można się było do nich odnieść merytorycznie. Teraz, gdy znane jest pisemne uzasadnienie, tym bardziej jest to możliwe.

Można to podsumować, że (przynajmniej na razie) nie doszło pogłębionej, merytorycznej krytyki uchwały. Uwaga ta dotyczy także wypowiedzi osób, mających do tego kompetencje (tytuły profesorskie lub doświadczenie i uznanie w zawodach prawniczych). Chciałbym zastanowić się, czy taka krytyka jest w ogóle możliwa i jak mogłaby wyglądać.

Czy wolno krytykować Sąd Najwyższy?

Dla każdego prawnika oczywiste jest, że z sądami, włącznie z Sądem Najwyższym, można dyskutować, a nawet krytykować ich rozstrzygnięcia. Dowodem na to jest to, że typową pracą prawników (i to nie tylko akademickich) jest pisanie glos do orzeczeń sądowych. Nie są to tylko glosy aprobujące. Zdarza się też, że sami sędziowie mają zdanie odmienne od większości w orzekającym składzie i zgłaszają zdania odrębne.

Nieraz sam Sąd Najwyższy werbalnie nieco podważa swój autorytet, gdyż uzasadniając rozstrzygnięcia, używa sformułowań typu: „Sąd Najwyższy w niniejszym składzie jest zdania, że…”. Oznacza to, że jest świadomy, że gdyby orzekał inny skład, wyrok mógłby być odmienny. Tak teoretycznie mogło się zdarzyć w sprawie ułaskawienia Mariusza Kamińskiego.

Warto też pamiętać o tym, co wie każdy prawnik-praktyk, czy to pełnomocnik procesowy, czy sędzia. Otóż analizując orzecznictwo sądowe, w tym – Sądu Najwyższego, natrafia się na orzeczenia wprost sprzeczne ze sobą. Nieraz stanowisk w bardzo ważnych kwestiach jest nawet więcej niż dwa. Podobnie jest w naukowym piśmiennictwie prawniczym. Przysłowiowe pośród prawników stało się mówienie o szkole warszawskiej i o szkole krakowskiej.

Jakie z tego płyną wnioski dla zwykłego obserwatora? Na pewno takie, że nikt nie może kompetentnie twierdzić, że skoro Sąd Najwyższy orzekł teraz tak, to nie może orzec już inaczej oraz że nikt też nie może uczciwie twierdzić, że wszelka krytyka uchwały SN w sprawie ułaskawienia jest niedopuszczalna.

W każdym razie różnoraka krytyka zapadłych rozstrzygnięć sądowych jest jak najbardziej dozwolona, czy to ściśle prawnicza, akademicka, czy też publicystyczna. Życzmy sobie tylko, aby ta krytyka była na poziomie.

Ocena uzasadnienia uchwały

Nie będę dokonywał szczegółowej analizy uchwały ani próbował z nią polemizować. Zresztą, choćby ze względu na jej objętość (ponad 40 stron), musiałoby to przekroczyć ramy niniejszego artykułu. Chciałbym jednak przynajmniej odnieść się do jakości argumentacji użytej przez SN.

Otóż wbrew temu, co mówią krytycy uchwały, jest ona uzasadniona bardzo przekonująco. SN podszedł do sprawy bardzo kompetentnie. Uzasadnił uchwałę kompleksowo, odwołując się do różnych rodzajów wykładni, odpowiedział na większość lub nawet na wszystkie istotne argumenty za dopuszczalnością abolicji indywidualnej. Opierał się przy tym na poglądach utrwalonych w dotychczasowym orzecznictwie TK i SN oraz doktrynie prawniczej.

Przyjęte przez SN rozumienie i uznanie wagi zasad i wartości konstytucyjnych, takich jak trójpodział władzy, prawo do sądu czy domniemanie niewinności, doprowadziły go do uznania, że dopuszczenie aktu łaski przed uprawomocnieniem się wyroku skazującego naruszałoby te zasady.

Można się z tym osobiście nie zgadzać. Pytanie, czy ten brak zgody oparty jest na uprawnionej i dobrze uzasadnionej interpretacji konstytucji, czy na tym, jak, zdaniem danego krytyka, powinny wyglądać relacje między władzą wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą oraz jaka powinna być pozycja prezydenta (np. że powinien być w pewnych sprawach ponad rządem, parlamentem i ponad sądami). A może brak zgody wynika po prostu z sympatii do polityki obozu rządzącego?

Aby dyskusja była w ogóle możliwa, odróżniajmy merytoryczny brak naszej zgody na dane rozstrzygnięcie (tu omawianą uchwałę SN), a więc że naszym zdaniem konstytucję należy rozumieć tak a tak, od naszych poglądów na to, co konstytucja powinna zawierać (np. że prezydent powinien mieć prawo stosować abolicję indywidualną).

Warto na marginesie zauważyć, że meritum uzasadnienia uchwały nie mogło przebić się do opinii publicznej nie tylko ze względu na trudną materię (prawnokonstytucyjną), ale też dlatego, że relacje medialne z ogłoszenia uzasadnienia były co najmniej zdawkowe i upraszczające, a także nacechowane przekazem politycznym.

Czy możliwa jest dyskusja z uchwałą?

Trzeba przyznać, że krytycy uchwały mają trudne zadanie. Nie można kompetentnie powiedzieć, że jest ona oczywiście niezgodna z konstytucją i że SN oczywiście złamał prawo. Tak samo na podstawie lektury uchwały nie można powiedzieć, że ma ona charakter polityczny.

Nawet jeśli orzekający sędziowie, wydając taką, a nie inną uchwałę, w istocie chcieli zabrać głos w obecnie toczącym się sporze o wizję wymiaru sprawiedliwości albo wręcz pokazać władzy politycznej, gdzie jest jej miejsce, to i tak uchwała może być merytorycznie właściwa (tj. zgodna z konstytucją), a przynajmniej na tyle uzasadniona, że nie można jej potępiać w czambuł.

Oczywiście, jak już napisałem, można z uchwałą dyskutować. Trzeba jednak mieć argumenty, a nie tylko grzmieć, że SN psuje prawo itd.

Uchwała dotyczy kwestii kontrowersyjnej politycznie (tj. skazania polityka z pierwszych stron gazet i wydawana jest w czasie ostrego sporu, w którym zainteresowanym i poniekąd uczestnikiem jest sam SN), a także kontrowersyjnej od strony prawnej. W doktrynie prawniczej sprawa nie była rozstrzygnięta. Wielu prawników, wcale niebędących stronnikami rządu, wyrażało się z aprobatą o dopuszczalności abolicji indywidualnej. Tyle, że ten spór miał dotychczas charakter czysto akademicki, gdyż w historii Polski od odzyskania niepodległości do abolicji indywidualnej nie doszło.

Uzasadnienie uchwały bardzo mocno wpisuje się w to, jak konstytucja była interpretowana od jej początków, jak ją rozumiał TK i większość doktryny prawniczej, jak prawa konstytucyjnego uczy się na wydziałach prawa itd. Zgodnie z tymi interpretacjami bardzo dużą wagę przyznaje się zasadzie trójpodziału władzy, niezawisłości sądów, prawie do sądu, domniemaniu niewinności. Zasady te są oczywiście zniuansowane i wiele ich aspektów można rozumieć różnie, ale dotychczasowa tendencja była taka, żeby dawać im prymat, nawet kosztem innych istotnych zasad czy wartości.

Żeby podjąć rzeczową polemikę z Sądem Najwyższym, potrzebne jest więc bardzo gruntownie przeanalizowanie zasad, które SN uznał, że mają większą wagę niż prezydenckie prawo łaski, nie dopuszczając abolicji indywidualnej. Może znalazłyby się wtedy mocne argumenty przeciwko takiemu rozstrzygnięciu i interpretacji konstytucji, na której jest oparta.

Pierwszą kwestią wymagającą analizy jest zasada trójpodziału władz. Jest ona i może być rozumiana różnie, raz bardziej jako zgodna współpraca, innym razem jako z natury tych władz wynikający konflikt, który zasady ustrojowe i zawarte w nich bezpieczniki (checks and balances) mają łagodzić, z zachowaniem kierunku, jakim jest dobro wspólne i praworządność.

Drugą kwestią jest pozycja ustrojowa prezydenta. Ona też może poddać się pewnej rewizji. Prezydent według polskiej konstytucji ma przecież bardzo silną pozycję, co jest nietypowe w parlamentarno-gabinetowym modelu ustrojowym, jaki przyjęła konstytucja z 1997 r. Jego legitymacja jest bardzo mocna, gdyż pochodzi z bezpośrednich, demokratycznych wyborów. Ma przy tym pewne swoiste uprawnienia, będące refleksem dawnej władzy monarchy.

To on powołuje sędziów (można przecież powiedzieć, że to godzi w ich niezawisłość), ma prawo weta, uczestniczy w polityce obronnej i zagranicznej, no i ma właśnie prawo łaski, które może – jak przypomniał SN – stosować czysto uznaniowo i bez uzasadnienia, niwecząc rezultat przeprowadzonego zgodnie z zachowaniem wszelkich standardów procesu karnego (wspomnijmy tutaj, jakie kontrowersje budziła praktyka ułaskawień, zwłaszcza pierwszych dwóch prezydentów w III RP – choćby liczba aktów łaski mogła co najmniej zastanawiać; kolejni prezydenci dokonywali już ich zdecydowanie mniej).

Zauważmy też, że osobie prezydenta – ktokolwiek nim był – towarzyszył i nadal towarzyszy pewien splendor i szacunek dla urzędu, nieporównywalny z innymi, czasem nawet istotniejszymi w bieżącej polityce (np. prezesa rady ministrów).

Wolno stąd próbować wyprowadzić wniosek, nadal zgodny z trójpodziałem władzy, że prezydent stoi niejako obok czy nawet ponad pozostałymi władzami – rządem, parlamentem i sądami. W związku z tym pewne jego działania – jak prawo łaski – mogą być rozumiane nieco inaczej niż w uchwale SN.

Można także dyskutować z poszczególnymi rozumowaniami przedstawionymi przez SN w uchwale.

Na takim gruncie widziałbym prawdziwą polemikę z uchwałą.

Trudne zadanie

Na przykładzie sporu o ułaskawienie widać, jak trudnym zadaniem jest reformowanie wymiaru sprawiedliwości wbrew opiniom środowisk prawniczych. Rząd ma przeciw sobie najtęższe prawnicze głowy, niezależnie od tego, co myślimy o ich poglądach politycznych czy tonie wypowiedzi.

Pokazuje to dyskusja, jaka toczy się w prasie prawniczej i na konferencjach organizowanych przez środowiska prawnicze. Media nagłaśniają pewne kontrowersyjne wypowiedzi, jak te, że prawdziwym suwerenem nie jest naród, ale wartości zapisane w prawie, albo buczenie w czasie wystąpienia przedstawicieli władzy politycznej. Tymczasem warto wsłuchać się w padające tam głosy.

Najlepsi w Polsce prawnicy myślą bowiem nad tym, jak sądy i środowiska prawnicze powinny reagować na działania parlamentu, rządu i prezydenta. Jest to namysł bardzo poważny i głęboki. A prezentowane pomysły wcale nie są absurdalne i wyciągnięte z kapelusza. Na przykład rozwijana obecnie i czasem obśmiewana przez media sprzyjające rządowi koncepcja tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności przepisów nie jest pomysłem nowym i niczym nie popartym.

Według tej koncepcji kontrola zgodności ustaw z konstytucją może odbywać się nie tylko poprzez wnioski i pytania prawne kierowane do TK, ale też w jednostkowych postępowaniach sądowych, w których orzekający sąd mógłby stwierdzić, że dany przepis jest niezgodny z konstytucją i odmówić jego zastosowania przy orzekaniu. Skutkiem nie byłoby usunięcie przepisu z systemu prawnego (jak to czyni TK), ale brak jego działania w danej sprawie. Utrwalenie takiej praktyki w odniesieniu do konkretnego przepisu, poparte autorytetem Sądu Najwyższego czy Naczelnego Sądu Administracyjnego, skutkowałoby faktycznym pozbawieniem go mocy prawnej, bez udziału TK.

Pogląd ten miał poważnych zwolenników od początku obowiązywania konstytucji i już w przeszłości znajdował realizację również w orzecznictwie, co prawda niedominującym, SN i NSA.

Spór o model kontroli konstytucyjności nie został zasadniczo rozstrzygnięty, ale dotąd nie miał tak istotnej wagi, jak obecnie – można powiedzieć, że się tylko tlił, a teraz wygląda na to, że może zapłonąć.

Czy prezydent powinien stanąć przed Trybunałem Stanu?

Załóżmy, że prezydent nie miał racji i nie mógł dokonać abolicji indywidualnej. Czy to oznacza, że należy go postawić przed Trybunałem Stanu? Sądzę, że tutaj z kolei przesadzają zwolennicy uchwały i przeciwnicy polityczni prezydenta.

Pogląd dopuszczający abolicję indywidualną był dość popularny w doktrynie prawniczej. Stawianie prezydenta z tego powodu przed TS byłoby wyrazem złej woli i bardzo wątpliwe od strony prawnej. Na tej samej zasadzie można by żądać postawienia przed TS wszystkich posłów i senatorów, którzy głosowali za ustawą, którą później TK uznał za niezgodną z konstytucją, albo karać dyscyplinarnie sędziów, których wyrok nie ostał się w wyższej instancji. Albo odbierać tytuły profesorskie tym, którzy z aprobatą pisali o abolicji indywidualnej.

Konkluzja

Praktyce politycznej nieustannie towarzyszą spory ideowe, personalne i prawne. Spory te czasem są formalnie rozstrzygane na drodze prawnej, np. sąd skazuje bądź nie jakiegoś polityka za zarzucane mu czyny, albo TK uznaje bądź nie dane przepisy za niezgodne z konstytucją. Przykładem może być kwestia aborcji „na życzenie”, która została rozstrzygnięta przez TK w 1997 r. Od tamtej pory – pomimo prób z obu stron i nadal gorących dyskusji – po pierwsze zasadniczo utrzymuje się status quo (żadna z przesłanek prawnej dopuszczalności aborcji nie została ani usunięta, ani nie została dodana żadna nowa), po drugie – niezależnie od sporów ideowych – bez zmiany konstytucji lub zupełnego przełamania linii orzeczniczej TK aborcja „na życzenie” nie może być wprowadzona.

Polem tych sporów są konstytucyjne organy, w których zasadniczy może być aspekt personalny (jak w niedawnym sporze o obsadę TK) albo aspekt kompetencyjny (jak w sporze o abolicję indywidualną).

Poza bezpośrednią zmianą konstytucji rozstrzygnięcia można również dokonać poprzez zmianę praktyki rozumienia zasadniczych instytucji prawnych, np. trójpodziału władzy lub pozycji ustrojowej prezydenta, także przez sądy i doktrynę prawniczą. Aby do takiej zmiany mogło dojść, niezbędny jest głęboki namysł odnoszący się nie tylko do taktyki czy strategii politycznej, ale też – tak jak to robią gremia prawnicze – ściśle prawny, dotyczący istoty zrębowych zagadnień konstytucyjnych i filozofii prawa (np. wykładni prawa). Przebieg sporu o ułaskawienia chyba pokazuje, czy ten namysł ma miejsce.

„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jakuba Słoniowskiego pt. „Spór o prezydenckie ułaskawienie” na s. 9 lipcowego „Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl

Jan Kowalski/Zanim napiszemy nową konstytucję (8). Współdziałania dla dobra Polski nie da się już zatrzymać

Poczułem bicie polskiego serca, gdy na Poranku Radia Wnet spotkali się samorządowcy, ksiądz proboszcz, nauczyciel języka polskiego i patriotyzmu, były żołnierz Łupaszki i przedsiębiorca.

Zanim napiszemy nową konstytucję, jeszcze raz porozmawiajmy o pieniądzach. W poprzednim odcinku zaproponowałem, żeby wprowadzić konstytucyjny zapis ograniczający liczbę urzędników państwowych do 100 tysięcy na 40 milionów obywateli. Jeśli przybędzie nas kolejne 20 milionów, zwiększymy ilość urzędników do 150 tysięcy.

Obecna patologia w postaci przeszło jednego miliona urzędników jest wynikiem nieformalnego wymuszenia ze strony Niemieckiej Unii Europejskiej na skłonnej do uległości warstwy rządzącej Polską po roku 1989. Uległości bezpośrednio powiązanej z własną prywatą. Dokładnie w ten sposób narastała biurokracja w Hiszpanii po roku 1985. To dlatego piszę o biurokracji, że jest antypaństwowa, antynarodowa, wręcz antyludzka. Służy bowiem tylko sobie, gdzieś mając państwo, naród czy człowieka, niewoląc wszystkich i każdego z osobna. W wymiarze finansowym powoduje jedno – podrożenie funkcjonowania rodzimego biznesu i życia każdego obywatela.[related id=27114]

Wymiar finansowy to podstawowy wymiar życia każdego człowieka. Pieniądze co prawda szczęścia nie dają, ale dają niezależność, a to daje komfort wolności wyboru. To dlatego, żeby tę wolność Polakom odebrać, mała bolszewicka grupka osadzona w Polsce przez Stalina odebrała Polakom pieniądze. Odebrała im wolność. Na kilkadziesiąt lat skutecznie.

Wydawało się, że po roku 1989 to się zmieni. Stało się jednak inaczej. Podbijająca pas ziemi niczyjej (po ustąpieniu Sowietów) Unia Europejska pod niemieckim przewodem skutecznie wprowadziła rozwiązania uniemożliwiające szybki rozwój gospodarczy państw byłego Obozu. Nie ma innego uzasadnienia tak szalonego tempa wzrostu biurokracji z jednej strony i likwidacji konkurencyjnego przemysłu z drugiej.

Nie ma, nie ma już, nie ma już weluru w Kietrzu, brzmią słowa obywatelskiej piosenki zaimprowizowanej przez Wiesława Janickiego, który podjął nas gościną w swoim domu w Głuchołazach (duże dzięki i sorry za bałagan i za śpiew, bo śpiewać lubię, ale fałszuję). Piosenki opiewającej to, co było i zostało zniszczone.

Nie sposób jednak optymistycznie nie zauważyć, że to tylko część prawdy. W Głuchołazach wyrosło bowiem co najmniej dwóch potentatów branży grzewczej. Przez jednego z nich, Roberta Galarę – prezesa firmy Galmet, zatrudniającego siedemset osób, zostaliśmy zaproszeni do rozmowy o cieple i o Polsce.

Poczułem to w małych Głuchołazach, pod czeską granicą. Poczułem bicie polskiego serca, gdy na Poranku Radia Wnet spotkali się samorządowcy, ksiądz proboszcz, nauczyciel języka polskiego i patriotyzmu, były żołnierz Łupaszki, Marian Markiewicz – spełniony ojciec i dziadek, i przedsiębiorca, którego markę znają wszyscy Polacy. I pomyślałem, że tego już nie da się zatrzymać – współdziałania dla dobra Polski.

A współdziałanie dla dobra Polski musi się zaczynać na najniższym poziomie, na poziomie Głubczyc i Kietrza. Nie potrzebujemy tu pomocy władz centralnych, to nie wasze zadanie. Oddajcie nam pieniądze, które bolszewicy nam odebrali po to, żeby nas trzymać w niewoli! Na poziomie lokalnym sami wiemy najlepiej, na co je przeznaczyć.

Jako zabezpieczenie przed możliwością tyranii ze strony władzy wykonawczej, twórzmy samorządną Rzeczpospolitą od dołu, od poziomu gminy. Jawne finanse gminne i odwołanie się w sprawie inwestycji gminnej do instytucji referendum obywatelskiego pozwolą wyeliminować obecne patologie i gigantomanię radnych lub wójta. On ma przecież tylko sprawnie zarządzać naszymi pieniędzmi. I ten sam system musi zapanować na kolejnych poziomach zarządzania społecznego. Na poziomie województwa i ogólnopaństwowym.

Na spotkaniu w Kietrzu zostałem zapytany o to, czy my, środowisko Wnet, chcemy utrzymania powiatów. I odpowiedziałem, zgodnie z Nauką Społeczną Kościoła i własnym rozumem, że nie. W dzisiejszych czasach ten dodatkowy szczebel biurokracji nie ma najmniejszego sensu. Jedynie generuje koszty i obniża pozycję konkurencyjną Polski na globalnym rynku. Gmina, województwo i państwo – to jedyne szczeble administracyjne mające dzisiaj uzasadnienie.

Miało być o pieniądzach, a zatem: 30% dla gminy, 30% dla województwa, 30% dla państwa i 10% dla wyrównania szans dla obszarów najbiedniejszych, taki powinien być procentowy podział budżetu naszego państwa. Jeśli Głubczyce i Kietrz dostaną taką szansę, rozkwitną, a wraz z nimi rozkwitnie polskie państwo,

czego życzy sobie autor

Jan Kowalski

Dzień 7. z 80 / Wiceminister sprawiedliwości: Konstytucja powinna zaczynać się od słów „W imię Boga Wszechmogącego”

PRZEMYŚL / 04.07– Polityk nie powinien być komiwojażerem, załatwiaczem. (…) Kryzys wiary spowodował w konsekwencji kryzys także w polityce – powiedział wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł.

– Konstytucja, którą mamy, to efekt kompromisu między lewicowym liberalizmem a postkomunizmem – powiedział wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł. Jego zdaniem sformułowanie z Preambuły do Konstytucji z 1997 roku: „My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary” przypomina sformułowanie z czasów Gomułki „partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący” i jest sformułowaniem aksjologicznie pustym i nieprawdziwym.

Aksjologia Konstytucji

– Aksjologia Konstytucji RP musi być jasno określona i zakorzeniona w tradycji. Konstytucja powinna zaczynać się wezwaniem „W imię Boga Wszechmogącego” – uważa gość Poranka Wnet. Według niego ma to odniesienie do całości dalszych uregulowań i sposobu patrzenia na politykę.

[related id=”27824″]- W sytuacji, w której wiara jest ostoją i fundamentem myślenia o państwie, widać to w trosce o dobro wspólne – powiedział Marcin Warchoł. Podnosił zalety myślenia przez pryzmat tradycji, rodziny, a nie tylko z perspektywy „mnie” i „moich partykularnych interesów”.

– Polityk nie powinien być komiwojażerem, załatwiaczem.(…) Kryzys wiary spowodował w konsekwencji kryzys także w polityce – powiedział wiceminister, zwracając uwagę na to, że mamy często do czynienia z uprawianiem postpolityki.

– Polityka bez wiary i Boga staje się jedynie lobbowaniem na rzecz silnych podmiotów gospodarczych – stwierdził. Jego zdaniem na taką politykę nie można się godzić.

Amber Gold i afery gospodarcze

– „To nie moja ręka”, „nic o tym nie wiedziałem”, „gdzieś tam byłem, ale nie do końca” – można powiedzieć, że w taki sposób zachowuje się były szef Amber Gold – powiedział wiceminister Warchoł pytany o Marcina P., który nie uważał swojej firmy za piramidę finansową i „zarobił” na niej 20 milionów złotych. Jak zaznaczył, zdaje sobie sprawę z tego, że jest to linia obrony przyjęta przez byłego szefa Amber Gold. Zwrócił uwagę, że na dwa pytania członków sejmowej komisji ds. zbadania Amber Gold – czy jest słupem i czy obawia się o swoje życie i zdrowie – „zapadło znamienne milczenie”.

– Linia obrony, jaką przyjął przesłuchiwany, wpisuje się w całą jego postawę jako słupa – powiedział Warchoł. Zaznaczył przy tym, że prawdopodobnie ktoś inny go wykorzystywał do swoich celów, „ktoś znacznie wyżej postawiony”. Jego zdaniem P., jeśli wyjdzie po kilku latach z więzienia, nie będzie mógł cieszyć się majątkiem zgromadzonym w wyniku przestępczego procederu, bowiem ministerstwo już wprowadziło cały pakiet zmian mających zapobiec tego typu sytuacjom.

Konfiskata rozszerzona

– Przypomnę, państwo odzyskało jedynie 300 złotych od mafii pruszkowskiej – podkreślił,[related id=” 27819″] dodając, że tymczasem traciło miliardy złotych z powodu „karuzeli vatowskich”. Wspomniał też niedawną sytuację z Polic. – Takie przypadki pokazują, że wprowadzane zmiany idą w dobrym kierunku – powiedział, zwracając uwagę na ostatnią propozycję ministra Zbigniewa Ziobry, dotyczącą wprowadzenia do kodeksu karnego pojęcia „wielkiej afery gospodarczej” i zaostrzenia kar dla „aferzystów” od trzech do 15 lat, jeżeli wartość wyłudzenia wynosi do 5 milionów złotych, a gdy do 10 milionów złotych – od pięciu lat do 25 lat pozbawienia wolności. Wiceminister mówił również o wprowadzeniu konfiskaty rozszerzonej i o przerzuceniu na oskarżonego ciężaru dowodu, to jest wykazania, że jacht, limuzyna, willa zostały nabyte legalnie.

– To co, że „aferzyści” dostawali kary więzienia, skoro po kilku latach wracali do swych majątków i traktowali to jako ryzyko zawodowe? – powiedział gość Poranka Wnet. Podkreślił, że najczęściej rodzina i znajomi żywili się z tych bezprawnie zgromadzonych majątków.

– Mafie vatowskie już odczuwają, że skutecznie walczymy z tym procederem – pochwalił się wiceminister sprawiedliwości. Jego zdaniem zmiany idą w bardzo dobrym kierunku, o czym świadczy skuteczność, z jaką aktualnie ściągany jest VAT.

Polscy sędziowie i elementarne poczucie przyzwoitości

– Polscy sędziowie zarabiają stosunkowo dobrze w porównaniu do ich kolegów z Europy Zachodniej. W Polsce początkujący sędzia zarabia 2,1 średniej krajowej, a chociażby we Francji to jest 1,1, a w Niemczech 0,9 średniej – powiedział wiceminister Warchoł. Przypomniał, że uposażenie to wzrasta w miarę upływu kariery zawodowej. W sądach okręgowych uposażenie dla sędziego w stanie spoczynku wynosi ponad 10 tysięcy złotych miesięcznie. Jego zdaniem jest to rażąco dużo w porównaniu z sytuacją wielu Polaków, którzy dziś martwią się o swoje pieniądze na emeryturze, bo średnio jest to mniej niż 2 tysiące złotych.

– Uposażenia sędziowskie mogą zapewniać, jak na polskie warunki, całkiem dostatnie i godne życie – powiedział wiceminister Warchoł. Jego zdaniem lata bezkarności spowodowały, że „niektórzy z sędziów zatracili elementarne poczucie przyzwoitości”.

– Reforma sądownictwa przywróci poczucie, że także i sędziów obowiązuje dziesięć przykazań Bożych – powiedział wiceminister sprawiedliwości.

MoRo

 

 

 

Jan Kowalski / Zanim napiszemy nową konstytucję (7). Najwłaściwszy dla Polski jest prezydencki sposób sprawowania władzy

Wybory powinny być bezpośrednie i jednomandatowe na najniższym poziomie, tam, gdzie ludzie rzeczywiście się znają, a duże pieniądze nie wypaczają idei wolnego wyboru – na poziomie gminy.

Zanim napiszemy nową konstytucję (7)

Poznając system zarządzania niepodległym państwem, możemy określić ducha narodu to państwo zamieszkującego. Polska od dawna położona jest pomiędzy dwoma imperiami, Rosją i Niemcami. Na nasze nieszczęście nigdy nie były to narody miłujące wolność własną i obcą. Wewnętrznie były zorganizowane absolutystycznie i centralistycznie, z wykluczeniem swobód obywatelskich.

Natomiast bardzo chętnie występowały w roli gwaranta naszych wolności, na przykład liberum veto, czy ograniczając w roku 1717 ilość naszego wojska do 18 tysięcy. Prusy miały wtedy 150, a Rosja 300 tysięcy żołnierzy. Przy takiej dysproporcji sił gwarancja obu potęg skutkowała niemożnością naprawy Rzeczypospolitej. Opieka obu mocarstw powodowała bezpośrednio anarchizację życia społecznego i odwoływanie się kolejnych magnackich stronnictw wprost do zagranicy, głównie Rosji.[related id=17066]

Jeśli widzimy jakieś współczesne analogie, to jest to postrzeganie prawidłowe. Tylko dominująca rola Stanów Zjednoczonych zapobiega obecnie wysunięciu skutecznych gwarancji przez Niemcy i Rosję. I tę dominującą rolę Stanów Zjednoczonych powinniśmy teraz wykorzystać.

Siłę Ameryki zbudowała wolność jej obywateli, a nie pruski ordnung czy carski knut. Zatem nie musimy się jej obawiać. 27 lat po Okrągłym Stole urządźmy nasze państwo zgodnie z naszym narodowym duchem.

Nie ma w tej chwili siły zewnętrznej zdolnej ochronić anarchię i słabość wewnętrzną Polski. Wewnętrzne siły psujące państwo polskie w imię obrony własnych przywilejów okrągłostołowych nie mogą liczyć na skuteczną pomoc Brukseli czy innej zagranicy, a siłę własną mają ograniczoną. Na szczęście, ale taki stan rzeczy nie będzie trwał wiecznie. Taka korzystna sytuacja geopolityczna może się szybko nie powtórzyć.

Zatem do roboty. Prezydencki sposób sprawowania władzy wykonawczej, jaki obowiązuje w Stanach Zjednoczonych, jest również najbardziej właściwy dla Polski, dla V Rzeczypospolitej. I nie jest to zbieżność przypadkowa, ale wynikająca właśnie z takiego samego ducha narodu. Z wolności i odpowiedzialności.

Bez wolności działania i wynikającej stąd odpowiedzialności za swoje czyny nie możemy mówić o pełnej obywatelskości. To z wolności obywatelskiej bierze początek konstytucja i siła Stanów Zjednoczonych. Również w I Rzeczypospolitej poczucie wolności obywatelskiej, zaowocowało jej potęgą. Do tej właśnie siły, do ducha narodu polskiego, musimy się odwołać, ustanawiając nową konstytucję.

Postawię jednak tezę: uważam, że Stany Zjednoczone tylko dlatego przetrwały jako państwo, ponieważ zajmują prawie cały kontynent i wzrastały bez naturalnych wrogów zewnętrznych. Powinniśmy przejąć ich system sprawowania władzy: prezydent z wyborów powszechnych z pełnią władzy wykonawczej i podległą sobie administracją państwa, i parlament jako reprezentacja całego narodu, z pełnią władzy ustawodawczej.

Jednak musimy pamiętać, że Polska nie jest kontynentem, dlatego nie wystarczy nam ogólność konstytucji amerykańskiej. W naszej musimy wprowadzić rozwiązania skutecznie eliminujące biurokrację i wprowadzające sprawną administrację państwową. Proponuję tu wprowadzenie zapisu o jej liczebności w stosunku do liczby ludności: nie więcej niż 100 tysięcy na 40 milionów Polaków (dodaję tych, którzy po reformie wrócą z Anglii). To jeśli chodzi o prezydenta i administrowanie przez niego państwem.[related id=23934]

W przypadku parlamentu, tworzącego prawo i w imieniu całego narodu sprawującego nadzór i nad prezydentem, i nad sądami, spór toczy się o jak najlepszą reprezentowalność całego narodu. Pomiędzy zwolennikami proporcjonalności i jednomandatowości. Chodzi, jak zawsze, o prawdę i sprawiedliwość.

Dla mnie jest to spór dziwaczny. Sam jestem zwolennikiem okręgów jednomandatowych, ale nie w postaci, jaką proponuje Ruch JOW, czyli pozostawiamy liczebność sejmu na obecnym poziomie, a cały kraj tniemy na równe 65-tysięczne okręgi i ani słowa o pieniądzach.

Tymczasem, jeżeli chcemy odzyskać władzę decydowania o sobie i najbliższym otoczeniu, a zatem odzyskać władzę samo-rządzenia, musimy odwołać się do rozwiązania istniejącego w I Rzeczypospolitej. Z poprawką na wzrost liczby uprawnionych do głosowania.

Bezpośredniość i jednomandatowość powinny występować na najniższym poziomie, gdzie ludzie rzeczywiście się znają, a duże pieniądze nie wypaczają idei wolnego wyboru – na poziomie gminy. 15 tysięcy mieszkańców to przeciętna liczebność gminy w Polsce. Zatem wybierając w każdej gminie swojego posła do sejmu wojewódzkiego, będziemy bezpośrednio i rzeczywiście decydować o 2 500 naszych przedstawicieli, bo tyle jest gmin w Polsce.

Sejm wojewódzki w liczbie średnio 156 posłów będzie wybierał delegatów, posłów na sejm krajowy, w zależności od ilości mieszkańców danego województwa. Przy czym trzeba założyć minimum dwóch dla najmniejszego województwa. Senat natomiast, jako izba refleksji, powinien liczyć 32 posłów, po 2 pochodzących z wyborów bezpośrednich w każdym województwie.

Czy możemy sobie wyobrazić większą demokrację bezpośrednią w dzisiejszym świecie? Zarazem nie ma najmniejszej potrzeby i racjonalnego argumentu na rzecz utrzymania obecnego, permanentnie obradującego sejmu nieustającego. W większości państw świata sejm zbiera się na jedną lub dwie sesje w roku, a jego obrady trwają nie dłużej niż 60 dni. Polska nie powinna być na tle innych państw dziwolągiem, jak jest obecnie.

Przywracając oddolną samoorganizację, musimy zmienić całkowicie konstrukcję budżetu państwa. Nie można bowiem samemu się rządzić, nie mając na to pieniędzy. To dlatego obecne tak zwane samorządy to jedynie przybudówki partyjne, zresztą w ten sposób były tworzone. Dlatego tak jak prezydent musi odpowiadać za sprawne zarządzanie państwem, tak rzeczywisty samorząd musi odpowiadać za najbliższe otoczenie każdego obywatela.

Ideałem jest tu demokracja bezpośrednia, ale nawet mieszkańcy jednej gminy w ilości 10 tysięcy dorosłych obywateli nie są w stanie bezpośrednio zarządzać sprawami i pieniędzmi własnymi gminy. Dlatego także na tym poziomie potrzebne jest wybierane przedstawicielstwo. I tu, podobnie jak na poziomie państwowym, powinniśmy wybierać jednego człowieka: wójta, burmistrza lub prezydenta miasta dla sprawowania władzy wykonawczej, czyli administrowania naszymi lokalnymi sprawami.[related id=26126]

Po co nam jednak kilkunastu radnych w gminie 15-tysięcznej czy kilkuset w mieście? Dla przypomnienia: Chicago ma sześciu, a Nowy Jork dziewięciu radnych. Musimy ciąć te absurdalne koszty, bo nasze wnuki nie wyjdą z długów i z pół Polski pójdzie na ich spłatę (Grecy mają przynajmniej wyspy).

Stany Zjednoczone nie znają biurokracji, w odróżnieniu od Niemiec, Rosji czy Francji. Przede wszystkim dlatego, że wolni obywatele mogli sami oddolnie się organizować. Polacy, zanim nastąpił zakaz w postaci zaborców, a potem komunistów, również tak postępowali.

Dawno temu w Ameryce Henry Ford wynalazł, a przynajmniej sfinansował, taśmę produkcyjną. Od tego momentu produkcja taśmowa zrewolucjonizowała świat, odsyłając w zaświaty rzemiosło. Jakiś czas temu sposób zarządzania produkcją ponownie się zmienił. Obecny świat odchodzi od taśmy i wielkich hal produkcyjnych na rzecz małych, wyspecjalizowanych zespołów. Od wybitnie hierarchicznej, piramidalnej struktury zarządzania do celowych projektów realizowanych przez małe, autorskie zespoły.

Jak to się ma do zarządzania Polską, opiszę następnym razem. Będzie oczywiście o pieniądzach, o naszych pieniądzach, i o nauce społecznej Kościoła również.

Jan Kowalski

Jan Kowalski/Zanim napiszemy nową konstytucję (6). Niepłacenie podatków to główna przyczyna upadku I Rzeczypospolitej

Nie tylko zagraniczne sieci handlowe – święci też niechętnie płacą podatki. Dlatego potrzebna jest żelazna konsekwencja, niskie podatki, bezwzględna ich egzekucja i likwidacja przywilejów podatkowych.

Zanim napiszemy nową konstytucję (6)

Uporawszy się przed tygodniem z preambułą, przejdźmy do istoty rzeczy. W konstytucji musimy określić dwie istotne sprawy: sposób zarządzania państwem i finansowanie tego sposobu. Zacznijmy jednak nie od roku 2017, ale cofnijmy się do czasów I Rzeczypospolitej. Do niej przecież my, miłujący wolność i silne państwo re(s)publikanie, nieustannie się odwołujemy. Odwołując się do dwóch wieków potęgi państwa, od połowy XV do połowy XVII wieku, nie zapominamy ani o fundamentach położonych przez Władysława Łokietka, ani o wadach ustrojowych, które budowlę całą obróciły w ruinę (przy wyraźnej pomocy sąsiadów, rzecz jasna).

Analizując rozwój i zmiany w ustroju dawnej Polski, nie sposób nie dostrzec wady głównej, która do upadku i do rozbiorów doprowadziła. Ta wada to nie żadne liberum veto, nie za dużo wolności osobistej, nawet nie najgorszy sposób wyboru króla w najgorszym możliwym miejscu, czyli wsi Wola pod Warszawą.

Ta wada to brak jasnych, automatycznych zasad płacenia podatków i finansowania państwa. To dopiero ustawowe przyjęcie zasady, że sejm walny musi ustalić wysokość podatków, wraz z wcześniejszym zwolnieniem szlachty z ich płacenia, doprowadziło do zrywania sejmów.

Zerwany sejm oznaczał automatycznie brak uchwalenia corocznych podatków, również w stosunku do duchowieństwa i mieszczaństwa. Przy czym nieważny był powód, podatki mogły być już ustalone, ale gdy sejm został zerwany, nie wchodziły w życie. Teraz wystarczyło znaleźć wystarczająco mocny pretekst, by sejm nie doszedł do skutku. Posłowie rozjeżdżali się do domów, podatki nie wchodziły w życie, a skarbiec państwowy świecił pustkami.[related id=25132]

Mając w swoim ręku tak silną kartę przetargową i wykorzystując ją w rokowaniach z królem o kolejne przywileje, szlachta jako grupa społeczna uległa nieuniknionej demoralizacji. Dlatego dziś pamiętajmy, żadna grupa społeczna nie może mieć w państwie aż takiej przewagi. Szantażując władze i podporządkowując sobie inne grupy społeczne, doprowadza w efekcie do upadku państwa.

Zatem projektując dziś ustrój nowoczesnego państwa, pamiętajmy o podatkach. O sposobie ich ustalania, zbierania i wydatkowania. Nie tylko zagraniczne sieci handlowe – ludzie święci też niechętnie płacą podatki. Dlatego potrzebna jest żelazna konsekwencja, niskie podatki i bezwzględna ich egzekucja. Likwidacja wszelkich przywilejów, czyli zwolnień podatkowych, jak zawsze dla najbogatszych.

Obserwując kiedyś sprawę Romana Kluski, dowiedziałem się, że przymusowo sprzedając swoją firmę za 250 milionów złotych, nie musiałby zapłacić od tej transakcji ani złotówki podatku! Dlaczego? zapyta pewnie zdumiony Czytelnik, który przecież wie, że podatek płaci się od wszystkiego, od każdej złotówki.

To proste, Drogi Czytelniku, takie mamy prawo. Sprzedaż przekraczająca kwotę 50 milionów złotych jest zwolniona od podatku na rzecz skarbu państwa. Zbuduj taką firmę, sprzedaj ją za kwotę powyżej 50 milionów złotych, to też nie zapłacisz żadnego podatku. I nie przejmuj się – w podobny sposób wyglądała równość wobec prawa również w I Rzeczypospolitej, magnata w stosunku do zwykłego szlachcica.

Ale uszczelnienie systemu podatkowego, co obecnie realizuje polski rząd, to dopiero jeden z warunków sukcesu. Administracja skarbowa nie może przejadać zbieranych przez siebie pieniędzy. Uprzywilejowanie tej warstwy społecznej spowodowało jej szalony rozrost, z którym styka się każdy, kto odwiedza jakikolwiek urząd skarbowy.

Ale administracja skarbowa to tylko część milionowej klasy społecznej, która funkcjonuje w większości po to, by nas, pozostałych Polaków, kontrolować. Kontrolować, zabraniać i karać. Do tego w roku 1991 wystarczało 110 tysięcy urzędników. Obecnie potrzebnych jest dziesięciokrotnie więcej, pomimo ogromnego rozwoju technologicznego. I, jak już pisałem wcześniej, sam premier Tusk nie potrafił jej ograniczyć.

Oznacza to jedno: że kolejna komisja ds. ograniczenia biurokracji spowoduje jej przyrost. Oznacza to zarazem, że warstwa ta jest poza stanowionym prawem i nie podlega władzom państwowym. Nawet bardziej niż kasta prawnicza. Logiczne jest zatem, że obecna Polska również nie rządem stoi – ale wolnością swoich obywateli również nie. Tak więc, chociaż jeszcze stoi, to na glinianych nogach, skoro kasa jest pusta, a długi przyrastają.

Nie ma sposobu na uzdrowienie państwa bez zmierzenia się ze sposobem zarządzania nim. Bo biurokracja, która przejada nasze pieniądze i marnuje nasze szanse na rozwój, to nie przyczyna, ale skutek.

Po przewałkowaniu skutku, następnym razem zajmę się przyczyną – systemem władzy w Polsce.

Jan Kowalski