Kristi Noem – najbardziej charyzmatyczny polityk od czasów prezydenta Trumpa / Adam Becker, „Kurier WNET” nr 82/2021

Pomimo wszystkich swoich dokonań Kristi Noem twierdzi, że jej największym osiągnięciem jest wychowanie wspólnie z mężem dzieci. Są niezwykle kochającą się, konserwatywną i głęboko wierząca rodziną.

Adam Becker

Kristi Noem

Od czasu, kiedy Donald J. Trump zdecydował się kandydować na urząd prezydenta, nie pojawił się w US tak charyzmatyczny polityk, jak Kristi Noem – 33 Gubernator Dakoty Południowej. Jestem przekonany, że Południowa Dakota – stan znany w Polsce dotąd głównie z powodu Mount Rushmore, czyli góry, w której wykuto głowy czterech prezydentów amerykańskich – przez najbliższe lata będzie kojarzony głównie z Kristi Noem.

Kim jest Kristi Lynn Noem, oprócz tego, że rządzi od dwóch lat stanem, który będąc większy niż połowa Polski (prawie 200 tys. km2) ma niewiele więcej ludności niż Kraków (niecałe 900 tys.)?

Fizycznie jest bardzo atrakcyjną brunetką w wieku 50 lat, o idealnej sylwetce (172 cm/58 kg), urodzoną 30 listopada 1971 r. w Watertown jako córka Rona i Corinne Arnoldów. Wychowała się z rodzeństwem na rodzinnym ranczo i farmie w wiejskim hrabstwie Hamlin. Od 30 lat jest żoną Bryona Noema, którego poznała jeszcze na pierwszym roku studiów, matką trojga dzieci (dwie córki: Kassidy i Kennedy oraz syn Booker). Jest politykiem, farmerem-rolnikiem i właścicielem małej firmy.

Przy posiadłości rodzinnej, odziedziczonej po dziadku i ojcu, z jej inicjatywy powstał domek myśliwski i restauracja, prowadzone przez nią i rodzeństwo. Jest nieźle wykształcona, ukończyła Hamlin High School, a później rozpoczęła naukę na Northern State University, a którą – z powodów, o których piszę poniżej – musiała przerwać.

Dokończyła edukację już po rozpoczęciu kariery politycznej, studiując eksternistycznie nauki polityczne na Uniwersytecie Południowej Dakoty w 2012 r. „The Washington Post” nazwał ją wtedy „najpotężniejszą stażystką w Kongresie stanowym” z uwagi na ilość punktów, które zapewniała jej na studiach kariera polityczna. Pomimo wszystkich swoich osiągnięć życiowych i zawodowych Kristi twierdzi, że jej największym osiągnięciem jest wychowanie wspólnie z mężem dzieci. Są niezwykle kochającą się, konserwatywną i głęboko wierząca rodziną.

Kristi Noem jest przede wszystkim jednym z najbardziej skutecznych, niezależnych i twardych polityków GOP, czyli Partii Republikańskiej. Miłośniczką i kolekcjonerką broni, którą świetnie się posługuje.

Przed ostatnią Gwiazdką opublikowała na Instagramie zdjęcie, na którym używa z wprawą miotacza płomieni, z podpisem: „Czy jest już zbyt późno, żeby dopisać coś do listy życzeń gwiazdkowych?”. Można też znaleźć filmik, w którym Noem, strzelając ze strzelby, mówi, że to jest sposób na praktykowanie/wymuszanie „social distancingu” w Południowej Dakocie. Cokolwiek by mówić, nie da się koło niej przejść obojętnie.

Nietypowa była jej droga do stanowiska gubernatora, zaznaczona tragedią rodzinną, która według jej słów zmusiła ją brutalnie do zetknięcia się z polityką.

Kristi miała 21 lat, studiowała z dala od domu rodzinnego i właśnie oczekiwała z mężem na narodziny ich pierwszego dziecka, kiedy zadzwoniono do niej z rodzinnego domu z informacją, że jej ukochany ojciec, Ron Arnold, został przysypany ziarnem w silosie na zboże. Jako dziewczyna wychowana na farmie wiedziała, co to znaczy. Natychmiast rzuciła wszystko i pojechała do domu, gdzie w międzyczasie sąsiedzi spychaczami rozbili silos, wydobyli zasypanego ojca i rozpoczęli reanimację. Cała rodzina pojechała za karetką do szpitala, w którym lekarze przez kilka godzin walczyli o jego życie – niestety bezskutecznie. Jak powiedziała, tej nocy straciła człowieka, który wydawał się jej niezwyciężony!

Wkrótce po śmierci ojca, kiedy rodzina próbowała się dopiero pozbierać po nieszczęściu, otrzymali list z urzędu skarbowego. Tragedia podkopała ich poczucie bezpieczeństwa, a należny „podatek od śmierci” miał teraz dodatkowo zachwiać ich bezpieczeństwem finansowym.

Byli właścicielami ziemi, którą ich dziadek kupił wiele lat wcześniej i ziemi, którą ojciec Kristi dokupił, kiedy już była w szkole średniej. Mieli bydło i maszyny potrzebne do uprawy roli i hodowli, czyli coś, co mogli stracić. Mogli – ponieważ z powodu inwestycji nie dysponowali pieniędzmi, które musieli oddać za NIC urzędowi skarbowemu!

Nie mogła zrozumieć bezwzględności systemu podatkowego, który kazał rodzinie pogrążonej w żałobie (na farmie oprócz niej i matki żyły jeszcze dwie siostry: Kassidy i Cindy), pozbawionej oparcia głowy rodziny, w chwili kryzysu, płacić podwójny podatek. Przecież zapłacili podatek wcześniej, kupując sprzęt, ziemię i inne aktywa – teraz musieli płacić za to wszystko jeszcze raz – DLATEGO, ŻE NIESPODZIEWANIE ZGINĄŁ TRAGICZNIE JEJ TATA! To nie było w porządku. Nie mogła sobie nawet wyobrazić utraty farmy, którą latami budowała jej rodzina. Farmy, którą jej dziadek i tata stworzyli i rozbudowali tylko po to, żeby przekazać ją następnym pokoleniom, dzieciom i wnukom. To dlatego ojciec wstawał o świcie – żeby zostawić w jak najlepszym stanie coś, co będzie łączyło jego dzieci!

Kiedy kilka lat wcześniej potrzebowali maszyn niezbędnych w gospodarstwie i padł pomysł sprzedaży w tym celu kawałka ziemi, właśnie ojciec stwierdził, iż to w ogóle nie wchodzi w grę. Zawsze powtarzał – „Nigdy nie sprzedawaj ziemi. Bóg już jej nie robi!”.

W końcu udało im się załatwić pożyczkę, która pozwoliła spłacić podatek – była tak duża, że przez dekadę miała wpływ na każdą ich życiową decyzję!

Kristi Noem po raz pierwszy opowiedziała tę historię, komentując w trakcie kampanii prezydenckiej 2016 r. propozycję Hillary Clinton, która zaaprobowała postulat czołowego marksistowskiego polityka Partii Demokratycznej Berniego Sandersa drastycznego podwyższenia podatku od spadku do 65%, twierdząc, że dotknie to tylko 1% społeczeństwa! Noem skomentowała ten projekt mówiąc, że Hillary chce doprowadzić do tragedii i rzeczywistego pozbawienia majątku oraz wywłaszczenia tysięcy rodzin amerykańskich po to, żeby móc zdobyć dodatkowe środki finansowe na pokrycie kilkudniowych wydatków rządowych! Wcześniej, jesienią 2016 r., w bardzo ważnej komisji Kongresu – „House Was and Means Committee”, zajmującej się całością przychodów podatkowych i wydatków społecznych, w której zasiadała Noem, Republikanie przedstawili plan reformy podatkowej mającej na celu zwiększenie przychodów rodzin, pracowników i wzmocnienia gospodarki amerykańskiej. Jak powiedziała Noem, miało to zmniejszyć obciążenia podatkowe każdej rodziny i uprościć system podatkowy m.in. przez wyeliminowanie szkodliwych podatków dodatkowych – w szczególności podatku od śmierci/spadku, który tak bardzo dwie dekady wcześniej dotknął ją i jej rodzinę. „Żadna rodzina nie powinna przechodzić przez to, co nasza! Pracowici Amerykanie zasługują na lepszy los” – stwierdziła w jednym z wywiadów.

Właśnie takie sytuacje zadecydowały o tym, że Kristi Noem postanowiła wejść do świata polityki – po to, żeby go zmienić! To chyba właśnie łączy ją najbardziej z do niedawna najpotężniejszym człowiekiem w USA, czyli Donaldem J. Trumpem, z którym ma znakomite zresztą relacje.

Karierę polityczną rozpoczęła w 2006 r. w legislaturze stanowej Izby Niższej Kongresu stanu Południowa Dakota, jako przedstawicielka 6 Okręgu zdobywając 39% głosów. W 2008 r. została wybrana ponownie na to stanowisko, uzyskując 41% głosów. W 2010 r. została wybrana do Izby Niższej Kongresu US jako przedstawiciel Dakoty Południowej. Było to jej pierwsze poważne zwycięstwo polityczne, ponieważ pokonała wtedy uchodzącą za wschodzącą gwiazdę Partii Demokratycznej i pochodzącą z bardzo wpływowej w Dakocie Południowej rodziny Stephanie Herseth Sandlin, pierwszą kobietę wybraną do Kongresu z tego stanu, najmłodszą swojego czasu kongresmenkę US, wybieraną dotąd trzykrotnie. W kampanii wyborczej Herseth Sandlin podkreślała swoją niezależność od klubu partii demokratycznej, kiedy głosowała wbrew swojej partii przeciwko reformie służby zdrowia, ratowaniu Wall Street i ustawie o ograniczeniu handlu energią. Noem wykorzystywała jako główny argument przeciwko niej to, że głosowała na ogólnie nielubianą ze względu na swoją arogancję Nancy Pelosi jako przewodniczącą Izby Niższej. Jak pisał wtedy „The Washington Post”: „39-letnia Herseth Sandlin, uważana w skali kraju za wschodzącą gwiazdę swej partii, stanęła wobec najpoważniejszego jak dotąd w jej karierze wyzwania, czyli 38-letniej Kristi Noem, samorodnej gwiazdy Fox News”. Stanęła i została pokonana.

Noem dostała się do Kongresu US, pokonując Herseth Sandlin 48:46. Rywalka Noem najwyraźniej źle zniosła porażkę, ponieważ pozostając prominentnym politykiem Demokratów, nigdy więcej nie poddała się ocenie wyborców.

Kariera Noem, przeciwnie – zaczęła rozkwitać. W marcu 2011 r. została jednym z 12 regionalnych dyrektorów Narodowego Komitetu Republikańskiego ds. wyborów w 2012 r.

W 2012 r. wybrano ją na drugą kadencję; zyskała bardzo wyraźną przewagę nad kandydatem Demokratów Matthew Varilekiem 57:43, a w 2014 na trzecią, już po prostu deklasując Demokratkę Corinnę Robinson 67:33! Podobnie było 2016, kiedy to po raz czwarty wygrała wybory do Kongresu, pokonując Demokratkę Paulę Hawks 64:36.

Noem była czwartą kobietą reprezentująca Dakotę Południową w Kongresie. Razem z senatorem Timem Scottem z Karoliny Południowej, zostali wyznaczeni przez aklamację spośród 87-osobowej grupy wybranych po raz pierwszy republikańskich członków Kongresu na łączników z przywództwem Republikanów w Kongresie, co uczyniło z Noem drugą kobietę na czele Izby Republikańskiej w Kongresie.

Jest niewątpliwie politykiem bardzo konserwatywnym. Jako kongresmen w kongresie stanowym pomogła m.in. uchwalić ustawę o cięciach podatkowych i zatrudnieniu, która pozwoliła przeciętnej rodzinie z Dakoty Południowej zwiększyć dochód o 2400 dolarów.

W Kongresie US zwalczała nadmierne opodatkowanie. Popierała dyscyplinę budżetową uniemożliwiającą rządowi doprowadzanie do deficytu budżetowego, czyli wydatkowanie przekraczające wpływy budżetowe. Była i jest zwolenniczką cięć budżetowych, likwidacji podatku od nieruchomości, obniżenia stawki podatku od osób prawnych i uproszczenia kodeksu podatkowego. Sprzeciwia się podniesieniu podatków w celu zrównoważenia budżetu. Promowała ustawodawstwo zwalczające handel ludźmi i niewolnictwo seksualne. Sprzeciwiała się Obamacare i głosowała za jej uchyleniem. Chciała dodać do prawa nowe przepisy ograniczające wysokości odszkodowań za błędy medyczne i umożliwiające kupowanie planów ubezpieczenia zdrowotnego w innych stanach. Poparła cięcia w finansowaniu Medicaid, zaproponowane przez Paula Ryana.

Noem jest przeciwniczką aborcji i małżeństw osób tej samej płci; jeszcze w 2015 r. stwierdziła, że nie zgadza się z orzeczeniem Sądu Najwyższego, iż zakazy małżeństw osób tej samej płci są niezgodne z konstytucją.

Wykazuje się niepopularnym myśleniem zdroworozsądkowym. Głosowała m.in. w 2010 r. za poparciem przepisów, które nakazywałyby szkołom nauczać o tzw. zmianach klimatycznych jako „teorii naukowej, a nie udowodnionego faktu” i nakazu informowania uczniów, że „istnieje wiele różnych zagadnień klimatologicznych, meteorologicznych, astronomicznych, termologicznych oraz kosmologiczna i ekologiczna dynamika, która może wpływać na światowe zjawiska pogodowe, a znaczenie i wzajemne powiązania tych czynników są w dużej mierze spekulatywne”. Ściągnęło to na nią opinię osoby zaprzeczającej zmianom klimatycznym. Już samo to wystarczyłoby, żeby ją lubić.

Noem była i jest zwolenniczką zakończenia przez US importu ropy naftowej i uzależnienia od jej zagranicznych dostawców oraz zachęcania do ochrony istniejących zasobów. Popiera dotacje do produkcji paliw i sprzeciwia się zniesieniu federalnych dotacji dla firm naftowych. Poparła budowę rurociągu Keystone XL. Wspierała wiercenia przybrzeżne i zniesienie moratorium na wiercenia głębinowe w Zatoce Meksykańskiej oraz zezwolenia na ponowne jej wydobywanie w tym rejonie. Opowiada się za zablokowaniem działań Agencji Ochrony Środowiska na rzecz zaostrzenia norm zanieczyszczenia powietrza.

Mimo że poparła interwencję NATO w Libii w 2011 r., zastanawiała się, czy US interweniowały w celu ochrony ludności cywilnej, czy raczej w celu usunięcia ówczesnego przywódcy Libii Muammara Kadafiego, i wezwała prezydenta Obamę do podania dodatkowych informacji na temat roli US w konflikcie, uznając jego dotychczasowe wypowiedzi na ten temat za niejasne i niejednoznaczne.

Noem jest bardzo skuteczna także w dziedzinie pozyskiwania funduszy, co w polityce jest niezwykle ważne. Jeszcze na początku pierwszej kadencji w Kongresie US utworzyła „Kristi Pac”, czyli komitet przywódczy ds. działań politycznych i wykorzystywała go także do wspierania innych republikańskich kandydatów.

14 listopada 2016 ogłosiła, że nie będzie ubiegać się o reelekcję do Kongresu, ale zamiast tego będzie w 2018 r. kandydować na urząd gubernatora swojego rodzinnego stanu, czyli Dakoty Południowej. Dzięki swojemu programowi ochrony stanu przed podwyżkami podatku, walki ze wzrostem ingerencji rządu federalnego i jego nadużyciami – pokonała w prawyborach 56%:44% urzędującego prokuratora generalnego DP, Marty’ego Jackleya, a w wyborach powszechnych – kandydata Demokratów, byłego jeźdźca rodeo, Billy’ego Suttona 51%:47,6%. W styczniu 2019 r. złożyła przysięgę i została pierwszą kobietą gubernatorem w historii Dakoty Południowej.

Pierwszą ustawą, jaką podpisała jako urzędujący gubernator 31 stycznia 2018 r., było zniesienie konieczności posiadania pozwolenia na noszenie przy sobie ukrytej broni. W ramach swojej inicjatywy „Family First” obiecała chronić wolność religijną i tradycyjne małżeństwo jako „dany przez Boga związek między jednym mężczyzną i jedną kobietą”

oraz skrytykowała decyzję Sądu Najwyższego US (Obergefell v. Hodges) uznającego taką definicję małżeństwa za dyskryminującą mniejszości seksualne, jako próbę uciszenia tych, którzy wyznają tradycyjne wartości.

Podpisała także kilka ustaw ograniczających aborcję w sposób, który jej zdaniem powinien pomóc rozprawić się definitywnie z handlarzami aborcji w Dakocie Południowej, wymagając m.in. od aborcjonistów korzystania z oficjalnego stanowego formularza, który kobiety muszą podpisać przed aborcją. Jak powiedziała: „Coraz więcej znaczących badań medycznych dostarcza dowodów na to, że nienarodzone dzieci czują, myślą i rozpoznają dźwięki w łonie matki. Są to ludzie, którym należy dać te same prawa, co wszystkim innym”. Jest zdecydowaną przeciwniczką legalizacji narkotyków, także tzw. rekreacyjnej marihuany. Pod jej rządami Dakota Południowa stała się stanem o chyba najniższych podatkach w US, bardzo liberalnych przepisach i szeroko otwartym na inwestycje.

Ale tak naprawdę Kristi Noem wykazała się zarówno konserwatywnym podejściem, jak niezależnością polityczną w trakcie tzw. pandemii covid-19, przyjmując zasadę pełnego zaufania do obywateli swojego stanu i dając im swobodę reagowania na wydarzenia z tym związane. Jako JEDYNY GUBERNATOR US nie nakazała lockdownu, obowiązkowego noszenia masek ani zachowywania tzw. dystansu społecznego.

Nie nakazywała, ale też nie zabraniała. Rekomendowała rodzicom pozostawienie dzieci w szkołach i zachęcała ludzi do turystyki na otwartych terenach stanu w celu pobudzenia gospodarki w okresie spowolnienia. Często wyrażała swój sceptycyzm co do skuteczności noszenia masek oraz zachęcała do zgromadzeń bez stosowania zasady zachowania dystansu społecznego. Nie uległa też presji głównego doradcy medycznego prezydenta US i dyrektora Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych zarazem, dr. Anthony’ego Fauciego, gorącego zwolennika pełnego zamknięcia gospodarki i życia społecznego, maseczkowania (który w swoim szaleństwie ostatnio nawet zaleca noszenie dwóch albo i trzech masek nakładanych jedna na drugą) i powszechnego nieustannego szczepienia. Podczas swojego wystąpienia na corocznej konferencji konserwatystów, która odbyła się w lutym tego roku w Orlando na Florydzie, a na której była – obok Donalda Trumpa i gubernatora Florydy DeSantisa – gwiazdą, Noem opowiedziała związana z tym anegdotę, bo trudno to właściwie inaczej nazwać.

Otóż Fauci, próbując przekonać ją do konieczności wprowadzenia lockdownu w Dakocie Południowej, argumentował, że w przeciwnym razie przewiduje, iż w szczycie chorobowym Dakota będzie miała jednocześnie ok. 10 tys. hospitalizowanych chorych. Noem z uśmiechem powiedziała, że: „Chyba się trochę pomylił – w najgorszym momencie mieliśmy niewiele ponad 600 chorych!”. Odpowiedzią był wybuch śmiechu i aplauz widowni.

W ogóle jej tegoroczne wystąpienie na CPAC było chyba przełomowe w jej karierze politycznej i pokazało, że ambicje Noem sięgają znacznie wyżej niż stanowisko gubernatora stanu. Przypomniała, że kiedy po raz pierwszy pojawiła się na CPAC rok wcześniej, była praktycznie nieznana i chyba jedyne, co o niej wiedziano, to to, że jest gubernatorem jednej z dwóch Dakot – cieplejszej! Teraz tłumaczyła, dlaczego Ameryka powinna być konserwatywna – co, jej zdaniem, pokazał właśnie rok 2020. Administracja prezydenta Trumpa doprowadziła do utworzenia 7 mln nowych miejsc pracy, do najniższego historycznie bezrobocia wśród zarówno czarnej, jak latynoskiej i azjatyckiej społeczności, a prawie 10 mln ludzi wydźwignięto z ubóstwa. Teraz, z powodu lockdownu, gubernatorzy zamykają stany, szkoły, firmy i doprowadzają do rekordowego bezrobocia i ubóstwa, a gospodarkę amerykańską do stanu zastoju. To za jej przykładem po kongresie 16 innych rządzonych przez republikanów stanów zniosło nieomal całkowicie lockdown. Dzisiaj, na 50 stanów USA, tylko w 4 obowiązuje lockdown porównywalny z tym, co mamy teraz w Polsce.

„Powiedzmy to sobie jasno: covid nie niszczy gospodarki – to rząd niszczy gospodarkę!” – te słowa wypowiedziane przez Kristi Noem powinny pojawić się na plakatach i banerach na wszystkich protestach i manifestacjach organizowanych na całym świecie przeciw restrykcjom wprowadzanym pod pozorem tzw. pandemii.

Artykuł Adama Beckera pt. „Kristi Noem” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Beckera pt. „Kristi Noem” na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W hołdzie wszystkim Polakom, którzy nie wrócili ze Związku Sowieckiego / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” nr 82/2021

13 IV 1990 r. Gorbaczow przyznał się do mordu katyńskiego. 13 IV 1943 r. Radio Berlin poinformowało o odnalezieniu w lesie katyńskim zwłok polskich oficerów. Rok 1940 też miał swój 13 kwietnia.

Swietłana Fiłonowa

Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii

W hołdzie wszystkim, którzy nie wrócili

13 kwietnia to dzień dla Polski szczególny. 13 kwietnia 1990 r. Michaił Gorbaczow przyznał się do mordu katyńskiego i przekazał kopie wyselekcjonowanych dokumentów zbrodni katyńskiej Wojciechowi Jaruzelskiemu. Dokładnie 47 lat wcześniej, 13 IV 1943 r., Radio Berlin nadało informację o odnalezieniu w lesie katyńskim zwłok kilku tysięcy polskich oficerów.

Rok 1940 też miał swój 13 kwietnia. W ten dzień rodziny wszystkich – bez wyjątku! – więźniów łagrów kozielskiego, starobielskiego i ostaszkowskiego, których co noc mordowano masowo, zostały wywiezione do Kazachstanu. Bo elita polska miała być wytępiona do szczętu; razem z tymi, którzy mogliby na taką elitę wyrosnąć i tymi, które mogłyby nową elitę urodzić.

5 III 1940 r. na wniosek Berii i za aprobatą Stalina Biuro Polityczne KC WKP(b) przyjęło uchwałę o rozstrzelaniu 26 700 polskich jeńców przetrzymywanych w więzieniach i 3 łagrach specjalnych. Od razu po przyjęciu decyzji Beria zażądał od majora Soprunienki, szefa Zarządu ds. Jeńców Wojennych NKWD ZSRR, kolejnego sporządzenia precyzyjnych list więźniów, które musiały „wskazywać skład rodziny każdego jeńca wojennego i jej dokładny adres”.

To nie była prosta ciekawość. Dwa dni wcześniej, 2 marca, Rada Komisarzy Ludowych ZSRR podjęła tajną uchwałę nr 289–127 „O eksmisji rodzin represjonowanych właścicieli ziemskich, oficerów, policjantów itp.; innymi słowy, krewnych 26 700 więźniów, którzy mieli zostać rozstrzelani. Operacja miała być przeprowadzona w ciągu jednej nocy z 12 na 13 kwietnia (de facto trwało to do 16). Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia deportacja Polaków.

Pionierami na drodze do sowieckiego piekła były rodziny osadników wojskowych, którzy jako rezerwiści zostali w większości wcieleni do wojska. Nie wszyscy trafili do niewoli radzieckiej i później zostali rozstrzelani. Wielu poległo w walce, komuś udało się przebić do Rumunii lub na Węgry, lecz krewni wszystkich (według oficjalnych danych NKWD – 141 759 osób) w środku zimy, 10 II 1940 r., zostali wysłani w nieogrzewanych wagonach na daleką północ Rosji. Podróż trwała kilka tygodni. Nie wszyscy dotarli. Ludzie umierali z zimna, chorób, rozpaczy, popełniali samobójstwa. Ciała wyrzucano na stacjach albo na pobocza toru. Beria w notatce do Stalina z 1 maja 1944 r. napisał, że podczas przedwojennych deportacji na wschód zginęło po drodze 11 516 osób. Resztę przewieziono do 115 osiedli w obwodzie archangielskim, krasnojarskim i w Republice Radzieckiej Komi, gdzie nie przygotowano dla nich schronienia i przetrwać mogli tylko cudem.

„Warunki bytowe osadników specjalnych są niezadowalające (1,5–2 m na osobę, w wielu wsiach ludzie śpią na podłodze lub na wspólnych pryczach). Wśród osadników specjalnych jest wielu chorych, którzy nie są odizolowani od zdrowych. Zdarzały się ogniska tyfusu itp. W powiecie nadomskim w obwodzie archangielskim na 1549 specjalnych osadników zatrudnionych przy pracy 737 nie ma butów (…) Baraki, jadłodajnie, punkty pierwszej pomocy, łaźnie i inne pomieszczenia komunalne nie są wyposażone w niezbędny sprzęt. Wiele z nich nie jest oświetlonych z braku lamp naftowych. Podobnie wygląda sytuacja w osiedlach specjalnych w innych regionach” (Z raportu L. Berii, komisarza ds. bezpieczeństwa państwowego NKWD ZSRR I stopnia, do tow. Stalina). Rodziny rozstrzelanych polskich oficerów nie miały lepiej.

Zbigniew Kwiatkowski: Wywozili nas 13 kwietnia. (…) Dwa dni wcześniej stało na stacji 20 bydlęcych wagonów, co złe wróżyło, bo widzieliśmy już takie w lutym. Enkawudziści przyszli o godzinie 1:30 w nocy i dali czas dwóch godzin na spakowanie się. Na stacji, dokąd dowieziono nas furmanką, znajdowało się wiele znajomych rodzin. Były to rodziny policjantów, nauczycieli, a zresztą całej polskiej znaczącej społeczności urzędników, kupców itp. (…) Gdy zaryglowano drzwi, lokomotywa buchnęła parą, enkawudziści krzyczeli, odprowadzający rozpaczliwie biegli wzdłuż torów, zaś my, uwięzieni, jak długi pociąg, mali, duzi czy starzy, całą piersią śpiewaliśmy „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”.

Nam, żyjącym w epoce, która nie sprzyja romantyzmowi, taki masowy patriotyczny impuls może wydawać się nieco teatralny, a niektórym wręcz nieprawdopodobny. Ale wszystko było dokładnie tak: ludzie, którzy przeżywali silny stres, coś w rodzaju końca świata – przynajmniej ich świata, znanego i zrozumiałego – którzy nie wiedzieli, co stanie się z nimi jutro, za godzinę, za minutę – czerpali siłę z pieśni patriotycznych. Inaczej mówiąc: śpiewali, bo duchowa więź z ojczyzną, sama myśl o niej przywracała ich do życia i napełniała siłą. Potwierdzają to po pierwsze tysiące zeznań, a po drugie, choć pośrednio, dokumenty NKWD.

Na początku lat 30, gdy dopiero rozpoczęły się masowe deportacje tzw. kułaków, wydział transportu OGPU wydał instrukcję, w której w najdrobniejszych szczegółach uregulował warunki transportowania zesłańców – od liczby wagonów w pociągu do tego, jak otwierać drzwi wagonu „dla przepływu powietrza”. Przez 10 lat wszystkich zesłańców w ZSRR, a było ich wielu, transportowano zgodnie z tymi zasadami. Żadnych innowacji nie wprowadzono takoż w 1940 r., przed deportacjami Polaków. Ta sama dziura w podłodze, z której musieli korzystać mężczyźni, kobiety i dzieci obojga płci, i którą nawet po wielu latach wszyscy pamiętali jako główny koszmar długiej podróży. Tak samo na stacjach jedna osoba miała prawo wnosić dla całego wagonu wiadro wrzątku, tak samo – gorące jedzenie co dwa dni. Okazało się jednak, że coś się zmieniło. Przed trzecią deportacją pojawiły się nowe instrukcje z najsurowszym zakazem śpiewania na całej trasie.

Trzecia deportacja odbyła się latem 1940 r. Wywieziono na północ Rosji uchodźców, „którzy przybyli na tereny zachodnich regionów Ukrainy i Białorusi po 1 IX 1939 r.”. W zdecydowanej większości byli to Żydzi, którzy uciekli przed masakrami dokonanymi w Polsce w latach 1939–40 przez Einsatzgruppen SD i Gestapo. Według szacunków rosyjskiego stowarzyszenie „Memoriał”, było ich 76 380. W maju–czerwcu 1941 r. zostały deportowane do Kazachstanu rodziny „członków organizacji i formacji powstańczych ze strefy przygranicznej i republik bałtyckich”.

Życie zesłańców na północnych kresach ZSRR prawie niczym nie różniło się od życia na kresach południowych. Tu i tam ta sama praca ponad siły, ta sama niepewność jutra, ten sam brak wszystkiego – szkół, szpitali, łaźni, wody, jedzenia. Wbrew pozorom, dostosować się do klimatu kazachskiego południa nie było łatwiej niż do klimatu dalekiej północy Rosji: latem w Kazachstanie upały sięgały 45°C, zimą mrozy -50°C.

Anna Świrkula: Zimy były bardzo ostre. Silne mrozy i zawieje śnieżne, tzw. burany. Kiedy zrywał się buran, nikt już nie mógł wyjść z domu. Robiło się ciemno od śniegu. Jeżeli ktoś musiał wyjść na zewnątrz po wodę (burany trwały kilka dni), musiał przywiązywać się sznurkiem do drzwi domu, bo inaczej nie mógł trafić z powrotem. W czasie jednej z zim zdarzyło się, że dwóch chłopaków i dziewczyna wyszli z domu, gdy zerwał się buran. Już nigdy nie wrócili, mimo że dom znajdował się po drugiej stronie drogi. Ich ciała odnaleziono daleko w stepie, dopiero kiedy stopniały śniegi. Śniegi padały tak obficie, że zupełnie zasypywały nasze lepianki. Pamiętam, że często po zasypanych dachach przejeżdżały sanie, bo śnieg zrównywał dachy z drogą.

Ilu ich pozostało na zawsze na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii? Tego się nigdy nie dowiemy. Nie chodzi tylko o to, że archiwa Rosji i Kazachstanu nadal pozostają niedostępne. Istnieje jeszcze jeden problem nie do rozwiązania, o który Sowiety postarały się na początku. Wkrótce po wcieleniu polskich ziem do Białoruskiej i Ukraińskiej Republik Radzieckich przeprowadzono powszechny spis ludności na tych terenach i dekretami z 29 XI 1939 r. narzucono obywatelstwo radzieckie wszystkim osobom, które przebywały tam w dniach 1 i 2 XI 1939 r. Również tym, którzy wcale sobie tego nie życzyli. Było to wbrew prawu międzynarodowemu, ale kto i kiedy w ZSRR tym się przejmował?

To prawda, że prawie wszystkich szeregowców wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. po kilku tygodniach zwalniano na rozkaz Berii od 3 X 1939 r. Lecz już po 10 dniach Beria wydał inne rozporządzenie: „Spośród wypuszczonych jeńców wojennych z zachodniej Ukrainy i Białorusi wybrać dobrze ubranych, zdrowych fizycznie 1700 osób i przygotować je do wysłania pociągiem do pracy w Krzywym Rogu 16 października. Konwój wzmocnić”. To niejedyne takie zlecenie. Jako obywatele radzieccy wolni ludzie pod wzmocnionym konwojem mogli być kierowani do kopalń lub do innych ciężkich prac, wykonywanych przez jeńców i zesłańców, lecz nie mieli na co liczyć, gdy zabłysnął płomyk nadziei po zawarciu 30 VII 1941 r. układu Sikorskiego-Majskiego. Dodatkowy protokół układu stwierdzał: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd ZSRR udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Natomiast nigdzie nie było mowy o tym, co ma się dziać z obywatelami polskimi znajdującymi w ZSRR, lecz formalnie niepozbawionymi wolności. W podpisanym dokumencie nie było bowiem nigdzie mowy o unieważnieniu innych niż radziecko-niemieckie umów. Więc nadal pozostawał w mocy dekret o przymusowym nadaniu obywatelstwa z 29 listopada 1939 r.

Rząd sowiecki wszystkich „wolnych” nie uważał za obywateli polskich. „Nie liczyli się” takoż Polacy, którzy zostali aresztowani na terenie Litwy, Łotwy i Estonii w 1940 r. i później. Oni też nie mogli zabiegać ani o zmianę obywatelstwa, ani o pomoc powołanej do życia po zawarciu układu ambasady polskiej w ZSRR, która poprzez delegatury terenowe i mężów zaufania zajmowała się poprawą położenia materialnego deportowanej ludności polskiej. Lista takich „nieliczących się” była bardzo długa.

Najgorzej było z dziećmi. Po śmierci rodziców władze miejscowe przekazywały osierocone dzieci do radzieckich sierocińców, tzw. dietdomów, gdzie traciły – w większości przypadków na zawsze – nie tylko narodowość, ale czasami prawdziwe imię i nazwisko. Ile polskich sierot udało się wyrwać z radzieckich pazurów ochotnikom z polskich delegatur, którzy udawali się do oddalonych częstokroć kołchozów i rosyjskich sierocińców, aby tam wyszukiwać dzieci mówiące po polsku? Nie wiadomo.

Ten czas nadziei nie trwał długo. Już w lipcu 1942 r. delegatury zlikwidowano. Wszystkie zorganizowane i prowadzone przez stronę polską zakłady opiekuńcze od 15 I 1943 r. miały przejść pod zarząd i administrację radziecką. 16 I 1943 r. LKSZ ZSRR zawiadomił ambasadę polską w Kujbyszewie, iż wszystkie osoby, przebywające w nocy z 1 na 2 XI 1939 r. na terenach wcielonych do ZSRR, są odtąd ponownie uważane za obywateli ZSRR. A skoro tak, to wobec znikomej liczby polskich obywateli na terenie ZSRR dalsze istnienie polskiej sieci opiekuńczej władze radzieckie uznają za bezcelowe, o czym 25 stycznia ambasada polska została powiadomiona. Za „bezcelowe” Stalin uznał wszelkie relacje z rządem polskim w Londynie, bo już miał swoją wizję powojennej Polski, innych stosunków z nią i przewidywał innych opiekunów dla setek tysięcy Polaków znajdujących się nadal na terenie ZSRR. Te funkcje miał pełnić Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele, który działał faktycznie już od 1 III 1943 r. (formalnie zjazd założycielski odbył się 9 VI 1943 r.).

Ważnym narzędziem ideowego wychowania polskich zesłańców był tygodnik ZPP „Wolna Polska” wydawany w Moskwie. Na wszystko, co się działo na świecie, redakcja patrzyła oczyma Stalina. W tym – na ujawnienie przez Niemców zbrodni w Katyniu. O zerwaniu przez ZSRR stosunków dyplomatycznych z Polską tygodnik poinformował swoich czytelników 1 V 1943 r. w obszernym artykule o znamiennym tytule Dzieje zdrady. W tym samym numerze zamieszczono tekst przemówienia radiowego W. Wasilewskiej z 28 IV 1943 r.: „Związek Radziecki, niezależnie od przerwania stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie, zawsze był i pozostanie sojusznikiem narodu polskiego” – zwracała się do rodaków Wasilewska. Apelowała przy tym, by Polacy trwali przy swojej pracy i miejscach zamieszkania: „Zachowajcie się z godnością, zachowajcie się jak prawdziwi obywatele (…), bądźcie godnymi Polski (…), bądźcie godnymi kraju, w którym dziś żyjecie (…), bądźcie lojalnymi sojusznikami (…), pamiętajcie, że reprezentujecie Polskę i polski naród!”

Gdy 6 VII 1945 r. zastała zawarta polsko-radziecka umowa, umożliwiająca repatriację Polaków z głębi ZSRR, „Wolna Polska” podkreślała, że do wyjazdu ma prawo każdy i zapewniała swoich czytelników: „Prawo opcji i wyjazdu do Polski nie może być kwestionowane z powodu przekonań politycznych czy przynależności partyjnej, wskutek umów pracy lub zajmowania odpowiedniego stanowiska zawodowego”. W rzeczywistości wszystko wyglądało nie tak różowo. Po pierwsze umowa zezwalała na repatriację tylko Polakom i Żydom. Obywatele II RP innych narodowości, mimo że czuli się związani z Polską i faktycznie byli polskimi obywatelami, musieli pozostać na terytorium ZSRR. Oprócz tego umowa zawierała wymogi nie do spełnienia.

Bolesława Dolna: Wydawałoby się, że najłatwiej było skorzystać z list, według których wszyscy zostaliśmy wezwani do narzucenia nam obywatelstwa radzieckiego. Listy te były sporządzone bardzo starannie i nic tym listom nie mogło się stać– minęły tylko dwa lata. Ale było inaczej. Każdy z nas został poproszony o udowodnienie, że jest Polakiem, na podstawie dokumentów, które sami funkcjonariusze NKWD zabrali nam podczas przeszukania. To było jak głupia, dziecięca zabawa.

W lutym władze ZSRR zgodziły się na pewną zmianę zasad procedury – odtąd miało być brane pod uwagę nie tylko posiadanie dowodów osobistych (których prawie nikt nie miał), lecz także zeznania świadków i dokumentacja o mniejszej wadze urzędowej. Zdarzało się, że komisja specjalna zadowalała się zaświadczeniem o szczepieniu konia.

Dariusz Hopak: Mamie mojego przyjaciela Tadka jakimś cudem udało się zachować listy męża z obozu w Kozielsku i zdjęcia ślubne. Prawdopodobnie bardzo kochała swojego męża. Wszyscy dookoła mówili: przynajmniej raz miłość i wierność opłacą się na tej ziemi – wyjedzie z dziećmi bez żadnych problemów. Ale specjalna komisja powiedziała, że małżeństwo z oficerem polskiej armii nie jest jeszcze dowodem jej obywatelstwa; poślubiają także cudzoziemki… Wobec tego nasza sytuacja wydawała się zupełnie beznadziejna. Dla całej rodziny mieliśmy tylko wypisany w kościele akt mojego chrztu, który, uwzględniając sowieckie nastroje ateistyczne, mógł raczej nam zaszkodzić niż pomóc. Ale stał się cud – puścili nas.

Czy złagodzenie twardych zasad było dowodem przyjaźni rządu radzieckiego? Wątpię, bo teraz wszystko faktycznie zależało od woli, a nawet nastroju urzędnika, co stwarzało warunki do przeróżnych nadużyć i przede wszystkim selekcji repatriantów. „Wolna Polska” pisała jasno: „Naród nasz przeszedł wielką próbę dziejową i wstąpił dzisiaj pod kierownictwem nowych sił społecznych w okres, rokujący mu dobrobyt i potęgę. Budujemy od podstaw Polskę Ludową. Budujemy niepodległy byt na podstawie demokracji ludowej, na podstawie przyjaznych stosunków ze Związkiem Radzieckim i demokracjami Zachodu. (…) Wracamy do kraju, by wziąć czynny udział w budowaniu Polski Ludowej, w utrwalaniu i wzmacnianiu demokratycznego frontu narodowego. Zmagając się z resztkami reakcji, przezwyciężając wszystko, co stare i zmurszałe, wszystko, co chwiejne i niezdecydowane, kraj kroczy po drodze cementowania jedności wszystkich szczerze demokratycznych sił społecznych”.

W latach 1945–1947 ZSRR udało się opuścić 320 000 Polaków. I rząd radziecki właściwym sobie cynizmem oświadczył, że każdy, kto chciał, już wrócił do ojczyzny.

Stanisław Ważywec: Wszyscy próbowali opuścić ZSRR – w jakikolwiek sposób. Wielu udawało się do zachodniej Ukrainy lub Białorusi. Mówiono, że łatwiej stamtąd wyjechać na wymianę. Byli śmiałkowie, którzy szli w góry, do granicy z Persami. Marzyli o dostaniu się do Iranu, a stamtąd do Europy Zachodniej. Nie wiem, ilu się udało. Ktoś właśnie próbował przekupić strażników i nielegalnie dostać się do pociągu. Oczywiście tylko nielicznym się udało, ale każda zbawiona dusza jest czegoś warta. Ktoś też był w naszym wagonie. Dzieci oczywiście nie były wtajemniczone w takie sprawy, musieliśmy siedzieć cicho i nie mieszać się pod nogami. Ale z tego, co sam widziałem, i z tego, co słyszałem później, można było zrozumieć, że mężczyźni na zmianę upijali strażników bimbrem, aby podczas kontroli nie byli w stanie już ani rozróżniać twarzy, ani liczyć. Tak więc z Bożą pomocą dotarliśmy na miejsce. Był jeszcze jeden straszny sposób na opuszczenie ZSRR – kiedy ludzie sądzili, że lepiej opuścić ten świat, niż zostać w Związku Radzieckim, i rzucali się pod pociąg. Dzięki Bogu to nie było zjawisko masowe. Ale słyszałem o kilku takich przypadkach.

31 VII 1955 r. dyrektor Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański wystąpił na antenie z apelem: „Jakaż gorycz wzbiera w sercu, gdy pomyśli się o tysiącach, dziesiątkach tysięcy naszych ludzi, którzy dziesięć lat po wojnie gniją w różnych obozach rozrzuconych po całej Rosji bez nadziei powrotu. Co przeżywać musi jakiś zapomniany Polak na widok Austriaka wracającego do swego ukochanego Wiednia, gdy on, polski żołnierz II wojny światowej, pozostaje nadal za drutami? Wracają Niemcy, Austriacy, Włosi – wracają dawni żołnierze armii nieprzyjacielskiej i pokonanej. Na miejscu, w głębi Rosji pozostają Polacy, bo nikt się o nich nie upomni (…) W chwili, kiedy komuniści rozpoczynają obłudną propagandę na rzecz powrotu uchodźców z Zachodu – radiostacja nasza, Głos Wolnej Polski – zbierać będzie i nadawać wszelkie informacje na temat losu Polaków uwięzionych w Rosji. Nasze SOS rozsyłać będziemy do całej wolnej prasy Polskiej w zachodnim świecie. Gdziekolwiek dziś jesteśmy – niechaj po całym świecie rozlegnie się wołanie tak mocne, by usłyszeli je zarówno sprzymierzeńcy, jak nieprzyjaciele. W tej sytuacji żądamy powrotu do kraju Polaków z łagrów i więzień sowieckich. Cierpią oni i umierają za jedną tylko zbrodnię: walczyli o niepodległą Polskę”.

Wracający do Europy z łagrów ZSRR Niemcy, Włosi, Austriacy chętnie udzielali informacji o Polakach. Dzięki temu redakcja uzyskała listę setek nazwisk i dokładną mapę rozmieszczenia 56 obozów pracy, w których wciąż przebywali Polacy. Codziennie Wolna Europa nadawała programy specjalne. Rozgłośnia przerywała również swój normalny dziennik radiowy, nadając tzw. flash. Schemat był następujący:

„Przerywamy obecnie nasz program w celu nadania komunikatu specjalnego. Przed chwilą Głos Wolnej Polski otrzymał nowe wiadomości o Polakach więzionych na terenie Rosji Sowieckiej w obozach… [nazwy i położenia obozów]. Bliższe szczegóły i nazwiska niektórych więźniów usłyszą państwo w programie specjalnym, który powtarzać będziemy wielokrotnie w ciągu następnej doby. Nadaliśmy komunikat specjalny. Powracamy do dziennika radiowego”.

Nadawano po kilka nazwisk dziennie. Spiker wypowiadał je wolno, każde nazwisko powtarzał dwa razy, by zwiększyć dramatyzm, np. „Walenty Kucharski, Walenty Kucharski, lat 30, rodem z Sosnowca, porucznik Armii Polskiej, po wojnie zesłany do Workuty. Kopalnia nr 29”. To brzmiało jak alarm. Mieszkający w różnych miastach Europy gromadzili się na demonstracjach. Ważne było dla nich poczucie, że nie tylko przeżyli ostatnią wojnę, ale także pozostali ludźmi. I stało się to, co wydawało się niemożliwym. 18 XI 1956 r. Władysław Gomułka podpisał z władzami sowieckim deklarację o wznowieniu repatriacji, która nieco później stała się pełnoprawną umową międzynarodową. Pod koniec 1956 r. ze Związku Radzieckiego wyjechał pierwszy pociąg z repatriantami. W nieco ponad dwa lata ZSRR opuściło 259 420 obywateli polskich.

W marcu 1959 roku polsko-radzieckie porozumienie o repatriacji wygasło i nie udało się go przedłużyć. Rząd radziecki, podobnie jak przed 10 laty, bez mrugnięcia okiem oświadczył, że wszyscy Polacy zainteresowani powrotem już od dawna są w Polsce. Wszyscy doskonale wiedzieli, że to kłamstwo. Wolna Europa próbowała kontynuować akcję, upublicznić los Polaków, którzy pozostali w ZSRR. Ten problem był przedmiotem dyskusji w Kongresie USA. Repatriacja została wznowiona, lecz dopiero w 1996 r. Ale to zupełnie inna historia.

Cytaty z „Wolnej Polski” za: dr Wojciech Marciniak, Problematyka repatriacyjna na łamach „Wolnej Polski” (1943–1946). Przytoczenie dotyczące komunikatów RP RWE za: P. Stanek, Wrócić muszą przede wszystkim Polacy z Rosji.

 

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii” na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polski sąd uznał niedopuszczalność ekstradycji do Chin zatrzymanego w Warszawie obywatela Szwecji chińskiego pochodzenia

Mec. Krzysztof Kitajgrodzki: Pan Li jest obecnie stuprocentowo bezpieczny tylko u nas w Polsce. W innych krajach władze Chin mogą wystąpić o jego ekstradycję i cała procedura rozpocznie się od nowa.

Agnieszka Iwaszkiewicz

Po dwóch latach spędzonych w polskim areszcie, 4 marca został wypuszczony na wolność Li Zhihui, Chińczyk ze szwedzkim obywatelstwem, którego ekstradycji domagała się Chińska Republika Ludowa. Sąd Apelacyjny w Warszawie po ponownym rozpoznaniu sprawy postanowił, że mężczyzna nie może zostać wydany stronie chińskiej, gdzie za postawiony mu zarzut przestępstwa gospodarczego, które rzekomo miał popełnić, groziła mu kara dożywotniego więzienia, a według obrony nawet śmierć.

Wolność

– Dzisiaj Sąd Apelacyjny około godziny 14 wydał postanowienie o prawnej niedopuszczalności wydania pana Li Zhihui władzom chińskim i nakazał jego natychmiastowe zwolnienie. To oznacza, że procedura jego ekstradycji została zamknięta w sposób dla niego pozytywny – oświadczył w czwartek 4 marca w rozmowie z „The Epoch Times” mecenas Krzysztof Kitajgrodzki, obrońca pana Li, na niespełna godzinę przed opuszczeniem przez jego klienta aresztu na warszawskiej Białołęce.

– Jest wysoce prawdopodobne, że od tej decyzji nie będzie odwołania nadzwyczajnego, czyli kasacji do Sądu Najwyższego, ponieważ zarówno Rzecznik Praw Obywatelskich, jak i tym razem Prokuratura, wnosili zgodnie o to, żeby go nie wydawać, więc prawdopodobieństwo zaskarżenia tego postanowienia poprzez środki nadzwyczajne jest nikłe. Zatem można powiedzieć, że sprawa jest zamknięta.

Sąd dziś wydał prawomocną decyzję o niedopuszczalności wydania pana Li do Chin. Pan Li czekał na tę chwilę aż dwa lata, które były dla niego bardzo trudne – powiedział adwokat i dodał: – W mojej ocenie pan Li jest obecnie stuprocentowo bezpieczny tylko u nas w Polsce. W innych krajach władze Chin mogą znów wystąpić o jego ekstradycję i cała procedura rozpocznie się od nowa.

Mecenas poinformował, że pan Li „na razie będzie przebywał na terenie Polski. Zatrzyma się w wynajętym mieszkaniu. W przyszłym tygodniu nawiążemy kontakt z Ambasadą Królestwa Szwecji. Na miejscu współpracujemy ze szwedzkim adwokatem. Zbadamy, jaki będzie ewentualny status pana Li w jego kraju ojczystym, czyli w Szwecji. W zależności od tego, co zostanie ustalone, podejmiemy dalsze decyzje”.

Ciesząc się z postanowienia sądu pomyślnego dla klienta, Krzysztof Kitajgrodzki podziękował wszystkim osobom i mediom, które zaangażowały się w sprawę pana Li, i podkreślił, że jest to wspólny sukces w uratowaniu życia tego człowieka.

Dwa lata

Polska nie ma podpisanej umowy ekstradycyjnej z Chińską Republiką Ludową.

Po tym, jak w sierpniu 2020 roku sąd II instancji utrzymał orzeczenie I instancji o dopuszczalności ekstradycji do Chin obywatela Szwecji Li Zhihui, Rzecznik Praw Obywatelskich podzielił pogląd obrony, że wydanie mężczyzny władzom ChRL zagraża jego życiu i złożył kasację. 15 stycznia br. Sąd Najwyższy uchylił postanowienie sądu II instancji i skierował sprawę do ponownego rozpoznania. Miał on zbadać, jakie prawa przysługują osobie ściganej po odesłaniu jej do Państwa Środka oraz wyjaśnić, czy ekstradycja nie narazi ściganego na tortury lub utratę życia.

Od 9 marca 2019 roku Li Zhihui przebywał w areszcie na Białołęce, gdzie został osadzony po zatrzymaniu w trakcie rutynowej kontroli pasażerów na lotnisku Chopina, dokonanej na podstawie chińskiego wpisu do bazy danych Międzynarodowej Organizacji Policji Kryminalnej. Wtedy po raz pierwszy dowiedział się, że jest o coś podejrzany, bo mimo że miał zarejestrowaną działalność gospodarczą w Szwecji, a jego szwedzki adres zamieszkania widniał w liście gończym, nikt go wcześniej o tym nie powiadomił.

Sprawę pana Li Zhihui opisywaliśmy w styczniu 2021 roku. W udzielonym nam wówczas wywiadzie mecenas Krzysztof Kitajgodzki ocenił, że zarzut przedstawiony przez Chińską Republikę Ludową jest bardzo zawile sformułowany, jego przełożenie na polski język prawniczy sprawiało trudności. Jak podał, w uproszczeniu miało rzekomo dojść na przełomie 2011 i 2012 roku do transakcji zakupu tekstyliów, których jakoby pan Li nie wydał, pomimo otrzymania płatności za towar o wartości ok. 1,5 mln euro. Mec. Kitajgrodzki zwrócił uwagę, że od wielu lat Li prowadził w Chinach dobrze prosperującą firmę tekstylną. 28 listopada 2012 roku wyjechał do Szwecji, by zawrzeć związek małżeński z wcześniej poznaną obywatelką tego kraju. Przeniósł tam część interesów, jednak nadal w Chinach funkcjonowała jego fabryka.

Z wniosku o ekstradycję wynikało, że przestępstwo zostało jakoby popełnione „w okresie od 1 października 2011 roku do 31 stycznia 2012 roku”. Jednak chińskie organy ścigania wszczęły postępowanie w sprawie dopiero 4 czerwca 2014 roku, a zarzut w stosunku do pana Li pojawił się prawie trzy lata po jego wyjeździe z Chin, to jest w sierpniu 2015 roku. Z kolei w 2017 roku wpisano go na listę ściganych przez Międzynarodową Organizację Policji Kryminalnej.

Od początku Li Zhihui mówił, że jest niewinny i że opisywana przez stronę chińską sytuacja nie miała miejsca. Nie znał też ani nazwy rzekomo poszkodowanej firmy, ani nazwiska osoby rzekomo ukaranej już w tej sprawie, będącej jakoby jego współpracownikiem.

Na Zachodzie

Mecenas podkreślił, że pan Li po przyjeździe do Szwecji zrezygnował z członkostwa w Komunistycznej Partii Chin. Zauważył, że wobec osób, które sprzeciwiają się w jakikolwiek sposób reżimowi chińskiemu bądź ośmielają się go krytykować, władze stosują różne rodzaje represji, w tym fałszywe oskarżenia.

Przez cały czas toczącego się postępowania Li Zhihui i jego adwokat utrzymywali, że w Szwecji pan Li angażował się w niektóre wydarzenia wspólnoty Falun Gong. Miał też namówić ujgurskiego biznesmena na zamieszczenie reklamy w „The Epoch Times” oraz brał udział w forach biznesowych organizowanych przez „The Epoch Times” w Szwecji. Jak podał Kitajgrodzki, pan Li miał zostać nieoficjalnie ostrzeżony, że nie powinien w tym uczestniczyć. Prawdopodobnie zrobiły to osoby z chińskiej ambasady, ale nie wiadomo, kto to był.

Artykuł pierwotnie został opublikowany 9.03 br. w polskiej edycji „The Epoch Times”.

Cały artykuł Agnieszki Iwaszkiewicz pt. „Ekstradycja odrzucona przez polski sąd” znajduje się na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021. 

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Agnieszki Iwaszkiewicz pt. „Ekstradycja odrzucona przez polski sąd” na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Na czym polega prywatna wizja raju, którą realizuje wobec świata Bill Gates? / Adam Gniewecki, „Kurier WNET” nr 82/2021

Miliarder twierdzi, że nowoczesne szczepionki, rozwój medycyny i aborcja mogą przyczynić się do zmniejszenia populacji świata o 10 do 15 procent, co, jak przyznaje, jest główną misją jego Fundacji.

Adam Gniewecki

Gates of future

„Good Club” to grupa, w której skład wchodzą: David Rockefeller Junior – patriarcha najbogatszej amerykańskiej dynastii, miliarderzy: Warren Buffett i George Soros oraz Michael Bloomberg, były burmistrz Nowego Jorku i oczywiście Bill Gates, a także potentaci medialni: Ted Turner i Oprah Winfrey oraz Patricia Stonesifer – była dyrektor naczelna Fundacji Billa i Melindy Gatesów. Nieformalna popołudniowa sesja klubu, 5 maja 2009 r., na Manhattanie w domu sir Paula Nurse’a, brytyjskiego biochemika, laureata nagrody Nobla i prezesa prywatnego Uniwersytetu Rockefellera, była tak dyskretna, że Stacy Palmer, redaktor „Chronicle of Philanthropy”, powiedziała: „Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po fakcie i przez przypadek”. Jednak niektóre szczegóły wyszły na jaw.

Ważnych tematów wystąpień było wiele, lecz uczestnicy uznali poruszony przez Billa Gatesa problem przeludnienia za priorytet. Gates argumentował, podobnie jak rok wcześniej podczas konferencji w Long Beach, że uwolnione od chorób i skrajnego ubóstwa rodziny szybko zmieniłyby swoje nawyki i miały mniej dzieci.

William Henry Gates III, z zawodu informatyk i przedsiębiorca, urodził się 28 X 1955 r. w Seattle, w zamożnej rodzinie amerykańskiej. Ojciec, znany prawnik, miał korzenie angielsko-niemieckie, a matka, należąca zarządu dużego banku i rady zarządzającej prestiżowego uniwersytetu oraz organizacji charytatywnej – szkockie. W 1994 r. poślubił Melindę z d. French, z którą ma troje dzieci. We wrześniu 1973 r. rozpoczął studia na wydziale matematyki Harvard University, porzucając je kilka lat później dla pracy w dziedzinie informatyki. Był współzałożycielem, głównym projektantem oprogramowania i prezesem zarządu korporacji Microsoft. 15 czerwca 2006 r. ogłosił, że przez najbliższe 2 lata będzie stopniowo wycofywał się z pełnionej przez siebie funkcji, by poświęcić się działalności dobroczynnej, ale zachował 9% udziałów w firmie. Jedną z ostatnich inicjatyw Gatesa w Microsofcie było stworzenie grupy zajmującej się oprogramowaniem robotów. Forbes podaje, że jego majątek wynosi obecnie prawie 121 mld USD netto.

Według Gatesa to Warren Buffett, miliarder z czwartą lokatą na liście najbogatszych tego świata, skłonił go do poświęcenia się działalności charytatywnej. Wkrótce potem Buffett ogłosił, że będzie wpłacał na rzecz Gates Foundation identyczne sumy jak sam Gates, czyli do 1,5 miliarda dolarów rocznie.

William H. Gates Foundation i Gates Foundation Learning to w połączeniu Fundacja Bill & Melinda Gates (BMGF), która została założona w 2000 r. i jest uznawana za największą prywatną fundację na świecie. Jej aktywa wynoszą 46,8 mld USD, a podstawowe deklarowane cele to: poprawa opieki zdrowotnej i zmniejszenie skrajnego ubóstwa na świecie oraz poszerzenie możliwości edukacyjnych i dostępu do technologii informatycznych w Stanach Zjednoczonych.

Od 2018 r. Bill i Melinda Gatesowie przekazali na rzecz swojej fundacji około 36 mld dolarów. BMGF jest kontrolowana przez trzech powierników: Billa i Melindę Gatesów, Warrena Buffetta oraz dyrektora generalnego Marka Suzmana.

Według tygodnika „Time”, miliarder został uhonorowany m.in. miejscami na listach 100 ludzi, którzy najbardziej wpłynęli na losy świata w XX w. oraz 100 najbardziej wpływowych ludzi w latach 2004–2006. Według „The Guardian”, w 2001 r. był pierwszy na liście „Top 50 Cyber Elite” magazynu „Time”, w 1998 drugi na liście „Elite 100” magazynu „Upside” oraz jedną ze 100 osób najbardziej wpływowych w mediach („Top 100 influential people in media”).

Postać Gatesa stała się inspiracją kilku filmów i musicalu o Billu Gatesie i Stevie Jobsie zatytułowanego Nerds://A Musical Software Satire, który został wystawiony prywatnie 30 lipca 2000 r. Gates jest doktorem honoris causa brooklińskiego Uniwersytetu Nyenrode (od 2000), sztokholmskiego Królewskiego Instytutu Technologii (od 2002), tokijskiego Uniwersytetu Waseda, Uniwersytetu Harvarda (od 2007) i Instytutu Karolinska (od 2008). Królowa Elżbieta II w 2005 r. nadała mu tytuł Rycerza Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego. W listopadzie 2016 r. wraz z żoną został odznaczony przez Prezydenta Obamę Medalem Wolności. A to nie wszystkie honory, godności i oznaki bezdyskusyjnej supersławy, jakimi cieszy się miliarder-filantrop i celebryta, waga, wszechstronność i ilość których mogą przyprawić o zawrót głowy.

Gates nie jest członkiem żadnej partii politycznej, ale po rozstrzygnięciu ostatnich wyborów złożył gratulacje obecnemu amerykańskiemu prezydentowi, podobnie jak szef koncernu Amazon – Jeff Bezos.

Bill Gates jest autorem książek: Droga ku przyszłości (wraz z Nathanem Myhrvoldem i Peterem Rinerasonem, 1995) i Biznes szybki j@k myśl (wraz z Collinsem Hemingwayem, 1999). Światowa premiera trzeciej – How to avoid a climate disaster, czyli „Jak uniknąć katastrofy klimatycznej” – odbyła się w lutym 2021 r. Polską wersję jednocześnie opublikowało Wydawnictwo Agora. Opracowanie książki zajęło autorowi i współpracującym specjalistom, m.in. z dziedziny chemii, fizyki, biologii, inżynierii, finansów oraz nauk politycznych, 10 lat.

Gates kupuje grunty rolne. Ma już ogromne ich połacie w 18 stanach USA i jest obecnie największym właścicielem ziem rolnych w Ameryce. Według zapisów ze stycznia 2021 r., posiada tereny o łącznej powierzchni 242 000 akrów (2420 ha). Forbes odnotował, że największe obszary ziemi Gatesa znajdują się w Luizjanie (69 071 akrów – 690 ha), Arkansas (47 927 akrów – 479 ha) i Nebrasce (20 588 akrów – 205 ha). Ponadto ma udział w 25 750 akrach (257 ha) ziemi na dalekim zachodnim przedmieściu miasta Phoenix w Arizonie. Jest też właścicielem innych ziem – bezpośrednim oraz za pośrednictwem podmiotów zewnętrznych, np. Cascade Investments, jak ujawnił The Land Report.

Wśród amerykańskich indywidualnych posiadaczy obszarów ziemskich Gates pozostaje w tyle za potentatem medialnym Johnem C. Malone’em, który zajmuje miejsce czołowe, z 2,2 mln akrów (22 tys. ha) rancz i lasów oraz założycielem CNN Tedem Turnerem, który posiada 2 mln akrów (20 tys. ha) różnych gruntów, choć w gronie posiadaczy ziemi rolnej liderem jest Bill Gates. Według The Land Report, Jeff Bezos z Amazona również „inwestuje w ziemię na dużą skalę”.

Po co miliarderom-filantropom i technokratom takie ilości gruntów, skoro jednocześnie do opinii publicznej kierują zapowiedzi niedalekiej przyszłości, w której własność prywatna ma przestać istnieć?

Ponadto założyciel Światowego Forum Ekonomicznego (WEF) i globalista Klaus Schwab wyjaśnił już w swoich publikacjach, że „czwarta rewolucja przemysłowa” i „Wielki reset” doprowadzą do zniesienia własności prywatnej. Przesłanie to można odnaleźć także na oficjalnej stronie internetowej WEF. W braku prywatnej własności jedynym wyjściem dla rzeszy maluczkich będzie życie w stanie stałej zależności od uprzywilejowanych bogatych elit, które będą mogły mieć wszystko. Plan powtórki z feudalizmu, czyli formy niewolnictwa?

Choć raport „Forbesa” nie podaje, co z zakupioną ziemią robi Gates, ten nie ukrywa swej wizji przyszłości żywności i rolnictwa. W zgodzie z WEF, od dawna jest orędownikiem stosowania organizmów genetycznie modyfikowanych – GMO, pestycydów i produktów pochodzenia roślinnego – jako alternatywy dla mięsa, w imię zrównoważonego rozwoju, likwidacji głodu oraz walki ze zmianami klimatu. W 2016 r. miliarder wyjaśnił „Wall Street Journal”, że nasiona modyfikowane genetycznie mają cechy, które sprawiają, iż uprawy GMO są skutecznym narzędziem do walki z głodem, np. w Afryce, i pochwalił opracowanie przez CGIAR (Consortium of International Agricultural Research Centers) – światową organizację zajmującą się badaniami rolniczymi – ponad 150 nowych, odpornych na suszę odmian kukurydzy.

W zeszłym roku Gates zaczął rozszerzać inicjatywę stosowania nasion GMO. W styczniu 2020 r. jego fundacja założyła w St. Louis w stanie Missouri The Bill & Melinda Gates Agricultural Innovations LLC, znaną jako Gates Ag One. Według komunikatu fundacji, ma ona na celu „umożliwianie rozwoju odpornych, poprawiających plony nasion na całym świecie” oraz pomagać we wprowadzaniu „przełomowych rozwiązań przeznaczonych dla małych gospodarstw rolnych”. Dyrektorem generalnym Gates Ag One jest Joe Cornelius, były szef ds. żywności, żywienia i rozwoju technologii w Bayer Crop Science, a w latach 90. dyrektor ds. międzynarodowej ekspansji w Monsanto. Przejęte w 2016 r. przez koncern Bayera Monsanto to wiodący producent genetycznie zmodyfikowanych, opatentowanych nasion roślin uprawnych i jeden z pionierów tej branży.

W roku 2010 Gates zainwestował w Monsanto 23 mln USD, kupując 500 tys. akcji firmy, która sprzedaje ok. 90% genetycznie zmodyfikowanych nasion używanych w USA i, dzięki swoim patentom, kontroluje ok. 95% wszystkich nasion soi i 80% całej kukurydzy uprawianej w USA.

Monsanto zyskało rozgłos z powodu podawania nieprawdy i fałszowania danych na temat skutków zdrowotnych swoich wynalazków, jak np. PCB (polichlorowane bifenyle powodujące ryzyko rozwoju chorób, m.in. miażdżycy oraz nadciśnienia tętniczego u ludzi i wielu chorób u zwierząt), dawno skompromitowane DDT czy używany podczas wojny wietnamskiej, niszczący rośliny i ludzi Agent Orange. We wczesnych latach 80. firma Monsanto zaczęła opracowywać genetycznie zmodyfikowane nasiona odporne na jej własnego autorstwa rakotwórczy herbicyd Roundup. Bayer, który „odziedziczył” pozwy Monsanto, tylko w zeszłym roku wypłacił 10 mld USD odszkodowań ofiarom raka, najprawdopodobniej spowodowanego przez chwastobójcę.

Podczas gdy szkodliwe skutki wprowadzania roślin GMO próbuje się przypisywać pestycydom, które często im towarzyszą, wielu lekarzy uważa, że to zmanipulowane genetycznie rośliny stanowią groźbę. W 2009 r. Amerykańska Akademia Medycyny Środowiskowej (AAEM) wezwała do „natychmiastowego nałożenia moratorium na żywność modyfikowaną genetycznie”.

Badania na zwierzętach wskazują, że modyfikowana genetycznie żywność może powodować m.in. bezpłodność, przyspieszone starzenie się, zaburzenia cukrzycowe i immunologiczne oraz przyswajania białek.

Z kolei, według organizacji Children’s Health Defense, związane z żywnością inwestycje Gatesa współgrają z planami WEF dotyczącymi „resetu” w zakresie jej produkcji i rolnictwa. WEF planuje globalne stosowanie organizmów zmodyfikowanych genetycznie i chemikaliów oraz przemysłową produkcję białek jako „zrównoważone rozwiązania problemów związanych z żywnością i zdrowiem”.

W 2015 r. Gates zapytał na blogu: „Jak możemy wyprodukować wystarczającą ilość mięsa bez niszczenia planety?” i sam odpowiedział, że „jednym z rozwiązań byłoby poproszenie największych drapieżników – Amerykanów i nie tylko – o ograniczenie konsumpcji mięsa nawet o połowę”. Następnie dodał: „Wiążę również nadzieję z przyszłością substytutów mięsa”, zauważając, że zainwestował w rozwiązania alternatywne wobec mięsa, jakie proponuje np. firma Impossible Foods, współfinansowana przez Google i Jeffa Bezosa oraz Gatesa. Impossible Foods stawia sobie za cel zastąpienie w naszej diecie mięsa produktami roślinnym za 15 lat.

Dla równowagi godzi się dodać, że według danych oficjalnych, do roku 2012 opublikowano kilkadziesiąt tysięcy rezultatów badań nad uprawami i żywnością GMO oraz kilka tysięcy prac nad ich bezpieczeństwem. Według autorów, statystyki nie wskazywały na szkodliwość żywności modyfikowanej genetycznie. Jakoś mnie te uczone badania słabo przekonują. Jest jasne i oczywiste, że rezultaty mogą pojawić się w następnych pokoleniach, a nic bardziej nie myli niż krótkoterminowe statystyki – szczególnie te zmanipulowane.

Ile lat i szkód trzeba było, żeby zrozumieć szkodliwość DDT i innych „zbawiennych” trucizn? Ponadto, dlaczego pszczoły nie przyswajają pyłków z kwiatów roślin GMO i umierają z głodu, mając ich pełne brzuszki? Ciekawe, co powiedziałby siewcom GMO Albert Einstein, według którego w 3 lata po wymarciu pszczół, z ziemi znikną ludzie, zwierzęta i rośliny.

Znając czyny, poznajmy słowa ostatniej książki wizjonera i naszego przyszłego wybawcy. Gates, przypominając Paula Ehrlicha, autora książki Bomba populacyjna, wieszczącego przeludnienie naszej planety i wzywającego do zmniejszenia jej populacji, twierdzi, że ten się pomylił, nie uwzględniając innowacyjności, która zapobiegła katastrofie, tworząc rękami N. Borlauga nowy gatunek pszenicy. Otóż nie wierzę, żeby tak wybitny innowator technik informatycznych nagle… nie pokładał wiary i nadziei w dalszej innowacyjności. Twierdzę, że wierzy w swoją ideę, misję i cel, a nie rozważa tego, co do nich nie pasuje. Gates uparcie głosi konieczność oraz chęć ratowania ludzkości i planety ziemi m.in. za pomocą nowego, zrewolucjonizowanego rolnictwa. Jeśli nie da się z nas wszystkich zrobić wegan, to przynajmniej należy zastąpić mięso jego laboratoryjnymi albo roślinnymi wersjami, co znacznie zmniejszy pogłowie trzód i ograniczy emisję gazów cieplarnianych. Ponadto potwierdził, że od dawna inwestuje w ziemię oraz w badania, które „pomogą stworzyć doskonalsze rośliny i zwierzęta o ulepszonych genach”.

I już zgadujemy, po co autorowi takie ogromne obszary ziemi uprawnej. Do eksperymentowania nad nowymi rodzajami pokarmów dla maluczkich, a potem może też produkowania w zgodzie z naturą roślin, naturalnej żywności oraz hodowli prawdziwych zwierząt na prawdziwe mięso. Dla siebie i reszty grona wybrańców, którzy będą zarządzać Nowym Wspaniałym Światem.

W światowe plany żywnościowe, objawione i realizowane przez Billa Gatesa, wplata się w sposób naturalny Globalny Bank Nasion – GBN (Svalbard Global Seed Vault), zbudowany w 2008 r. na norweskiej wyspie Spitsbergen, będącej częścią grupy wysp Svalbard na Morzu Barentsa, około 1100 km od bieguna północnego. Betonowy schron, opatrzony stalowymi wrotami prowadzącymi do tunelu wydrążonego w wiecznej zmarzlinie 120 m pod poziomem morza, działa bez stałego personelu i przechowuje obecnie ponad milion odmian nasion roślin jadalnych z całego świata. Zaplanowany jest na 4,5 mln odmian po 500 nasion na każdą, czyli 2,25 mld nasion przechowywanych w temperaturze -18 stopni C. W lodowym tunelu, poniżej poziomu morza, zawartość tlenu jest niska, dzięki czemu nasiona starzeją się wolniej. Prawdopodobieństwo kataklizmu albo zniszczeń wojennych jest tu znikome, w przeciwieństwie do 1400 podobnych banków istniejących w 100 krajach, których większość jest narażona na klęski żywiołowe. Budowa Globalnego Banku Nasion kosztowała 10 mln USD.

Bankiem nasion i ich pozyskiwaniem zarządza Crop Trust, czyli Global Crop Diversity Trust, z siedzibą w Bonn, który informuje, że jego „wyłączną misją jest zapewnienie zachowania i możliwości udostępnienia ludzkości różnorodności światowych upraw dla celów przyszłego bezpieczeństwa żywnościowego”. Instytucja ta może pochwalić się imponującą listą sponsorów, zwaną Radą Darczyńców. Wśród nich znajduje się Bayer Crop Science – właściciel związanej z Gatesem firmy Monsanto, Du Pont Pioneer Hi-Bred i Syngenta AG – należąca dziś do Chem China. Wymienione firmy to najwięksi na świecie dostawcy opatentowanych nasion GMO oraz chemikaliów rolniczych, takich jak Roundup zawierający glifosat, którego Syngenta AG, jest największym na świecie dostawcą.

Głównym sponsorem i inspiratorem powstania Crop Trust w roku 2004, we współpracy z FAO, jest Bill and Melinda Gates Foundation, włączona do przedsięwzięcia przez Rockefeller Foundation, która zapoczątkowała biotechnologię GMO w latach 70. w swoim International Rice Research Institute, wydając miliony dolarów na nieudane próby opracowania sztucznej odmiany ryżu – Vitamin A-enhanced Golden Rice. Crop Trust jest także finansowany przez CGIAR (Consortium of International Agricultural Research Centers), czyli światową organizację zajmującą się badaniami rolniczymi, za pośrednictwem Bioversity International.

Ten niedostępny dla osób postronnych „skarbiec natury” to roślinna arka Noego kontrolowana przez kilku najważniejszych, światowych zwolenników eugeniki i redukcji liczby ludności. W razie globalnego kryzysu żywnościowego tacy potentaci agrobiznesu GMO jak Bayer-Monsanto czy Syngenta oraz współpracujący z nimi superbogacze, jak np. rodziny Gatesów, Sorosów albo Rockefellerów, będą mieli do nich dostęp.

Kto kontroluje nasiona, kontroluje świat. Poza tym, gdy wreszcie po Wielkim Resecie powstanie Nowy Wspaniały Świat, jego panujący stwórcy, przeciwieństwie do uległego pospólstwa, nie będą się żywić zmanipulowanymi genetycznie roślinami czy fabrycznie wyhodowanym mięsem. Wszak pokarm bogów to nektar i ambrozja. Choć czasem trochę dziczyzny, świeżych jarzyn, owoców, odrobina frutti di mare i wino z najlepszych winogron, nie zaszkodzą. Olimpem zaś będzie im jakaś morska albo lądowa, dobrze strzeżona „Zielona Wyspa”. Na razie, jak sam przyznaje najnowszej książce, Gates zajada ze smakiem burgery, choć już rzadziej, ze względu na zgubny wpływ produkcji wołowiny na klimat. Maluczkim jednak doradza burgery wegańskie.

Bill Gates uważa szybką rezygnację z węgla za błąd. Tu, nie wierząc w bajki o człowieku jako o autorze zmian klimatycznych, muszę się zgodzić. Uważam, że zmiany ziemskiego klimatu mają charakter naturalny. Na przykład w XII w. w Toruniu i jego okolicach było tak ciepło, że zakony, biskupi, a później Krzyżacy uprawiali winną latorośl. Bez wina nie wyobrażano sobie wówczas życia. W klimatologii funkcjonuje pojęcie tzw. małej epoki lodowcowej, której szczyt miał miejsce w XVI w. W 1658 r. król Szwedzki Karol X, z całą armią, końmi, taborami i parkiem artyleryjskim, przekroczył po lodzie Wielki Bełt i Mały Bełt. Z tego okresu zachowały się kroniki o targach odbywających się na środku Morza Bałtyckiego, dokąd zjeżdżali saniami kupcy z różnych krajów. Węgla i ogólnie paliw powinniśmy używać dopóty, dopóki nie znajdziemy innych bezpiecznych, ekonomicznych i sensownych sposobów produkcji energii, traktując z dystansem opowieści o klęsce ocieplenia globalnego jako rezultacie naszych działań.

W najnowszej książce Gates twierdzi, że transformacja przemysłu energetycznego w dekadę to bajka. Radzi skupić się na szukaniu bezemisyjnych źródeł energii.

Krytykuje amerykański tzw. Zielony Ład, lansowany m.in. przez Alexandrę Ocasio-Cortez, demokratkę z Izby Reprezentantów, która wzywa rząd USA do takiej mobilizacji, by już za 10 lat radykalnie zredukować emisję CO2, a całą energię pozyskiwać ze źródeł odnawialnych i bezemisyjnych. Jednocześnie na swoim blogu ostrzega przed globalną katastrofą klimatyczną, której „nie da się już uniknąć”. Twierdzi, że jej skutki można tylko zredukować i radzi Bidenowi, jak to zrobić, chwaląc aktualnego prezydenta USA za powrót do porozumienia paryskiego. Gates uważa, że nie wszystko stracone, a dzięki Ameryce i jej presji na inne kraje świat może stać się zeroemisyjny już do 2050 roku. Wizjoner postrzega nadzieję ratunku w wynalazkach i innowacyjności w dziedzinie ogrzewania i chłodzenia, produkcji żywności, wytwarzania czystej energii oraz transportu i przemysłu. Odkrywa, że emisje na jednym kontynencie wpływają na klimat drugiego i vice versa. Doradza rygorystyczne standardy dotyczące m.in. ekologicznej produkcji elektryczności i paliwa oraz podatek węglowy.

Zadziwia analogia wizji i projektów Gatesa z praktyką i planami UE w celu ratowania naszej planety i jej mieszkańców, podczas gdy reszta świata na pytanie „to be or not to be” nie zwraca uwagi, albo je, o zgrozo, wręcz lekceważy.

Miliarder znalazł sposób zaradzenia szkodom czynionym przez nieświadomych i nieposłusznych. To projekt, który ma na celu zmianę ziemskiego klimatu za pomocą rozpylania w atmosferze przez tysiące samolotów milionów ton specjalnych aerozoli. Substancje te mają blokować część promieniowania słonecznego docierającego do powierzchni Ziemi. Osłabienie naturalnego ogrzewania planety ma powstrzymać postęp globalnego ocieplenia.

Ostatnio media ujawniły, że Gates planuje pierwszą fazę testową na czerwiec tego roku, nad Szwecją. Ciekawe, co rząd i obywatele tego kraju o tym sądzą? Co by się stało, gdyby po globalnej realizacji tego idiotycznego pomysłu przyszło naturalne ochłodzenie klimatu? Mielibyśmy nową epokę lodowcową!

Gatesa zainspirował pomysł naukowców z Uniwersytetu Harvarda, którzy zaproponowali wieloletni eksperyment geoinżynieryjny. W ramach projektu Stratospheric Controlled Perturbation Experiment (SCoPEx), planuje się rozpylenie 2 kg dwutlenku siarki, tlenku glinu lub węglanu wapnia na wysokości ok. 10 km nad Nowym Meksykiem. Eksperyment ma zostać przeprowadzony w czerwcu br., a pył ma się rozprzestrzenić na niewielkim obszarze. Projekt jest przyczyną ostrych kontrowersji – i nie dziwota, bo jego konsekwencje są praktycznie nieprzewidywalne. Może doprowadzić do nasilenia zmian klimatycznych, wzrostu liczby gwałtownych zjawisk, i rozregulować klimat planety. Erupcje wulkanów El Chichón w 1982 r. i Pinatubo w 1991 r. spowodowały zmniejszenie plonów ryżu, soi, pszenicy i kukurydzy. Realizacja projektu oznaczałaby możliwość tragicznych m.in. dla rolnictwa skutków i światowej klęski głodu. Eksperyment ma się odbyć w ramach projektu Solar Geoengineering Research Program, będzie finansowany przez Uniwersytet Harvarda i zasilony 7 mln USD m.in. przez Gatesa, Alfred P. Sloan Foundation i Hewlett Foundation.

W ostatniej swej książce Gates zawarł radosne przesłanie, iż „jesteśmy w stanie uniknąć katastrofy”. Dodałbym, że za cenę innej, jeszcze większej. Ingerencje w skomplikowany, delikatny, wytworzony naturalnie przez miliony lat porządek natury, gdzie wszystko wiąże się ze wszystkim, już przynosiły i mogą znowu przynieść nieprzewidywalne i zapewne tragiczne rezultaty.

Podczas wykładu na konferencji TED2010 w lutym 2010 r. Gates przedstawił wzór na ilość dwutlenku węgla generowanego przez ludzkość: CO2 = P x S x E x C, gdzie: CO2 to ilość dwutlenku węgla wytwarzanego wskutek ludzkiej działalności, P – populacja świata, S – usługi i towary potrzebne do zaspokojenia potrzeb populacji, E – energia zużyta na do wytworzenia usług i towarów, C – ilość CO2 na jednostkę wytworzonej energii. Idealnym wynikiem tego iloczynu byłoby „0”, a to wymaga „wyzerowania” przynajmniej jednego ze składników równania. Którego? „P”? Ten, składnik, wg naszego wybawcy, należy przynajmniej znacznie zmniejszyć, czyli pozbawić nas szczęścia i radości z posiadania dzieci – tylu, ile chcemy. Można zmniejszyć składnik „S” – przez obniżenie poziomu i jakości życia, a także „E” – dzięki innowacjom zawdzięczanym postępowi technicznemu i radykalnej zmianie diety. Tak więc, by zminimalizować wynik „równania Gatesa”, czyli ocalić świat i siebie, mamy: zrezygnować ze szczęścia, jakie dają dzieci, żywić się szkodliwym byle czym oraz ograniczyć konsumpcję towarów i usług. Jeśli tak żyć, to po co żyć? W takim razie składnik „P” wyzeruje się sam, i po kłopocie. Miliarder-krótkowidz chce z nas zrobić idiotów. Udaje, że nie widzi, iż postęp naukowy i techniczny zmieni wszystkie założone parametry. Nie potrafimy przewidzieć rzeczy jeszcze nieodkrytych, a to one, a nie „wizjonerzy”, wyprowadzą nas z impasu, którego zresztą jeszcze nie ma.

W celu poszerzenia grupy swoich nierozgarniętych wiernych, bo trudno zgadnąć, w jakim by innym, Fundacja Billa i Melindy Gatesów w ciągu ostatniej dekady przekazała ponad 140 mln USD aktywnym propagatorom poglądu, że matematyka jest rasistowska.

Ci krytykują „koncepcję matematyki jako czysto obiektywnej”, bo jest „jednoznacznie fałszywa” i przekonują, że skupianie się na „właściwej odpowiedzi” jest przykładem białej supremacji. Dzięki tym funduszom Departament Edukacji Oregonu zorganizował kursy dla nauczycieli, by wreszcie pojęli i stosowali prawdę, że 2 x 2 to niekoniecznie 4, ale tyle, ile się komu podoba. Ciekawe, czy ten rewolucyjny sposób nauczania ma objąć prywatne szkoły, do których będą uczęszczać dzieci i wnuki bogaczy oraz wpływowych polityków?

Po krótkim okresie liderowania finansującym Światową Organizację Zdrowia, Gates wrócił na drugą pozycję, po USA, co do wysokości sum wpłacanych na rzecz WHO, której przedstawiciele spotykają się kilka razy w roku z głównymi darczyńcami, aby omówić priorytety działań organizacji. Był pierwszą osobą prywatną, która przemawiała na zgromadzeniu ogólnym WHO. Jednocześnie miliarder twierdzi, że nowoczesne szczepionki (sic!) i rozwój medycyny oraz aborcja mogą przyczynić się do zmniejszenia populacji świata o 10 do 15%, co, jak przyznaje, jest główną misją jego Fundacji.

To w dużej części finansowana przez Gatesa WHO przeprowadziła szczepienia milionów kobiet w wieku od 15 do 45 lat w Nikaragui, Meksyku i na Filipinach, rzekomo przeciwko tężcowi. Mężczyzn nie szczepiono. Comité Pro Vida de Mexico – katolicka organizacja świecka – zleciła badania próbek szczepionek, a te wykazały, że specyfik, podawany wyłącznie kobietom w wieku rozrodczym, zawierał ludzką gonadotropinę kosmówkową (hCG) – naturalny hormon, który w połączeniu z nosicielem tężcowym stymulował przeciwciała, powodujące poronienia. Żadna z zaszczepionych nie została o tym poinformowana.

Okazało się, że Fundacja Rockefellera wraz z rockefellerowskim Population Council, Bankiem Światowym oraz amerykańskimi Narodowymi Instytutami Zdrowia były zaangażowane w 20-letni projekt rozpoczęty w 1972 r., mający na celu opracowanie ukrytej szczepionki aborcyjnej z nosicielem tężcowym – realizowany dla WHO. Według portalu Fronda.pl, podobna akcja, finansowana przez WHO i UNICEF, miała miejsce w Kenii w marcu 2020 r. Ofiarami znowu stały się kobiety. Proceder miał na celu kontrolę urodzeń, a sprawę ujawnił Kościół. W Kenii nie było szczególnych wskazań do masowych szczepień przeciwko tężcowi.

W 2014 r. ukazała się informacja, że firma Microchips Biotech, Inc., Massachusetts, opracowała nową formę antykoncepcji: bezprzewodowy implant, który może być włączany i wyłączany za pomocą pilota i jest zaprojektowany na 16 lat aktywności. Fundacja Gatesów przyznała firmie 20 mln USD na dalsze prace nad tego rodzaju implantami.

Wystąpienia, akcje i inwestycje Gatesa, którym sprzyja jego gigantyczny majątek, rozległe stosunki z rządzącymi, wysokimi urzędnikami i władcami pieniądza można by jeszcze długo wymieniać. Włącza się on w działania, które dają szansę realizacji obranego celu – redukcji populacji świata. Zatroskany o przyszłość ludzkości, o czym świadczą czyny i rozmowy, wierzy w ideę eugenisty Thomasa Malthusa, że zrównoważenie zasobów świata jest związane z kontrolą jego populacji, którą można osiągnąć dzięki poprawie opieki zdrowotnej, a przede wszystkim poprzez szczepienia.

Powszechne szczepienia wymagają rejestracji i masowej kontroli tożsamości, najlepiej metodą biometryczną, od której już blisko do tworzenia społeczeństw bezgotówkowych. Według wizji Gatesa, każdy obywatel świata otrzyma „konieczne” szczepienia, a jego dane biometryczne zostaną zapisane w krajowych identyfikatorach cyfrowych, zintegrowanych w sieć światową. Tożsamość cyfrowa ma być powiązana ze wszystkimi naszymi działaniami i transakcjami, a jeśli zostaną one uznane za nielegalne, będą po prostu kasowane. Jako „kontrolę populacji” Gates rozumie nie tylko regulację jej liczebności, ale też kontrolę obywateli całej planety. Aby zrozumieć zakres tego programu i jego związek z planami Gatesa, trzeba przyjrzeć się aktywności założonego w 2000 r. z inicjatywy Fundacji Billa i Melindy Gatesów oraz finansowanego przez nich GAVI (Global Alliance for Vaccines and Immunization) – publiczno-prywatnego globalnego partnerstwa dla zdrowia, którego celem jest zwiększenie dostępu do szczepień w krajach biednych. W jego ramach Fundacja Gatesów, WHO i Bank Światowy współpracują z producentami szczepionek. Od 2017 r. GAVI odchodzi od swojej podstawowej misji na korzyść zapewnienia szczepionym dzieciom cyfrowej tożsamości biometrycznej, utrzymując, że bez niej „100% skuteczność akcji nie zostanie osiągnięta”.

Wraz z pierwszą firmą Gatesa – Microsoftem oraz Fundacją Rockefellera, GAVI założył partnerstwo publiczno-prywatne ID2020 Alliance, którego celem jest stworzenie globalnego standardu cyfrowej tożsamości biometrycznej. ID2020 Alliance zajął się poszukiwaniem innowacyjnych technik cyfrowych „do identyfikacji i rejestracji dzieci”.

Aadhaar to 12-cyfrowy, niepowtarzalny numer identyfikacyjny, który mieszkańcy lub posiadacze paszportów Indii mogą uzyskać dobrowolnie na podstawie danych biometrycznych i demograficznych. Dane są gromadzone przez utworzony w 2009 r. Unique Identification Authority of India (UIDAI). To największy system biometrycznej identyfikacji, który główny ekonomista Banku Światowego Paul Romer określił jako „najbardziej zaawansowany program identyfikacji na świecie”. Ten stworzony w kilka lat największy eksperyment społeczny obejmuje ponad miliard osób zarejestrowanych w najpojemniejszej bazie danych identyfikacji biometrycznej, jaką kiedykolwiek zbudowano. Projekt obejmuje skanowanie tęczówki i pobieranie odcisków palców całej populacji Indii. Jakoś nie zaskakuje fakt, że uruchomił go wieloletni przyjaciel i wspólnik państwa Gatesów, Nandan Nilekani, współzałożyciel indyjskiej międzynarodowej firmy Infosys. Gates jest także związany z firmą, Idemia, która opracowała technologię dla biometrycznej bazy danych projektu. Ta sama firma dostarcza technologię rozpoznawania tęczówki, stanowiącą podstawę systemu Aadhaar. Idemia dostarcza również systemy rozpoznawania twarzy dla rządu chińskiego i opracowuje cyfrowe prawa jazdy dla USA.

Ujawnione ostatnio dokumenty świadczą o tym, że rząd Indii wykorzystuje dane zebrane w ramach programu Aadhaar w celu „automatycznego śledzenia podróży obywateli, zmiany pracy lub zakupów nieruchomości”, integrując informacje w czasie rzeczywistym z bazą danych geoprzestrzennych zbudowaną przez indyjską agencję kosmiczną ISRO.

Wszechobecny nadzorca obserwuje społeczeństwo, monitorując, analizując i zapisując w czasie rzeczywistym każdą transakcję i każdy ruch każdego z obywateli. Krok do realizacji marzeń Billa Gatesa czy kamień milowy nieuchronnego postępu? A może jedno i drugie?

Jest i aspekt komiczny. W styczniu 2018 r., gazeta „The Tribune” ujawniła, że dane każdego z ponad miliarda Hindusów zarejestrowanych w Aadhaar, w tym: nazwiska, adresy, kody pocztowe, zdjęcia, numery telefonów i e-maile, można było kupić za 500 rupii, czyli około 7 USD. Ponadto Unique Identification Authority of India, który zarządza programem Aadhaar, przyznał, że na 210 portalach internetowych, w tym rządu i władz terytorialnych, pojawiła się lista beneficjentów świadczeń społecznych z ich nazwiskami, adresami itp. oraz 12-cyfrowymi numerami Aadhaar.

17 marca br. w rozmowie z PR24 brukselska korespondentka Dominika Ćosić powiedziała, że UE rozważa wydawanie populacji „wyszczepionych” tzw. zielonych certyfikatów, mających upoważniać do podróżowania. W tym celu Unia – wielbicielka wolności, równości, a także tępicielka wszelkiego wykluczenia oraz autorka RODO – planuje stworzenie centralnej bazy danych Europejczyków wolnych od SARS-CoV-2. Informacje o swoich „uodpornionych” mają przekazywać wszystkie kraje członkowskie. Narodziny nowej kasty? Czyżbyśmy zaczęli doganiać Indie? Idea kontroli populacji dosięga Europy? Chyba tak. A nawet naszego regionu i kraju, ponieważ dyrektor generalny Microsoft Polska, Mark Loughran, w połowie zeszłego roku zapowiedział, że jego firma macierzysta zainwestuje w Polsce miliard dolarów. W ten sposób Microsoft staje się partnerem „Chmury Krajowej”, tworzonej przez PKO BP i Polski Fundusz Rozwoju. Nowe centrum gromadzenia danych ma być największym tego typu przedsięwzięciem w naszym regionie, a jego powstanie ma w całości sfinansować Microsoft. Ma to być największa inwestycja typu IT w historii Polski. Partnerstwo Microsoftu i „Chmury Krajowej” jest częścią projektu „Polska Dolina Cyfrowa”.

Czy Microsoft, czytaj Bill Gates, będzie miał dostęp do informacji zebranych w tej Chmurze? Założę się, że tak. Choć nie jest już formalnym szefem firmy, pozostaje jednak jej poważnym udziałowcem i ma tam zapewne swoich ludzi.

Miliarder-kandydat na zbawcę świata starannie dobiera przyjaciół, a ich grono łączy wizja ratowania ludzkości i naszej planety przed zgubnymi skutkami działań człowieka i rozrostu jego populacji. To – między innymi – potentaci finansowi, multimiliarderzy: David Rockefeller Junior, Warren Buffett i George Soros; potentaci medialni: Ted Turner i Oprah Winfrey oraz były burmistrz Nowego Jorku, Michael Bloomberg. Współpracujący z Gatesem jego znajomi i wyznawcy na całym świecie zajmują wysokie polityczne i społeczne pozycje, dzięki czemu mogą przyczyniać się do realizacji elementów wielkiego planu. Wśród nich jest książę Karol, Klaus Schwab – założyciel i prezes WEF w Davos, Anthony Fauci – doradca ds. zdrowia publicznego ostatnich 8 prezydentów USA, Tedros – dyrektor WHO, Alexandra Ocasio-Cortez – kongresmenka USA, Joe Cornelius – były dyrektor ds. żywności, żywienia i rozwoju technologii w Bayer Crop Science oraz wiele innych prominentnych osób, szefów i właścicieli firm działających w dziedzinie ochrony zdrowia, farmakologii, produkcji żywności, elektroniki i informatyki.

Gates regularnie gości na corocznym Światowym Forum Ekonomicznym (WEF) w Davos, którego założyciel i prezes Klaus Schwab jest zagorzałym zwolennikiem WIELKIEGO RESETU obecnego porządku, czyli wyzerowania koniecznego do stworzenia Nowego Wspaniałego Świata. Drogę do osiągnięcia Resetu Schwab widzi w trzech krokach:

„1. Ogłoś zamiar reformy wszystkich aspektów życia społeczeństw przez wprowadzenie globalnego zarządzania i przesłanie powtarzaj; 2. Jeśli to nie przekonuje, symuluj fałszywe scenariusze pandemii, które pokażą, dlaczego świat potrzebuje WIELKIEGO RESETU; 3. Jeśli fałszywe scenariusze pandemii nie są wystarczająco przekonujące, poczekaj na prawdziwy globalny kryzys i powtórz krok pierwszy”. Po wybuchu pandemii COVID-19 ten sam reformator zauważył: „pandemia stanowi rzadkie, ale wąskie okno okazji do refleksji, nowego wyobrażenia i zresetowania naszego świata, by stworzyć zdrowszą, bardziej sprawiedliwą i dostatnią przyszłość”. Media na całym świecie, jak najęte katarynki, prawie nieprzerwanym mieleniem tematu pandemii, intencjonalnie czy też nie, pomagają w realizacji punktów 2. i 3. scenariusza Klausa Schwaba.

3 czerwca ub.r., podczas Światowego Forum Ekonomicznego, Klaus Schwab i brytyjski książę Karol zapowiedzieli z wielką pompą rozpoczęcie GREAT RESETU. Obok następcy brytyjskiego tronu i prezesa Forum, w Davos gościli wówczas: Antonio Guterres – obecny sekretarz ONZ, były przewodniczący Międzynarodówki Socjalistycznej i były Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców – oraz Kristalina Georgievna – dyrektor zarządzająca MFW, a także wiele ważnych światowych osobistości. Oczywiście nie zabrakło państwa Gatesów. W swojej książce Kształtowanie przyszłości czwartej rewolucji przemysłowej Klaus Schwab pisze: „technologie czwartej rewolucji przemysłowej nie będą już częścią otaczającego nas fizycznego świata – staną się częścią nas” i otwarcie popiera „aktywne wszczepialne mikroczipy, które przełamią barierę naszych ciał”. Marzy też o chwili, gdy technika pozwoli „wtargnąć do dotychczas prywatnej przestrzeni naszych umysłów, odczytywać nasze myśli i wpływać na nasze zachowanie”.

Przedstawiony przez Klausa Schwaba scenariusz dojścia do WIELKIEGO RESETU Bill Gates najwyraźniej znał od dawna. Już w 2015 r. na konferencji Ted Talk zapowiedział globalne epidemie, podczas których nowe wirusy mogą zabić ponad 10 mln osób w ciągu najbliższych dekad. Wieszczył, że „pojawi się wirus, który pomimo zakażenia pozwoli czuć się na tyle dobrze, by wsiąść do samolotu albo przejść się na rynek”. Na ten sam temat Gates opublikował artykuł w „New England Journal of Medicine”. Podczas wykładu w Bostonie mówił o konieczności przygotowania się na nieuchronną pandemię, przedstawiając symulację rozprzestrzeniania się wirusa grypy z Chin na cały świat. W jednym ze swoich wykładów zaś, w 2018 r., zaprezentował stworzoną przez Institute for Disease Modeling symulację ilustrującą pandemię grypy powodującej śmierć 33 mln osób na całym świecie. 19 października, czyli na niewiele ponad dwa miesiące przed początkiem pandemii COVID-19, sfinansował ćwiczenie „Event 201”, które odbyło się w Nowym Jorku i było symulacją epidemii wywołanej przez nowego koronawirusa. Zakończono je w momencie, w którym na całym świecie umiera 65 milionów osób.

W styczniu br., w wypowiedzi dla prasy niemieckiej Bill Gates zapowiedział kolejne pandemie, groźniejsze nawet dziesięciokrotnie. Określając je jako „nową normalność”, zachęcał do przygotowania się do nich.

Miliarder nie byłby sobą, gdyby jednocześnie nie zaapelował o przeciwstawienie się „szczepionkowemu nacjonalizmowi”. Bill Gates nie ogranicza się do rad i ostrzeżeń, ale także działa. W celu przyspieszenia prac nad szczepionką na SARS-CoV-2, opartą na bazie mRNA, fundacja Gatesów dofinansowała firmę Moderna Therapuetics kwotą 20 mln USD. Następnie obiecała tej samej firmie dalsze 80 mln. Poza tym, w ostatnich latach The Gates Foundation przekazała firmie Pfizer wielomilionowe dotacje na cele badawcze. Krążą niepotwierdzone oficjalnie informacje, jakoby Bill Gates posiadał udziały w tej firmie.

COVID-19 wywołał panikę na rynkach. Wraz ze spadkami na giełdach stopniał majątek Billa Gatesa. Mimo pandemii, Gates zdołał jednak nie tyko odrobić stracone 16 mld USD, ale zwiększyć stan posiadania o dodatkowe 2 miliardy.

Od założenia Microsoftu Gates agresywnie dążył do poszerzenia gamy produktów firmy, a gdy zyskiwał dominującą pozycję, zaciekle jej bronił. Praktyki biznesowe Gatesa niejednokrotnie kończyły się sprawami w sądach. W 1998 r. podczas jednej z nich biznesmen zeznawał w sposób, jak określiła prasa, „wymijający” i „pokrętny” oraz spierał się z prokuratorem o definicje takich słów, jak m.in.: konkurować czy zainteresowany. „BusinessWeek” relacjonował, iż tak często powtarzał „nie pamiętam”, że sędzia zaczął chichotać. Wiele jego zaprzeczeń i usprawiedliwień było natychmiast obalanych przez prokuraturę. Większość relacji dyrektorów Microsoftu przedstawiała go jako człowieka nieprzyjaznego, besztającego podwładnych za błędy czy nietrafione propozycje, a nawet zwykłego krzyczeć na pracowników lub rzucać poniżające uwagi.

Bill Gates to ważny, reprezentatywny projektant mechanizmu mającego zemleć naszą cywilizację, a na jej gruzach zbudować nową – doskonałą, bezpieczną, zamieszkującą czystą i znowu piękną planetę. Już takich „reformatorów” natury i człowieka widzieliśmy i wiemy, co to przyniosło.

Miliarder-filantrop bez zahamowań, przebiegle i konsekwentnie, na koszt ludzkości i jej kosztem próbuje wdrażać ideologiczne mrzonki o depopulacji, transformacji człowieka oraz ratowaniu Ziemi.

To przebiegły hipokryta o dwóch twarzach. Jednej oficjalnej – miłej i łagodnie zatroskanej oraz drugiej – brutalnej i bezwzględnej w działaniach. Nie waha się eksperymentować na milionach bezbronnych mieszkańców stref biedy, fundując im pseudoszczepionki albo systemy superkontroli populacji. Inwestuje w rozbudowę sektora jadalnych roślin GMO, udając, że nie wie, iż jeszcze nieznane konsekwencje ich przeciągłego spożywania mogą okazać się tragiczne.

Ostatnią książkę Billa Gatesa oraz jego amatorskie rady, recepty i utopijne pomysły można by uznać za nieszkodliwe syndromy zarozumiałej dumy profana-superdorobkiewicza, który uwierzył we własną wielkość, nieomylność, powołanie i misję, gdyby nie fakt, że już zaczął je wprowadzać w czyn. Trafne, głoszone od lat przepowiednie Billa-proroka co do aktualnej pandemii nasuwają myśl o jego prawdziwym jasnowidztwie albo podejrzenie, że realizuje je ich autor z „zespołem”. W takim razie, co z przyszłymi zarazami, które wieszczy?

Jeżeli Bill Gates wraz ze sprzymierzonymi mocarzami tego świata miałby zrealizować swoje rojenia, to Globalny Bank Nasion na Spitsbergenie byłby magazynem niezmanipulowanych roślin dla areopagu przyszłych władców, ich przybocznych i totumfackich, panujących jak bogowie nad Nowym Wspaniałym Światem na czele z Williamem Henrym Gatesem III.

Role są rozpisane, a każdy z członków „Good Clubu” zna swoje zadania, których realizacja ma doprowadzić świat do stanu kompletnego chaosu, a zatomizowane, wymieszane społeczeństwa do całkowitej dezorientacji. Z tej biernej, bezradnej masy będzie można ulepić świat od nowa. Ale do ukończenia dzieła trzeba jeszcze czasu, podczas gdy reformatorzy i przyszli władcy, czyli członkowie „Good Clubu” i reszta ekipy, są już na ogół w wieku zaawansowanym. Nie mam dowodów, ale jestem przekonany, że prywatne laboratoria pracują skrycie dzień i noc, by stworzyć „Eliksir Nieśmiertelności” dla wybrańców, by ci zdążyli zasiąść na swym Olimpie i władać długo, a może nawet w nieskończoność.

A gdyby tak grono superreformatorów wykupiło u Elona Muska bilety na najbliższą wyprawę na Marsa? Stać ich. Szczególnie, że byłyby w jedną stronę. Ileż tam miejsca na eksperymenty – na samych sobie i do woli. Stamtąd będą mogli oglądać wieszczony przez nich upadek i ostateczną zagładę Błękitnej Planety wraz z jej mieszkańcami. A może poradzimy sobie bez nich?

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Gates of future” znajduje się na s. 1, 10 i 11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Gates of future” na s. 1, 10 i 11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Powstanie Wielkanocne w Irlandii. Taka jest specyfika powstań: z natury są wystąpieniami słabszych przeciw silniejszym

W szpitalu udało się zachować życie Connolly’ego, ale amputowano mu nogę. Angielski generał i na to znalazł radę. Przywódca irlandzkiego powstania został przywiązany do krzesła i tak go rozstrzelano.

Joanna Krauzowicz-Tarczoń
Tomasz Wybranowski

Kiedy w najlepsze trwała makabra I wojny światowej, Irlandczyków – tych z Ulsteru i tych z południa – dzieliła wizja przyszłości Zielonej Wyspy. Katolickie Południe i Zachód marzyły o zrzuceniu zależności brytyjskiej. Natomiast Ulster po raz kolejny szykował się do zbrojnej walki o jedność korony brytyjskiej. (…)

Przygotowania do rozprawy z brytyjskim okupantem

Przygotowania do powstania prowadzono przez wiele miesięcy. Jednym z ośrodków był dom Josepha Plunketta położony w dzielnicy Kimmage, niespełna trzy mile na południe od centrum miasta. Przygotowywano tam broń i wykonywano domowej roboty bomby. W Poniedziałek Wielkanocny o godzinie 10 rano wymaszerowała stamtąd kolumna 56 uzbrojonych mężczyzn i ruszyła w kierunku centrum. Przyszli powstańcy nawiązali łączność z irlandzkim reprezentantem republikanów przebywającym w Berlinie – Rogerem Casementem. Liczyli oni na pomoc ze strony Niemiec. Niestety nie zadbali o konspiracyjny charakter tych kontaktów i gdy w kwietniu 1916 r. Roger Casement przypłynął do brzegów Irlandii z zapasem broni i amunicji, został schwytany przez Brytyjczyków. Cały ładunek przepadł.

Mimo złej passy, został ustalony dzień i godzina wybuchu powstania. Miało się to stać 23 kwietnia 1916 r., w poniedziałkowe południe.

Początek pod GPO

Tak jak zamierzano, w Poniedziałek Wielkanocny został przejęty przez powstańców gmach Poczty Głównej. Nad jej głównym wejściem widnieje dziś tablica z napisem w języku angielskim i gaelickim: „Tutaj w Poniedziałek Wielkanocny 1916 Patrick Pearse przeczytał Proklamację Republiki Irlandii. Z tego budynku dowodził siłami, które miały zapewnić Irlandii prawo do wolności”. Proklamację Niepodległości podpisało siedmiu członków Rządu Tymczasowego: Patrick Pearse, Thomas Clarke, Sean MacDiarmada, Thomas MacDonagh, James Connolly, Eamonn Ceannt i Joseph Plunkett. Wszyscy oni, z wyjątkiem MacDonagha i Ceannta, przez całe powstanie znajdowali się w budynku GPO. Był tam również młodszy brat Patricka Pearse’a – William.

Gmach Poczty Głównej w Dublinie obecnie. Dla Irlandczyków ten budynek niesie takie same konotacje historyczne i uczuciowe, jak dla nas Poczta Gdańska i postawa jej obrońców w 1939 roku | Fot. BNRL, domena publiczna

A oto początek proklamacji:

Irlandczycy i Irlandki! W imię Boga i zmarłych pokoleń, od których otrzymała swą dawną tradycję narodową Irlandia, za naszym pośrednictwem zwołuje dzieci pod swój sztandar i zrywa się do walki o niepodległość.

Zorganizowawszy i wyćwiczywszy swych mężów przez tajną rewolucyjną organizację, Irlandzkie Bractwo Republikańskie, oraz przez jawne organizacje militarne, Irlandzkich Ochotników i Irlandzką Armię Republikańską, cierpliwie ćwicząc karność, świadomie czekając na właściwą chwilę swojego objawienia, korzysta teraz z tej chwili i wspierana przez wygnane dzieci w Ameryce i przez swych dzielnych sprzymierzeńców w Europie, zrywa się ona z pełną wiarą w zwycięstwo. (…) Oddajemy sprawę Republiki Irlandzkiej pod opiekę Boga Najwyższego, błogosławieństwa Jego wzywamy dla naszej broni i zanosimy modły, by nikt, kto służy tej sprawie, nie zhańbił jej tchórzostwem, nieludzkością ani grabieżą. W tej wzniosłej godzinie naród irlandzki, przez swoje męstwo i karność i przez gotowość jego dzieci do poświęcenia się za jego sprawę, musi dowieść, że jest wart dostojnego przeznaczenia, do którego jest powołany.

Irlandczycy chłodno przyjęli wybuch powstania, w którym wzięło udział niespełna 2000 osób. Co ciekawe, na początku nikt powstańców nie traktował na serio.

Wyobraźmy sobie, że nie zatrzymano mężczyzn maszerujących przez centrum Dublina, a kiedy weszli do budynku Poczty Głównej – GPO – zebrani tam ludzie potraktowali cały incydent jako rodzaj przedstawienia. Dopiero kiedy powstańcy wyciągnęli broń, wszyscy byli bardziej niż zaskoczeni.

Nawet Anglicy nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Oficjalnie zezwalano na militarne ćwiczenia Irlandzkich Ochotników. Okupanci nie widzieli w tym jakiegokolwiek zagrożenia. Ich lekceważenie było tak daleko posunięte, że zezwalali nawet na próbne szturmowanie budynków. Dlatego pojawienie się powstańców pod Pocztą Główną nie wzbudziło większego zainteresowania. (…)

W piątek sytuacja powstańców była beznadziejna. Wydany został w końcu rozkaz opuszczenia Poczty Głównej i przeniesienia się do nowej kwatery Rządu Tymczasowego. Wysłano trzynastu ludzi, którzy mieli utorować drogę do fabryki Williams and Woods, wyznaczonej na nową kwaterę. Dowódca placówki w zajętej redakcji „Irish Independent” spóźnił się z przekazaniem informacji, że fabryka Williams and Woods i przyległe do niej ulice są w brytyjskich rękach. Na rogu Moore Street oddział natknął się na karabin maszynowy.

Tylko czterech spiskowców zdołało przeżyć ostrzał. Dowodzący oddziałem Michael Joseph O’Rahilly, początkowo przeciwny powstaniu, został podczas tej akcji wielokrotnie trafiony. Przez ponad dwadzieścia godzin umierał na ulicy.

Kiedy powstańcy z GPO zorientowali się, że O’Rahilly i jego chłopcy poszli na rzeź, było już za późno, żeby ich uratować, choć nikt nie czekał na oficjalny rozkaz i odsiecz ruszyła natychmiast. Na opuszczających pośpiesznie gmach GPO powstańców sypał się grad kul. Patrick Pearse i jego młodszy brat William wyszli jako ostatni.

W sobotę 29 kwietnia 1916 r. Patrick Pearse spotkał się z generałem Lowe i podpisał kapitulację. Tak oto po kilku dniach zakończyły się wydarzenia, które przeszły do historii pod nazwą Ester Rising. (…)

Za murami Kilimainham Gaol

Po upadku powstania aresztowano jego czternastu przywódców, w tym także Konstancję Markiewicz. Do niewoli trafili także pozostali przy życiu żołnierze, w tym 23 nastoletnich chłopców, którymi dowodził Sean Heuston. Łącznie aresztowano około 3,5 tysiąca osób. To więcej niż de facto liczyli czynni uczestnicy powstania. Przetrzymywano ich w Kilimainham Gaol. Aresztowaniami administrował brutalny generał Maxwell. On również był odpowiedzialny za dokonanie egzekucji na czternastu przywódcach powstania. Z jego rozkazu 3 maja 1916 r. na placu więzienia Kilimaiham zostali rozstrzelani Pearse, MacDonagh i Clarke. Następnego dnia ten sam los spotkał młodszego brata Pearsea – Williama, dowódców ochotniczych batalionów Daly’ego i O’Hanrahana, a także Josepha Plunketta, który dziesięć dni wcześniej w więziennej kaplicy poślubił swoją narzeczoną. 5 maja przed plutonem egzekucyjnym stanął major John MacBridge. Trzy dni później rozstrzelano kolejnych czterech powstańców, w tym młodziutkiego Seana Heustona. W rzeźnickich rękach generała Maxwella pozostawali ciągle Connolly i MacDiarmada, a także Eamon de Valera. Rankiem 12 maja 1916 r. rozstrzelany został MacDiarmada. Co do Jamesa Connolly’ego, to Anglicy przeszli samych siebie.

Ciężko ranny Connolly właściwie umierał już podczas przewożenia go do szpitala. Generał Maxwell postawił cały szpitalny personel na nogach, aby utrzymać go przy życiu po to, aby później miał siłę stanąć przed plutonem egzekucyjnym.

W szpitalu udało się zachować życie Connolly’ego, ale amputowano mu nogę. Angielski generał i na to znalazł radę. Przywódca irlandzkiego powstania został przywiązany do krzesła i tak go rozstrzelano.

Cały artykuł Joanny Krauzowicz-Tarczoń i Tomasza Wybranowskiego pt. „Irlandzcy herosi Powstania Wielkanocnego” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Joanny Krauzowicz-Tarczoń i Tomasza Wybranowskiego pt. „Irlandzcy herosi Powstania Wielkanocnego” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dom, który nas ukształtował i pomógł wejść w życie/ Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa, „Wielkopolski Kurier WNET” 82/2021

Drzewa i stodoła dawały cień w części ogrodu, w którym rosła trawa, w upalne dni miejsca te były jak wymarzone dla zabaw. Pachniało świeżością i zielenią, czuło się spokój, serdeczną opiekę dorosłych.

Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

Dom rodzinny naszej mamy

Stał sobie ten dom rodzinny w Środzie na zakolu ulicy, jako jeden z ostatnich, w miejscu, w którym kończyło się miasto. Oknami patrzył w kierunku drogi zwanej kostrzyńską, był niski, parterowy, z wysokim, spadzistym dachem. Miał może sto kilkadziesiąt lat, a może dwieście i więcej.

W mojej pamięci był zawsze jak nowy, ściany miał śnieżnobiałe, obramowania drzwi i okien jakby świeżo pomalowane, a czerwone dachówki stały karnie w szeregu, żadnej nie brakowało. Dziadek był budowniczym!

Dziś domu już nie ma, bo tędy idzie ulica. Wspominam go zawsze ciepło, ze wzruszeniem, był domem naszej mamy i częścią mojego dzieciństwa i dorastania, dobrą i szczęśliwą.

Dom swoją rozłożystością oddzielał całe gospodarstwo dziadków od ulicy. Za nim rozciągało się obszerne podwórze, zamknięte stodołą. Dalej był zielony ogród z licznymi drzewami i krzewami owocowymi, z częścią wypoczynkową obsianą trawą i z klombem kwiatowym oraz, w końcu, z zagonkami warzywnymi. Za płotem ogrodu był rów, do którego spływała po deszczach woda z całej posesji. Gospodarstwo i dom były własnością naszych dziadków: Nikodema Pospieszalskiego i Łucji z Mizgalskich Pospieszalskiej.

Urodziła się w nim nasza mama i jej liczne rodzeństwo, wychowało się szczęśliwie całe pokolenie szlachetnych, dobrych i mądrych ludzi, którzy swoje poczucie istotnych wartości etycznych i moralnych potrafili przekazać swoim dzieciom, wnukom i prawnukom.

Mieszkalny dom od ulicy zbudowany został na zasadzie wielkopolskich małych dworków, spotykanych powszechnie w małych miastach i na wsiach. Środkowa z głównym wejściem sień oddzielała od siebie dwa frontowe pokoje i zamykała w połowie budynku dostęp do dalszych pokoi i do kuchni. W domu dziadków sień ta, do której wchodziło się przez drewniane, ciężkie drzwi po dwóch kamiennych stopniach, pomalowana była na szarozielono i oprócz drzwi do pokojów, miała naprzeciw wejścia dwoje wąskich drzwiczek na strych i do spiżami pod schodami.

Po lewej stronie, nad drzwiami do jadalni widniał ozdobny napis wiersza Jana Kochanowskiego, który we mnie dziecku, wywoływał zawsze zadumę i przekonanie, że wszystko zależy od Pana Boga. Brzmiał on: „Panie, niechaj mieszkamy w tym gnieździe ojczystym,/ A Ty nas opatrz zdrowiem i sumieniem czystym,/ Pożywieniem uczciwym, ludzką przychylnością,/ Obyczajmi znośnymi, nieprzykrą starością”.

Drzwi po prawej stronie sieni prowadziły do ślicznego saloniku. Był on cały w kolorach zielonozłotych, oprócz czarnego pianina, choć i ono miało mosiężne, błyszczące na złoto świeczniki. Tapeta w pokoju była też zielona, jednak prawie niewidoczna, bo zakryta kolekcją cennych obrazów w pozłacanych ramach, pięknie rozplanowanych w całym pomieszczeniu. Podłogę z desek, zawsze wybłyszczoną, pokrywał zielony, w deseń kwiatowy dywan. Pod ścianą główną, naprzeciw drzwi, stały stylowe meble: kanapka i dwa fotele oraz owalny stół. Po bokach kanapki świeciły dwa srebrne, wysokie lichtarze, umieszczone na odpowiednich postumentach.

Między oknami na niskiej konsolce stało wysokie aż do sufitu lustro, tak duże, że jego płyta odbijająca składała się z trzech fragmentów. Nie pamiętam, co leżało na konsolce, może album, może muszle lub wazon. Podziwiałam zawsze bogate, koronkowe firany na obu oknach; końce ich, przemyślnie udrapowane, leżały na dywanie i utrudniały dostęp do lustra. Uzupełnieniem umeblowania saloniku były półki na nuty i książki, stojące w pobliżu pieca, oraz ładnie rzeźbione krzesełka.

Zaciekawiały mnie zawsze leżące na owalnym stole, oprawne w skórę wydania dzieł polskich poetów: „Pana Tadeusza” z rysunkami Andriollego, „Zachwycenia” Lenartowicza i „Marii” Malczewskiego. Czasami wolno mi było je oglądać, a także próbować grać na fortepianie.

Zapamiętałam, bo lubiłam, zapach tego pokoju, było w nim coś z poezji i muzyki, dla mnie, dziecka wychowanego w Berlinie, było to coś, co tkwiło w moich korzeniach.

Drzwiami z lewej strony sieni wchodziło się do zawsze pełnej gwaru części domu, to jest do jadalni i dwóch pokojów sypialnych oraz przez małą sień do kuchni. W jadalni dominowały barwy ciepłe: żółte i czerwone we wszystkich odcieniach. Tapeta była w blade różyczki, dywan – co prawda już wydeptany – w kwiatowy deseń, a rozłożysta kanapa i dwa ciężkie fotele pokryte były wzorzystą ciemnoczerwoną tkaniną.

Przy drzwiach wejściowych do pokoju stała szafka z półkami i szufladą, zamykaną zwykle na klucz, tak zwana szyfonierka. W swoim wnętrzu kryła dla nas, dzieci, skarby. W szufladzie poukładane były srebrne sztućce stołowe i inne ciekawe precjoza, jak biżuteria, a na półkach obrusy, serwetki i babcine drobiazgi, m.in. śliczna torebka z długim łańcuszkiem. Czasami między stosami bielizny ukryte były tabliczki czekolady, którą babcia wydzielała dzieciom, gdy były grzeczne. Szyfonierka pachniała więc lawendą, wodą kolońską (prawdziwą) i czekoladą.

Po drugiej stronie drzwi, a po obu stronach pieca, stały otwarte półki z książkami i różnymi drobiazgami. Na zielono oprawione były niewielkie książeczki, nadsyłane w pewnych odstępach czasu, zawierające kolejno wydawane powieści Sienkiewicza. Obok naftowej lampy na górnej półce stała mała ceramiczna urna, podobno znaleziona na polach dziadka.

Nad kanapą wisiał duży obraz w ramie, przedstawiający w barwach czarno-białych jeden z wielkich obrazów Jana Matejki, to jest bitwę pod Grunwaldem. Tego rodzaju patriotyczne reprodukcje były bardzo powszechne w wielu domach wielkopolskich w okresie zaborów, upowszechniały bowiem historię Polski i budziły uczucia narodowe i religijne. W domu dziadków takich obrazów było kilka. Pamiętam pięknie oprawny oleodruk przedstawiający synów Jana Sobieskiego, i tzw. święte obrazy nad łóżkami dziadków.

Po obu stronach reprodukcji obrazu Matejki wisiały dwa, w okrągłych ramach, rysunki wykonane ręką najstarszego syna dziadków Mariana, przedstawiające głowy Chrystusa w cierniowej koronie i Matki Boskiej Bolejącej. Przy drzwiach do sypialni wisiał na ścianie zegar w rzeźbionej obudowie, wybijający godziny i kwadranse. Duży stół, przy którym zawsze spożywano wszystkie posiłki, i to w komplecie rodzinnym, nakryty był ciemnoczerwoną, pluszową narzutą z frędzlami, którą na czas posiłku zamieniano na obrus. Dzieci siedziały grzecznie przy stole, potrawy kolejno przynoszone były z kuchni, najpierw zupa w wazie, potem następne dania.

Przy oknach w jadalni stały dwa krzesła z poręczami, wyściełane. Na jednym siadywała babcia z robótką w ręku, miała przed sobą stolik z przyborami do szycia, a pod nogami tak zwaną ryczkę – podnóżek. Lubiłam siadywać i słuchać opowiadań i wierszy babci. Przy drugim oknie dziadek, założywszy binokle na nos, czytywał gazety.

Z jadalni wychodziło się do sypialni. W jednym narożniku stały dwa łóżka, przedzielone nocnym stolikiem. W łóżkach tych zamiast materacy były tak zwane sienniki, wypchane świeżą słomą, którą codziennie trzeba było „wzruszać”. Na siennikach leżały spodki, to jest poduchy tak duże jak łóżka, a na nich dopiero prześcieradła. Na takim podłożu spało się miękko i ciepło, świetnie. W drugim narożniku pokoju stała pełna poduszek zielona stylowa kanapka, przed nią owalny stół z wiszącą od sufitu naftową ozdobną lampą.

Przy oknie, na dużym podręcznym stole leżały gazety, książki, tacki z owocami, stała karafka ze świeżą wodą do picia, można było także na nim się bawić. Obok stało antyczne biurko dziadka, szafkowe z opuszczoną przednią ścianą, tworzącą blat do pisania. Biurko to podobno było spadkiem po księdzu proboszczu, wuju naszej babci, i swoimi tajemniczymi szafkami i szufladkami zawsze budziło ciekawość dzieci. W pokoju tym były też dwie szafy: jedna duża z garderobą i mniejsza z porcelaną i gospodarczymi utensyliami.

Mój zachwyt wzbudzała zawsze stojąca na małej wiszącej konsolce figura Chrystusa Biczowanego, do której modliłam się, klęcząc na dla mnie zbyt wysokim klęczniku.

I figura, i klęcznik były dla mnie najpiękniejszymi częściami sypialni. Los chciał, że tuż po wojnie znalazłam się zawodowo jako chemik w Muzeum Wielkopolskim i tam na korytarzu, wśród bezładnie stojących i leżących mebli, obrazów i rzeźb zobaczyłam figurę dziadków. Odzyskał ją wówczas najstarszy brat naszej mamy, Marian Pospieszalski.

Klęcznik prawdopodobnie pochodził też z dawnych czasów. Miał miękką poduszkę pod kolanami i oparcie dla rąk w kształcie zamykanej z wierzchu skrzynki na książki do nabożeństwa. Wieko tej skrzynki miało wpuszczaną w ramkę, perełkami haftowaną w kwitnące róże ozdobę.

Druga, mniejsza sypialnia miała także dwa łóżka, szafę z garderobą i z głębokimi szufladami komodę pod oknem. Nigdzie indziej nie widziałam takiej umywalni jak w tym pokoju. Była to komoda z dolną częścią zamkniętą drzwiczkami, w której szeregiem stało obuwie dziadków, i z górną częścią zamykaną drewnianym wiekiem, pod którym była wpuszczona w komodę czworokątna cynowa czy cynkowa misa, a w niej owalna, porcelanowa miska na wodę do mycia. Po umyciu się całej rodziny zamykano wieko i przykrywano, tak jak komodę pod oknem, pięknymi, szydełkowanymi przez babcię, odpowiednimi do kształtu komód serwetkami. Na szafie w pudełku zawsze były pierniki, wydzielane dzieciom, gdy zgłaszały swój głód po zabawie na podwórzu i w ogrodzie.

Z tego pokoju drzwi prowadziły do małej sionki, z której po dwóch, trzech stopniach w dół można było się znaleźć na dworze. Z sionki tej wchodziło się do kuchni. Centralne miejsce w niej zajmował duży kuchenny piec, obok stół i szafa. Pod oknem, z którego można było obserwować całe podwórze, stała drewniana ławka, a za nią, w narożniku kuchni, przykryte ładną kapą, łóżko pomocy domowej (wówczas mówiono służącej).

W kuchni był też kran z wodą i zlewem; nie wiem, skąd czerpano wodę, a ze zlewu woda odpływała pod ziemią na dalszą od domu część podwórza. Pod podłogą w kuchni była mała piwniczka. Wchodziło się do niej po drewnianych stopniach dopiero po podniesieniu kilku desek podłogowych, tworzących klapę. Stały w niej duże kamienne naczynia na mleko, z którego zbierano z wierzchu śmietanę, a kwaśne mleko podawano zawsze na kolację.

Piąty pokój w domu dziadków znajdował się na strychu (wówczas mówiono na górze). Wchodziło się na strych po schodkach z głównej sieni wejściowej. Okno tego pokoju wychodziło na sąsiednią posesję. Był on całkowicie umeblowany, stały w nim dwa łóżka, szafa, komoda, krzesła i piękna stylowa kanapa, z jednym bokiem wywyższonym (tzw. szezlong), obita czymś w rodzaju czarnej ceraty, którą do drewnianej obudowy przytwierdzały gęsto przybijane białe „guziczki”. Nad kanapą wisiały dwa ułożone na krzyż miecze, nie wiem, o jakiej wartości. W tym pokoju mieszkaliśmy po I wojnie światowej i powrocie z Berlina do Polski całą naszą rodziną, składającą się z naszych rodziców i nas, pięciorga wówczas dzieci.

Dom mieszkalny naszych dziadków od podwórza oddzielał mały ogródek. Królował w nim rozłożysty klon, na klombach kwitły pachnące róże, wzdłuż drucianego płotu stały krzaki dalii, a pod oknami obu sypialni pachniały dziko rosnące w kępkach goździki.

W samym narożniku ogródka mieściła się domowa, jak wówczas mówiono, wygódka albo wychodek. Do tego ogródka tuż przy ścianie domu prowadziła furtka.

Podwórze i prowadząca do niego brama wjazdowa wybrukowana była dużymi kamieniami, tak zwanymi kocimi łbami, ale tylko do miejsca, gdzie kończył się przydomowy ogródek. Dalej aż do ogrodu była ubita ziemia, wysypana żwirem lub czymś w rodzaju zmielonego żużlu. Bardzo źle się po tym chodziło boso. Za ogródkiem, po lewej stronie podwórza znajdowały się pomieszczenia dla zwierząt domowych: a więc kolejno kurnik, chlew, stajnia, zawsze zamknięta na klucz sieczkarnia i obora, i na końcu śmietnik, gdzie składano wszelkie odpady, to jest mierzwę z obory i stajni. Była to tak zwana gnojówka, z ogólnie dostępną wygódką.

Po prawej stronie budynku, licząc od bramy wjazdowej, był drugi dom mieszkalny z trzema oknami i wejściem od ulicy; drugie wejście było z bramy. Składał się on z sieni, dwóch pokoi i kuchni. Nie wiem, kto w nim mieszkał i czy użytkowała go duża rodzina dziadka? Za moich czasów zajmowała je rodzina Jaśkowiaków, z których trójka dzieci, trochę od nas starsza, towarzyszyła nam we wszystkich naszych poczynaniach. Kontakty z nimi utrzymałam nawet później za naszych studenckich czasów.

Do tej części domu przylegała już na podwórzu oficyna, w której mieściły się kolejno dwa pokoje i sień. Z mamy opowiadań słyszałam, że były to pokoje jej braci i ich gości w lecie. Za naszych czasów mieszkała w nich siostra naszego dziadka, zwana Busią Dobską. Pamiętam ją siedzącą za firankami przy oknie, na którym stały doniczki z dzwonkowatymi kwiatami o czerwono–fioletowej barwie rośliny zwanej fuksją, chyba dziś nieznanej.

Z sieni, z której prowadziły schody na strych, można było także wejść do pralni. Stały w niej duże, drewniane balie, w których zawsze była woda, żeby się nie „rozeschły”, wanna do kąpieli, też drewniana, i pralka, to jest beczka z polerowanych klepek, stojąca na nogach, z metalowym krzyżakiem wewnątrz i demontowaną na zewnątrz korbą, którą trzeba było przesuwać raz w prawo, raz w lewo. Próbowałam tych ruchów, gdy beczka była pełna bielizny i wody – nie było to łatwe.

Osobne wejście z podwórza miała stolarnia i osobne wrota także powozownia, zamknięte na kłódkę. Dalej stała otwarta, pokryta smołowaną papą szopa dla bryczki i powózki. Ze strychu pod dachem, który kończył się na powozowni, było wejście na dach szopy, ulubione miejsce zabaw nas, dzieci, naturalnie surowo przez dorosłych zakazane. W szopie dziadek kazał nam zamontować drewnianą huśtawkę.

Podwórze zamykała duża stodoła z maneżem, czasami pusta, a czasami pełna słomy, także świetne miejsce do zabaw. Za nią zielenił się ogród pełen drzew i krzewów owocowych, w końcowej części z zagonkami warzywnymi. W okresie letnim szczególnie ulubione przez nas, dzieci, były gruszki o niezapomnianym smaku: słodkie cukrówki, cierpkie wawrzynki i pachnące smołą smolarki. Korona dużej, rozłożystej cukrówki przewyższała dach stodoły i widoczna była z okien domu. Drzewa i stodoła dawały cień w części ogrodu, w którym rosła trawa, w upalne dni miejsca te były jak wymarzone dla zabaw. Pachniało świeżością i zielenią, czuło się spokój, serdeczną opiekę dorosłych i to, co nazywa się szczęściem.

Nad domem i całym obejściem dziadków, tak jak nad całą Środą, czuwała widoczna z podwórza i ogrodu wysoka wieża kolegiaty średzkiej. Pamiętam dobrze piękny, głęboki dźwięk kościelnych dzwonów na Anioł Pański w południe i świergotliwy, cienki głos sygnaturki, zwołujący na mszę świętą i nabożeństwa.

Na trwałe w mej pamięci pozostały i wygląd, i dźwięki, i zapachy rodzinnego domu naszej mamy. Starałam się wszystko to, co głęboko we mnie tkwiło, przenieść słowami na papier i objaśnić moimi starymi i nowymi rysunkami i rodzinnymi fotografiami.

Mama nasza lubiła opowiadać, a my, dzieci, chętnie słuchaliśmy, jak to było dawniej. Do opowiadania skora też była zawsze najmłodsza siostra mamy, ciocia Henia, a wybitny dar opowiadania miał jeden z braci mamy, wujek Stachu. Ja dodatkowo lubiłam przysłuchiwać się rozmowom starszych, pamiętać ciekawsze szczegóły i wyrabiać sobie swój własny pogląd na niektóre zdarzenia i sprawy.

Nasz dziadek, Nikodem Pospieszalski, był synem Szymona Pospieszalskiego i jego żony Franciszki z Bartoszkiewiczów, pochodzącej z Pobiedzisk (widziałam na cmentarzu w Pobiedziskach w głównej alei kilka grobów z nazwiskiem Bartoszkiewicz). Ożenił się z Łucją z licznej bardzo rodziny Mizgalskich. (…) Huczne wesele w Wilkowyi wyprawił brat panny młodej, tamtejszy ksiądz proboszcz. W małżeństwie tym urodziło się siedmioro dzieci: najstarszy syn Marian, kolejno dwie córki Kazimira i Martyna, i znowu kolejno trzech synów: Stanisław, Antoni i Władysław oraz najmłodsza córka Helena.

Dziadek był świetnym fachowcem, potrafił nie tylko utrzymać tak liczną rodzinę, ale i dzieci swe wykształcić. Znany i ceniony był nie tylko w Środzie, ale i w dalszej okolicy. Budował domy mieszkalne i przede wszystkim kościoły, m.in. w Koszutach, Nekli i Jutrosinie. Ślad po budowlanej działalności dziadka pozostał w postaci monogramu NP na furtce prowadzącej do kościoła w Środzie oraz wymienienia nazwiska dziadka jako budowniczego obok fundatora na tablicy kościoła w Jutrosinie. Swoje budowle kontrolował jeżdżąc po okolicy bryczką lub dwukółką.

Z tego okresu w pamięci naszej mamy pozostała anegdota. Otóż dziadek, przejeżdżając obok jakiejś chałupy, usłyszał głośny płacz młodszego z dwóch siedzących na przyzbie chłopców. Wysiadł z bryczki (miał zawsze cukierki w kieszeni dla spotykanych dzieci) i zapytał: „Czego beczysz, chłopcze?”. Na to starszy z chłopców, patrząc nieprzyjaźnie na obcego, pouczył młodszego: „Becz Bartku, becz, bo to nie jego chałupa”.

Nasz dziadek, obok działalności budowlanej, prowadził też gospodarstwo rolne. Przy drodze do Topoli kawał ziemi należał do dziadka, były na nim stawy rybne oraz czynna cegielnia. Pamiętam i stawy, i cegielnię, gdy jako trzy- może czteroletnia dziewczynka towarzyszyłam dziadkowi w jego kontrolnych wyjazdach na pole. Mama opowiadała, że na podwórzu koło domu był zawsze duży ruch, pracowali cieśle i murarze oraz ludzie oporządzający zwierzęta gospodarcze. Końmi zajmował się stangret o nazwisku Sieradzki, który naszych rodziców zawoził do ślubu do średzkiego kościoła. Kareta była paradna, stała potem w powozowni, w której nam, dzieciom, nie wolno było się bawić. Krowy w pole wypędzał skotarz, naturalnie tylko latem, i one wieczorem do udoju wracały do obory. Po podwórzu kręcił się zawsze wszelakiego rodzaju drób, czasami nawet także kozy i świnie. Zarządzanie tym całym gospodarstwem przez dziadka i babcię było prawdopodobnie, jak to się dzisiaj określa, ekonomicznie prawidłowe.

Ambicją dziadków było wykształcić wszystkie dzieci. Chłopcy w wieku około dziesięciu lat kolejno oddawani byli na tak zwaną stancję do Ostrowa i uczęszczali do tamtejszego niemieckiego gimnazjum. Mama opowiadała, że pobyt w Ostrowie, z dala od domu i ukochanej mamulki, był prawdziwą tragedią dla jej młodszego brata Stanisława, który zawsze trzymał się blisko matki i obiecywał, że jak dorośnie, kupi jej złotą karetę. Trzej bracia: Marian, Stanisław i Antoni zdali maturę w gimnazjum w Ostrowie, najmłodszy Władysław niestety zmarł w wieku trzynastu lat. Córki naukę pobierały w Środzie i w Poznaniu. Oprócz niemieckiej szkoły w Środzie kształciły się na prywatnych lekcjach, a może na kursach.

Przede wszystkim jednak wszyscy potomkowie moich dziadków znali doskonale literacki język polski, dawną i współczesną literaturę i historię Polski.

W Środzie mówiono swoistym, z „pochylonym dźwiękiem” językiem; najstarszy brat mamy lubił popisywać się znajomością tej gwary. Wyższe studia ukończyli wszyscy trzej bracia naszej mamy: architekturę najstarszy Marian na Politechnice w Berlinie-Charlottenburgu, a dwaj młodsi tamże – agronomię. W Berlinie także studiowała starsza od mamy siostra Kazimira, jako uczennica znanego w świecie Konserwatorium Scharwenki. Ogromnym ciosem dla wszystkich w rodzinie była jej śmierć w wieku dwudziestu sześciu lat, podobno z powodu choroby nerek. Nasza mama pobierała lekcje francuskiego, muzyki i malarstwa, na które jeździła do Poznania. Dwa jej olejne obrazy z kwiatami wiszą w mieszkaniu mego brata Stanisława. Opowiadała nam, że zamiast na obiad, pieniądze wydawała na kawę i słodycze w cukierni.

Najmłodsza z córek dziadków, Helena zwana zawsze Henią, została nauczycielką gry fortepianowej po kilkuletniej nauce u profesora Eichstaedta w Poznaniu. Grała pięknie, miała obszerne wiadomości w wielu dziedzinach i pisała, tak jak nasza mama, piękne, literacko poprawne listy do naszej rodziny. Od cioci Heni już jako kilkuletnia dziewczynka dowiedziałam się, że woda jest związkiem dwóch gazów: tlenu i wodoru. Może to miało wpływ na to, że zostałam chemikiem? (…) Kochana przez nas dzieci ciocia Henia była uosobieniem dobroci i radości życia.

W domu dziadków, jak w wierszu Kochanowskiego, panowały dobre obyczaje, uznające hierarchię władzy rodzicielskiej i harmonię między rodzeństwem, co prawda, jak to zwykle bywa, z przewagą silniejszych psychicznie nad słabszymi.

Dalsze więzi między rodzinami, tak ze strony dziadka, jak i babci, były także znaczne. Dowodem na to są wspólne amatorskie fotografie, wykonywane przed domem, w podwórzu i w ogrodzie. (…)

W jadalni wisiał piękny fotograficzny, duży portret naszej babci z najstarszym dzieckiem Marianem na rękach. Po urodzeniu dzieci babcia bardzo chorowała i leczona była modną wówczas i nawet jeszcze dzisiaj metodą polewań wodą według księdza Kneippa. Nie wiem, czy początek leczenia odbył się w jakimś zakładzie, czy sanatorium w Niemczech, ale z opowiadań mamy wiem, że zabiegi polewania wodą wykonywała w domu nasza mama. No i babcia wyzdrowiała, ale zawsze w moim odczuciu, nawet po latach, była smutna, nie słyszałam jej na głos śmiejącej się ani skorej do zabawy z nami. Uśmiechała się blado do nas, czułam jednak, jak bardzo nas kochała i jak chciała, żebyśmy byli w jej domu.

Od czasu choroby naszej babci rzeczywiste rządy w gospodarstwie domowym przejęła nasza mama, a po jej zamążpójściu ciocia Henia. Była to sprawa niełatwa: duży, gościnny dom, duże obejście gospodarcze i wiele zagadnień z tym związanych. Bracia po studiach rozpoczynali własne życie, a dziadkowie byli coraz starsi, likwidacji ulegały niektóre elementy działalności zawodowej. Dom jednak zawsze tętnił życiem.

Nasza śliczna mama miała wielu konkurentów. Opowiadała nam, że zjawiali się oni w domu dziadków, prosili o rękę córki i po odmownej decyzji dziadków odjeżdżali, nie zamieniwszy nawet paru słów z mamą. Decyzją odgórną kandydat odpadał jako nieodpowiedni pod jakimś względem. Mama nie była pytana i tylko po minach dziadków orientowała się, że były jakieś oświadczyny.

Dla nas, następnego pokolenia, ten patriarchalny zwyczaj był całkowicie niezrozumiały i nie do przyjęcia. To my same wybierałyśmy swoich partnerów życiowych i przedstawiałyśmy naszej Mamie, i tylko jej, bo tatuś już nie żył. Dopiero gdy córka siostry babci naszej, Marysia z Śmiechowskich przywiozła do Środy z Ostrowa dwóch młodych kawalerów, przystojnych i wesołych, naszego ojca i jego brata Hilarego, nasza mama sama zdecydowała i swoją decyzję stanowczo przeprowadziła. Obaj młodzieńcy byli towarzysko wyrobieni, muzykalni, bo ojciec śpiewał tenorem, a stryj akompaniował na fortepianie. Od tej wizyty ojciec często przyjeżdżał do Środy i zaczęły się normalne konkury i narzeczeństwo. Ślub naszych rodziców odbył się w średzkiej kolegiacie 12 stycznia 1909 roku, co równocześnie stało się wyjściem naszej mamy z domu rodzinnego i dało początek naszej rodzinie Ewertów.

Mama nasza jako osobowość miała niewątpliwy wpływ na atmosferę panującą w jej rodzinnym domu w Środzie. Zawsze uśmiechnięta, o niezwykle wyrównanym i do zgody skłonnym usposobieniu, wszystkim pomocna, była dobrym i życzliwym duchem w domu dziadków. Była przy tym śliczna, co po latach potwierdził jeden z jej dawnych adoratorów, gdy na spotkaniu ze mną i moją siostrą Kają westchnął: „To są córki pięknej Mery, ale daleko im do urody matki”. Nam, dzieciom, stworzyła razem z Ojcem kochany, bezpieczny, mimo wielu przeciwności i cudowny we wspomnieniach dom rodzinny.

Bardzo przez nas kochana była zawsze młodsza siostra mamy, ciocia Henia – czuła, przyjazna i skłonna do dzielenia z nami i radości, i dziecięcych smutków. To dzięki naszej Mamie i cioci Heni pozostało w mej pamięci tyle dobrych i ważnych na całe życie wspomnień z wakacji w Środzie.

Jak tylko pamięcią sięgam, lato z mamą i rodzeństwem spędzaliśmy w Środzie.

Zawsze tam było słonecznie, ciepło i wesoło nam, dzieciom, bo nawet gdy deszcz padał, potem była zabawa z taplaniem się bosymi nogami w błocie. Groźne tylko były burze, gdy po wygaszeniu ognia w kuchni cała rodzina zbierała są w jadalni i odmawiała różaniec. Obawa przed burzą pozostała we mnie na zawsze.

Każdego ranka po obudzeniu widziałam jasne promienie słońca i leżąc spokojnie w łóżku, czekałam na wejście dziadka, który po rannym obchodzie gospodarstwa miał pełne kieszenie owoców. Rzucał je nam na pościel, mówiąc: „Panienka się obudziła i nie płacze?”. Równocześnie z drugiego pokoju odzywał się głos mamy: „Dziewczynki nie jadły jeszcze śniadania, nie wolno na pusty żołądek jeść owoców”. Dziadek bardzo nas kochał i lubił z nami przebywać i żartować. Pamiętam, że brał na kolana małą Kaję, która ledwo umiała mówić całymi zdaniami, i prosił: „Kajuchna, opowiedz dziadzi bajeczkę”. Z każdym razem słyszał to samo: „Raz była mama malutka i wzięła, i wyrzuciła za drzwi, i już”. Kto, kogo i za co wyrzucił, nie było ważne, bo bajeczka sama w sobie była śliczna i z wdziękiem opowiedziana. (…)

Pomimo panującej w Europie wojny, jeździliśmy corocznie na wakacje do dziadków. W Środzie było zasobnie, swojsko i spokojnie, jedzenia nie brakowało w przeciwieństwie do głodującego Berlina i zdarzających się rozruchów robotniczych. Wakacje to był cudowny czas, mówiliśmy tylko po polsku, mieliśmy trochę starszych od nas towarzyszy zabaw, mieszkających w dziadkowym podwórzu, i czułą, troskliwą opiekę starszych. Nie mieliśmy zupełnie zabawek, lalki pozostawały w Berlinie, ale wokoło było pełno miejsca i przedmiotów do zabaw. Budowaliśmy z gałęzi szałasy, urządzaliśmy sklepy, w których sprzedawano i kupowano. Z cegieł o różnych odcieniach otrzymywaliśmy po roztarciu kamieniem na desce sypkie materiały, które nazywaliśmy odpowiednio mąką, kaszą, cukrem i solą. Towarzyszyliśmy pracującym w podwórzu i w ogrodzie, i uczyliśmy się rozmaitych dostępnych dla nas czynności. Dzień zawsze był w pełni zajęty i urozmaicony, nie było mowy o nudzie i pytaniu dorosłych: „czym i w co mam się bawić”. Do zabawy zawsze włączała się wesoła, uśmiechnięta ciocia Henia, tak jakby nie dzieliła nas duża różnica wieku.

I do tego dochodziła zawsze patriotyczna i religijna atmosfera domu dziadków, którą tworzyły historyczne opowiadania, książki, obrazy na ścianach, wspólne pacierze i śpiewy, oraz przede wszystkim bezustannie czynny fortepian. W ciągu dnia na lekcje, które dawała ciocia Henia jako nauczycielka w Środzie, a wieczorem na słuchanie pięknie wykonywanych utworów Chopina i naukę polskich ballad i pieśni ze śpiewnika Barańskiego.

Już jako małe dziewczynki orientowałyśmy się doskonale w wykonywanych z maestrią utworach i miałyśmy swoje ulubione walce, mazurki, polonezy czy etiudy.

Słuchaczy miała ciocia Henia wielu, bo oprócz nas, domowników, przez otwarte okna saloniku muzyka docierała do okolicznych domów. Czasami dzieci z sąsiedztwa stawały gromadą pod oknami pokoju. Do niektórych utworów ciocia Henia deklamowała przejmującym głosem teksty, np. wiersze Ujejskiego do Marsza żałobnego Chopina lub odpowiednie wiersze Mickiewicza do mazurków. Śpiewała też o kalinie, która rosła… i o żołnierzu, który z tęsknoty za domem rodzinnym uciekł z wojska. Każda muzyka wywoływała w nas, słuchaczkach, prawdziwy dreszcz zachwytu, wciskała się głęboko do serca i umysłu. Co do mnie, równocześnie z literami drukowanymi i pisanymi poznałam zapis nutowy łatwych utworów fortepianowych, bo chodziłam za ciocią Henią, prosząc błagalnie: „ciociu, niech ciocia da mi lekcję”, co przy nadmiarze lekcji nie zawsze cioci dogadzało.

Gdy w czasie naszego tam pobytu Środę odwiedzał także brat mamy, wujek Stach, wieczory poświęcone były jego opowiadaniom. Siadywaliśmy wtedy wszyscy najczęściej w podwórzu na ławce pod oknem kuchennym i z zapartym tchem słuchaliśmy jego zmyślonych opowiastek o ukrytych pod cukrówką w ogrodzie skarbach i ich strażnikach. Wuj lubił bowiem z nas żartować i nas straszyć. Najciekawsze jednak były przez niego szczegółowo przekazywane, obszerne wyjątki z trylogii Sienkiewicza, opowiadane ze swadą i gestykulacją.

Znaliśmy więc wszystkie postacie z trylogii, wcielaliśmy się w nie, wyszukując odpowiednie w naszym mniemaniu kostiumy ze skrzyń na strychu domu. Były więc kapelusze, parasolki, dawne suknie i firanki, które można było cudacznie na siebie założyć oraz kijki do gry w krykieta, służące nam, zależy od potrzeby, jako konie lub szable. Trylogię więc znaliśmy wcześniej niż byliśmy zdolni do jej przeczytania i poznania piękna jej języka, opisów przyrody i sytuacji.

W 1918 roku (…) do Środy przyjechała ciocia Hela, żona najstarszego brata naszej mamy z całą swoją gromadką dzieci: Marysiem, Antkiem, Helą i Stachem. Dziadkowie byli uszczęśliwieni obecnością wnuków, w domu było gwarno i hałaśliwie, obaj chłopcy, jak to chłopcy, zamiast mówić spokojnie, wykrzykiwali swoje kwestie. Dziadek, pamiętam, zakrywał sobie uszy, oboje z babcią nie byli już bowiem najmłodsi, jedynie ciocia Henia miała zawsze uśmiech na twarzy.

Gwar 1918 roku nie był jednak niczym w porównaniu do tego, co działo się w domu dziadków w 1919 roku. Nasza rodzina z niespokojnego Berlina pierwszym możliwym transportem Polaków wybrała się do Polski. Na świecie było już zielono i ciepło, trasa Berlin–Środa zajęła nam w wagonach towarowych cały tydzień. W domu dziadków zajęliśmy w siódemkę, to jest rodzice i pięcioro dzieci, pokój na strychu z dwoma łóżkami i kanapą. Czwórka dzieci spała obok siebie w poprzek łóżka, do którego dostawiono kuchenną ławkę dla jego poszerzenia. Mama z niemowlęciem Marysiem zajmowała drugie łóżko, a tatuś spał na kanapie. Potem zjawił się w Środzie wujek Stachu z bardzo nam, dzieciom, oddaną żoną Marysią. Ulokowani zostali w mieszkaniu Busi Dobskiej, bo krótko po nich, także z Berlina, zjawili się całą rodziną wujostwo Marianowie z czwórką dzieci. Pokazał się także, co prawda na niedługo, wuj Antoni, powstaniec wielkopolski. Jak na możliwości domu dziadków, dodatkowych mieszkańców było trochę za wiele, ale w takim ścisku przetrwaliśmy wszyscy do jesieni.

Pamiętam stałe rozmowy dorosłych na temat światowej i polskiej polityki, powtarzały się w nich nieznane dla mnie nazwiska obce i polskie oraz nowe pojęcia, jak nihilizm, socjalizm, i bolszewizm. Nasz ojciec i wujowie wyjeżdżali do Poznania w poszukiwaniu miejsca swojej przyszłej działalności i odpowiednich mieszkań dla rodzin. Miała w tym swój udział nasza mama, zwłaszcza w wyborze mieszkania w Poznaniu, gdy tatuś zdecydował się przejąć funkcję kierownika produkcji w fabryce farmaceutycznej R. Barcikowski SA w Poznaniu. Jeździła też do Berlina likwidować tamtejsze mieszkanie i przewieźć dobytek do Poznania. (…) Wieczorne gonienie się i szukanie w grze zwanej „nie ma wilka”, w której, o dziwo, brała też udział ciocia Henia, należy do najmilszych naszych wspomnień. Hałasem wtedy najprawdopodobniej przeszkadzaliśmy dorosłym mieszkańcom domu. Busia Dobska otwierała okna i prosiła: „nie krzyczcie tak głośno”.

Pamiętam, jak nasza mama ratowała jakimiś kroplami babcię, która zasłabła, i pocieszała ją, że dzieci są na dworze i muszą hałasować, takie ich prawo. A tak naprawdę, nie było w całym domu miejsca, w którym starszy człowiek mógłby się schronić i odpocząć. Zrozumiałam to o wiele za późno!

Jesienią tego roku opuściliśmy całą rodziną nasz kochany dom w Środzie. Było słoneczne popołudnie i do mieszkania szliśmy z poznańskiego zachodniego dworca pieszo. Ulica Głogowska wydawała mi się bardzo ludna i gwarna, a ludzie życzliwie uśmiechnięci, tak jak i rodzice, którzy, widać to było, cieszyli się na własny, nowy dom. Wszystko w nim było przygotowane, łóżka do spania zaścielone dla każdego z nas osobne i kolacja gotowa na stole. Biegaliśmy radośnie po obszernym mieszkaniu, więc z trudem zagoniono nas do spania. Pamiętam, że następnego dnia rano obudziłam się, gdy wszyscy jeszcze spali, weszłam do zalanej słońcem sypialni rodziców i cicho, nie budząc nikogo, obejrzałam dokładnie wszystkie pokoje, korytarze i inne pomieszczenia, zaglądając do każdego kąta. I byłam zadowolona i szczęśliwa. Zaczynał się nowy okres w moim i naszym życiu, polskie otoczenie, polska szkoła i niedaleko, bo w Środzie, kochająca, bliska rodzina. (…)

Wakacje 1920 roku i następne spędzaliśmy jak dawniej w Środzie, ale już niepełnymi rodzinami. (…) Były zawsze pełne wrażeń. Jednego roku wuj Marian Pospieszalski kupił dla nas, wszystkich dzieci, żywego osła i odpowiedni wózek. Mogliśmy urządzać sobie samodzielne wycieczki w pola. Atrakcją tamtych wakacji był nasz pieszy powrót z nich do Poznania. Wyszliśmy ze Środy rano, osioł ciągnął wózek z młodszymi dziećmi i prowiantem na cały dzień, wujek Marian nadawał tempo marszu, a my, starsze trzy dziewczynki i trzej chłopcy, dzielnie mu towarzyszyliśmy. Drogi polne i szosy były puste (naturalnie nie było żadnych samochodów), tylko czasami pojawiał się jakiś pojazd konny. Postoje były częste, mama wydawała wtedy napoje i posiłki. Wieczorem, zmęczeni, ale zadowoleni, znaleźliśmy się w Poznaniu. (…)

Okres wyjazdów na wakacje do domu dziadków skończył się dla nas, dziewczynek, wraz ze ślubem cioci Heni z nowym dla nas wujem Wincentym Kujawą. (…) Ciocia Henia i wujek Witek zamieszkali we frontowej części wybudowanego przez dziadka i będącego jego własnością, domu przy ulicy Kegla w Środzie. Po jakimś czasie przeprowadzili się do niego i dziadkowie. Dom przy drodze Kostrzyńskiej opustoszał dla nas, choć byli w nim nowi mieszkańcy. Nie wiem kto pierwszy nazwał go „Starą Chatą” i tak już zostało, bo nazwa się przyjęła.

Od czasu tamtych dziecięcych i młodzieżowych wakacji nigdy już nie widziałam ani ogrodu, ani podwórza, ani nie potrafiłam sobie wyobrazić wnętrza i mieszkańców „Starej Chaty”. W moich odczuciach i pamięci dom dziadków pozostał na zawsze domem rodzinnym naszej mamy, który mnie i nas w pewnej mierze ukształtował, pomógł wejść w życie i był źródłem wielu radości.

Tekst jest fragmentem książki M.A. Smoczkiewiczowej pt. Moje wspomnienia (Poznań, Wydawnictwo Miejskie Poznań i Wyd. PTPN, 2020, opr. Norbert Delestowicz).

Prof. dr hab. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa (1910–2006), z domu Ewert-Krzemieniewska. Absolwentka Państwowego Liceum i Gimnazjum Żeńskiego im. Generałowej Zamoyskiej oraz Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu w klasie fortepianu. W latach 1928–1933 studiowała chemię na Uniwersytecie Poznańskim, uzyskując w 1933 r. tytuł magistra filozofii. W latach 1934–1937 pracowała w Katedrze Chemii Farmaceutycznej UP jako asystentka, a w czasie II wojny światowej – w charakterze laborantki w Zakładzie Fizjologii Roślin Uniwersytetu Rzeszy w Poznaniu. Po wojnie kontynuowała pracę w Zakładzie Chemii Nieorganicznej i Analitycznej Wydziału Farmaceutycznego UP. W 1964 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, w 1972 – profesora zwyczajnego. Na emeryturę przeszła w 1980 r., ale do końca życia pracowała naukowo. Jest autorką i współautorką 230 publikacji, w tym 9 książek i skryptów. Pod jej kierunkiem powstało ok. 190 prac magisterskich, 9 doktoratów, 3 habilitacje. M.A. Smoczkiewiczowa jest także autorką opracowania Cmentarz zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu (1982).

Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Dom rodzinny mojej Mamy” znajdują się na s. 4–5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Dom rodzinny mojej Mamy” na s. 4–5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Król demokracji jest obrzydliwie nagi / Krzysztof Skowroński, prof. Andrzej Nowak, „Kurier WNET” nr 82/2021

Co do tego, że pandemia jest wykorzystywana do ograniczenia wolności przez rządy światowe, nie mam wątpliwości. To trend antycywilizacyjny, w którym rządy są narzędziem gigantycznych korporacji.

Fatalizm jest nieroztropny

W Poranku WNET 24 marca Krzysztof Skowroński rozmawia profesorem Andrzejem Nowakiem o demokracji, pandemii i obronie przed demagogią. Wywiadu można posłuchać na portalu wnet.fm. 

Krzysztof Skowroński: Czego znakiem jest aresztowanie Andżeliki Borys?

Prof. Andrzej Nowak: Znakiem kłopotów osoby, która jest aresztowana, ale także w oczywisty sposób znakiem kłopotów osoby, a raczej sytemu politycznego, dokonującego tego aresztowania.

Szef organizacji, którą możemy nazwać państwem białoruskim, niewątpliwie przeżywa trudne chwile. Stara się zyskać kontrolę nad swoimi poddanymi, kontrolę nad tymi, którzy już poddanymi się nie czują, ale chcą czuć się obywatelami.

Z drugiej strony ten rosnący nacisk Rosji, a konkretnie Władimira Putina, na jednoznaczne podporządkowanie Łukaszenki Moskwie sprawia, że próbuje on pokazać metodami, które znamy z setek lub nawet tysięcy innych przypadków, że trzyma mocno cugle władzy w swoim kraju i nie da się zepchnąć ze sceny.

Nie po raz pierwszy wykorzystuje do tego retorykę antypolską. Sam fakt, że chce ustanowić 17 września świętem państwowym, pokazuje, że Łukaszenka wykorzystuje stary sowiecki sposób budowania ideologicznej pozycji w państwie. Widocznie jest on jeszcze skuteczny wobec jakiejś części społeczeństwa białoruskiego, choć już na pewno nie jest to większość, co pokazały ostatnie protesty. Łukaszenka nie odwołuje się do zasad demokratycznych, tylko do grupy, która będzie mogła poprzeć go w kolejnych trudnych dla jego władzy miesiącach.

Propaganda Aleksandra Łukaszenki mówi, że Polska to hiena Europy. To czarny PR, ale nasz kraj podlega także naciskom ze strony Unii Europejskiej, gdzie mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem. Czemu to zawdzięczamy?

Polska pod obecnymi rządami stoi w poprzek planom ideologicznym grupy posiadającej władzę w Parlamencie Europejskim. Trzeba powiedzieć, że sposób trzymania tej władzy przez ową grupę, czyli działających ręka w rękę frakcji, które mają około ¾ głosów w PE, jest sprzeczny z zasadami, które jednocześnie głosi.

To grupa, w której główną rolę odgrywa frakcja nazywająca się chrześcijańsko-demokratyczną, na czele z byłym premierem Polski Donaldem Tuskiem. Są tam też socjaliści i liberałowie. Powołuje się ona na prawa mniejszości, na wysłuchiwanie głosu słabszych, a w istocie całkowicie pozbawia tego głosu mniejszości w PE. Odbywa się to hasłem pod znanym z bolszewickiej interpretacji Oświecenia, jaką nadał tamtej epoce Wolter: „Nie ma wolności dla wrogów wolności”. Jeżeli ktoś myśli inaczej, niż chce tego ta ideologiczna rewolucja w Brukseli, ten nie ma prawa głosu.

Unia Europejska przeżywa kłopoty w pewnym sensie podobne do kłopotów prezydenta Białorusi, czyli ma bardzo słabą legitymację demokratyczną dla tej rewolucji. Niewątpliwie sprawa walki o prawa dla 56, czy 57 płci nie plasuje się na szczycie listy potrzeb i zagadnień, którymi żyją społeczeństwa europejskie, a więc nie jest to program wynikający z woli tych społeczeństw. To próba odgórnej rewolucji ideologicznej wbrew fundamentalnym zasadom, które powołały UE do życia. Łamane jest prawo, łamana jest zasada demokracji, łamane są zasady zdrowego rozsądku, który jest potrzebny w ideologicznym szaleństwie wylewającym się z tego centrum rewolucji, jakim jest Parlament Europejski.

Wezwanie Komisji Europejskiej, by natychmiast wprowadzić sprzeczny z prawem element warunkowania wypłaty funduszy europejskich ideologiczną poprawnością, jest przejawem rewolucyjnej furii.

Powód tego posunięcia został nawet oficjalnie podany. Polska odwołała się do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, by orzekł, czy owo żądanie wiązania z ideologią pomocy gospodarczej w UE jest prawne czy bezprawne. To powoduje, że rewolucja przyspiesza, bo okazuje się, że król demokracji jest obrzydliwe nagi.

Kilka lat temu rozmawialiśmy na temat polskiej racji stanu. Wtedy powiedział Pan, że ważne jest reformowanie Unii Europejskiej w duchu Europy Ojczyzn i że Polska powinna się rozwijać w ramach UE. Czy podtrzymuje Pan swoje zdanie?

Położenie geopolityczne Polski się nie zmieniło w ciągu tych lat i w ciągu najbliższych lat też prawdopodobnie się nie zmieni, choć scena światowa jest tak dynamiczna, jak nie była od ponad stu lat. Nadal mamy na wschodzie sąsiada, którego polityczną twarzą jest Władimir Putin, a na zachodzie – sąsiada, którego twarzą od dawna jest bardzo wpływowe lobby przemysłowe, które chce traktować Polskę jak kraj zapasowy, w którym realizuje się pewne niemieckie interesy. Jest to niestety nadal fakt historyczny, że duża część elit niemieckich – zarówno gospodarczych, jak i politycznych – nie może sobie wyobrazić Polski suwerennej w swoich decyzjach gospodarczych, związanych z realizowaniem właśnie polskiej racji stanu.

Unia Europejska do pewnego stopnia daje jednak możliwości powściągania imperialnych ambicji krajów, które chcą traktować Europę jako swój folwark. Myślę, że trzeba przypominać te zasady, które nadal jeszcze są w UE i nie należy przyjmować założenia, że rewolucja ideologiczna, o jakiej mówiliśmy, jest nie do zatrzymania.

Taki fatalizm wydaje się nieroztropny, bo zakłada, że nie zatrzymamy tej rewolucji w Europie i będzie to możliwe jedynie, gdy z niej wystąpimy. To nierealistyczne, bo Polska nie może stanąć poza Europą, znajdując się między Niemcami i Rosją i będąc w tym miejscu rozwoju gospodarczego, kiedy jest połączona z Europą tyloma więziami. Wydaje mi się, że scenariusz Polski poza Europą jest więc nierealistyczny.

Scenariusz zmiany Europy ze stanowczym głosem Polski, wetującym i organizującym mniejszość blokującą, budującym sojusze, jest bardziej realistyczny, choć też niepewny i obarczony pewnym ryzykiem. Widzimy jednak, że trwają rozmowy na temat budowania silniejszej frakcji w PE z udziałem wyrzuconych przez Donalda Tuska z Europejskiej Partii Ludowej Węgrów i z udziałem stosunkowo silnej frakcji włoskich eurorealistów. Takie przesunięcia mogą się dokonywać i im bardziej szaleństwa rewolucji ideologicznej staną się jawne, tym większa szansa, że będą partnerzy do współpracy na rzecz ich zatrzymania.

Co Pan sądzi o lockdownie? Kto na tym zyskuje, a kto traci? W jakim miejscu znalazła się cywilizacja zachodnia?

Nadal spotyka się głosy, że pandemia jest fikcją, że jej nie ma. Brzmią one niewiarygodnie. Każdy ma w kręgu swoich znajomych, czasem przyjaciół czy rodziny, osoby, które stały się ofiarami pandemii, niestety także śmiertelnymi. To jest w kręgu naszego osobistego doświadczenia. Mówienie, że mamy do czynienia z sezonową grypą, która jest wykorzystywana przez rządy do zabrania nam wolności, w jednej części jest na pewno nieprawdziwe – nie jest to zwykła grypa.

Działania, które ograniczają skutki rozprzestrzeniania się tego wirusa, są konieczne. Można krytykować poszczególne rozwiązania czy kalendarz ich wprowadzania, ale wszystko się we mnie burzy, gdy widzę, ile jest demagogii w tych, którzy porównują Polskę ze Szwecją, wskazując, że tam ograniczenia nie są tak stanowcze, a liczba zmarłych jest mniejsza niż w Polsce.

Na czym polega ta demagogia? Na wyjmowaniu kawałka rzeczywistości z kontekstu i przedstawianiu go jako retorycznego cepa do uderzenia w tych, którzy tę rzeczywistość obserwują. Trzeba porównać Szwecję z Danią, Norwegią czy Finlandią i wtedy widzimy, jaka przepaść dzieli te kraje o podobnej dyscyplinie społecznej i podobnej gęstości zaludnienia. Wtedy widzimy, jak słabo Szwecja lokuje się w tym rankingu krajów skandynawskich, bo nie przyjęła dostatecznie silnych środków zapobiegawczych.

Nie odczuwam w takim stopniu skutków pandemii, jak prywatni przedsiębiorcy, dlatego nie mogę powiedzieć, że rozumiem w pełni ich irytację. Mogę tylko wyrazić przekonanie, że ta dolegliwość dla przedstawicieli poszczególnych branż, które cierpią najbardziej na ograniczeniach związanych z pandemią, to bardzo poważna sprawa i rząd powinien zrobić, ile może, by pomagać tym niszczonym przez pandemię sektorom. Wydaje mi się, że niemało już w tym zakresie zrobił.

Opozycja w Polsce bije rekordy w nieuczciwości, nierzetelności i histerii. Wykorzystuje z wyjątkową demagogią obecny stan pandemii, by niezależnie od tego co rząd robi, przedstawić to jako fundamentalny błąd. Ubolewam nad tym, że część moich współobywateli daje się temu uwieść.

Myślę, że proces szczepień, który Polska realizuje stosunkowo szybko na tle innych krajów europejskich, może pomóc wyjść z tego stanu częściowego paraliżu naszego życia i naszej gospodarki i w drugiej połowie tego roku będziemy mogli ocenić, gdzie Polska plasuje się wśród innych krajów w odniesieniu do szkód wywołanych przez pandemię.

A co do tego, że pandemia jest wykorzystywana do ograniczenia wolności przez rządy światowe – nie mam wątpliwości, że tak jest. To szerszy trend antycywilizacyjny, w którym już nie rządy odgrywają główną rolę, ale stają się one narzędziem gigantycznych korporacji, które pokazały swoją siłę, wyłączając wtedy urzędującego jeszcze prezydenta USA ze świata wirtualnego, nad który panują. Chcą one, by świat wirtualny zastąpił rzeczywisty. To chyba najważniejszy front współczesnej walki.

Musimy bronić rzeczywistości przed nierzeczywistością. Pandemia jest wykorzystywana do tego, żebyśmy pozostali w świecie nierzeczywistym. Częścią tego jest obraz, któremu ulegają antyszczepionkowcy.

Niezależnie od tego, że spiski są i tendencja walki z ludzką wolnością się nasila, musimy najpierw wyjść z pandemii, używając takich środków, jakie mamy, i zająć się odbudową gospodarki i demokracji, która na pewno nie w Polsce jest najbardziej zagrożona. Ten problem dzielimy z całym światem.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Andrzejem Nowakiem pt. „Fatalizm jest nieroztropny” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Andrzejem Nowakiem pt. „Fatalizm jest nieroztropny” na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Od św. Józefa Jezus jako człowiek uczył się pełnienia woli Bożej / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” nr 82/2021

Przemyślenie tego bezprecedensowego wydarzenia – Wcielenia – każe przyjąć, że ludzki rozwój Jeszuy domagał się naśladowania cnót podpatrzonych u ziemskiego, jeśli tak można rzec – adoptowanego ojca.

Sławomir Zatwardnicki

Jeszua uczy się zbawiać

Jeśli któryś z Czytelników potraktował tytuł mojego tekstu jako typowy przykład dzisiejszych nadużyć popełnianych w nagłówkach – w zasadzie miał rację. Naturalnie, że zbawiania nie można się nauczyć. A jednak nie byłoby zbawienia, gdyby nie pewne lekcje, które młody Jezus musiał pobrać od rodziców, którym, jak zanotował ewangelista, do pewnego czasu był poddany. W tym sensie tytuł daje się obronić.

Takie są prawidła Wcielenia potraktowanego poważnie. Mówimy nieco bezrefleksyjnie, że Słowo stało się człowiekiem. Przemyślenie tego bezprecedensowego wydarzenia każe przyjąć, że ludzki rozwój Jeszuy domagał się naśladowania pewnych cnót podpatrzonych u ziemskiego, jeśli tak można rzec – adoptowanego ojca. Ale chodzi przede wszystkim o coś znacznie większego.

Święty Józef reprezentował Boga Ojca w ludzkim życiu Wcielonego. Od stosunku opiekuna do podopiecznego zależał w jakiejś mierze stosunek Jezusa do Ojca niebieskiego.

Gdyby coś nie zagrało, gdyby pojawiła się jakaś dysfunkcja w Świętej Rodzinie, młody Jeszua wyszedłby ze wszystkimi typowymi dla takich sytuacji syndromami. To zaś oznaczałoby ni mniej, ni więcej, że Boży zamiar zbawienia nie mógłby się powieść.

Pięknie pisał o Józefie – cieniu Ojca w Patris corde papież Franciszek. Od świętego ojca uczył się Jezus „doświadczalnie”, jaki jest stosunek Jahwe do wybranego przez siebie ludu. Antropomorfizacji Boga, jakiej dopuścili się autorzy natchnieni, odpowiada zatem doświadczeniu miłości, jakie stało się udziałem młodego Jezusa branego na ramiona i przytulanego do brodatego policzka cieśli:

„A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima,
na swe ramiona ich brałem;
oni zaś nie rozumieli, że troszczyłem się o nich.
Pociągnąłem ich ludzkimi więzami,
a były to więzy miłości.
Byłem dla nich jak ten, co podnosi
do swego policzka niemowlę –
schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go” (Oz 11,3-4).

Zresztą nabożny stosunek do Pisma nabył młody Jezus – znów – od św. Józefa.

Świętość ziemskiego ojca, ale nie niepokalaność (ta tylko w przypadku Maryi), stanowiła być może również naukę dla Jezusa.

Można sobie wyobrazić, jak obserwował słabości Józefa, Jemu samemu obce, a przede wszystkim – jak ten mężczyzna sobie z nimi radził. Aprobował i nie aprobował zarazem. Józef nie akceptował swoich ułomności, ale z drugiej strony, gdy się pojawiły, nie tracił ufności w Boże miłosierdzie. Na zasadzie echa idącego z przyszłości, można by w tym dosłyszeć późniejszy stosunek Jezusa do grzeszników.

A może właśnie z postawy Józefa zapamiętał na całe życie, że Bóg realizuje swój plan nawet nie tyle pomimo, co wręcz w ludzkiej słabości. I Jezusowi przyjdzie przecież w końcu zakończyć karierę cudotwórcy i kaznodziei, by zbawić nas przez Krzyżową bezsilność. Z kolei całe wcześniejsze lata to harówka, bez weekendów i urlopów, a często dokonująca się również nocami, dla naszego zbawienia. Od kogo nauczył się tyrać od świtu do zmierzchu, jak nie od świętego cieśli? Przy czym nigdy nie była to „praca dla pracy”, lecz praca dla służby. Współczesny psycholog zapewne pomyliłby to totalne zaangażowanie Jezusa i dołączył do grona krytycznie nastawionej rodziny: „Potem przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak, że nawet posilić się nie mogli. Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: »Odszedł od zmysłów«” (Mk 3,20-21).

Bodaj najprościej dostrzec lekcję pt. „posłuszeństwo”.

Wzywany w litanii mianem „światło Patriarchów”, jest św. Józef rzeczywiście miarą posłusznego pełnienia woli Bożej. Jak Abraham stawiał się na wezwanie Boga („Oto jestem”), tak opiekun Jezusa bez wahania i pod prąd samego siebie i wszystkiego wokół – szedł za głosem Boga, ilekroć ten dawał mu się słyszeć.

Często zresztą we śnie – czy będzie nadużyciem wyobrażenie sobie Józefa tak spracowanego, że zasypiał na modlitwie? „Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański” (Mt 1,24). Potrafił też długo oczekiwać na Boże prowadzenie – jak to się stało np. w Egipcie, gdzie Józef wyczekiwał obiecanej nowiny o tym, że może już powrócić do ojczystego kraju.

Nie pocił się, co prawda, krwawym potem – przynajmniej ewangeliści o tym milczą – jednak nie kto inny jak Józef nauczył Jeszuę, że pełnienie Bożej woli kosztuje. Gdy będziemy towarzyszyli Jezusowi i – jak Józef oraz uczniowie Pańscy w Ogrójcu – zasypiali w czasie modlitwy, niech nam przyświeca ta myśl: nie byłoby tego decydującego momentu w dziejach ludzkości, kiedy Jezus decyduje się wypić kielich do dna, gdyby nie Józef. To od niego uczył się Jeszua dawać posłuch woli Bożej. Nie tylko Najświętsza Maryja Panna, ale wszyscy członkowie Świętej Rodziny wypowiedzieli swoje „fiat” dla naszego zbawienia.

Ojciec Święty zwrócił uwagę w swoim liście apostolskim na inne jeszcze – pozornie wykluczające się, a w rzeczywistości dopełniające – przymioty Oblubieńca Maryi. Józef potrafił z jednej strony przyjmować rzeczywistość taką, jaka ona była, ale z drugiej strony twórczo ją przemieniać.

Akceptacja tajemniczej i zwykle wrogiej, a zawsze niezrozumiałej rzeczywistości nie oznaczała w jego przypadku bierności czy rezygnacji. Nie ulegał typowej dla mężczyzn pokusie wycofania się w alkohol czy inne uśmierzacze bólu egzystencjalnego.

Nie dezerterował z pola walki, owszem, z darem męstwa w duszy walczył na pierwszej linii frontu dziejów zbawienia. Trochę w duchu „z różami na czołgi”, ale broniąc się skutecznie, a ostatecznie zwyciężając. Gdy Małżonce przyszło rodzić nie w szpitalu ginekologicznym, lecz w stajni – przystosował ją do tego celu; gdy Herod dyszał żądzą zabicia Dziecka, zorganizował bynajmniej nie turystyczną wycieczkę do Egiptu. Całkiem dosłownie trzeba by powiedzieć, że nie byłoby naszego zbawienia, gdyby Józef poddał się okolicznościom i wywiesił białą flagę.

Papież pisze, że „wiara, której nauczył nas Chrystus, jest raczej tą wiarą, którą widzimy u św. Józefa, nie szukającego dróg na skróty, ale stawiającego czoła »z otwartymi oczyma« temu, co się mu przytrafia, biorąc za to osobiście odpowiedzialność”. Czytelnika chciałbym zostawić z zadaniem domowym. Polegałoby ono na przeszukaniu Ewangelii w celu wydobycia tej twórczej odwagi również w życiu Jezusa w czasie Jego publicznej służby. Znamienne, że Ukrzyżowany rezygnuje nawet z tego drobnego znieczulacza mogącego uśmierzyć ból: „dali Mu pić wino zaprawione goryczą. Skosztował, ale nie chciał pić” (Mt 27,34). Może nie z otwartymi oczami, ale na trzeźwo dopełnił dzieła zbawienia.

Czy to Bóg Ojciec odsunął ziemskiego ojca Jezusa z Jego życia, czy to sam Józef usunął się w cień w którymś momencie? Znając posłuszeństwo opiekuna Jezusa – można założyć, że działali w porozumieniu.

W każdym razie w życiu Jezusa daje o sobie znać i to znamię świętego Józefa: wolność dawana innym osobom. Chodzi o taki rodzaj sprawowania ojcowskiego autorytetu, który szanuje tajemnicę wychowanka i służy jej, wyrzekłszy się roszczenia do „posiadania” dziecka. Do tego stopnia, że w którymś momencie uznaje się za bezużytecznego.

W życiu Jezusa zaprocentowało to z pewnością na sto procent. Nie znać w Jego zachowaniu ani cienia toksycznego przywiązywania innych do siebie, a wolność dana nam, ludziom, przez Syna Bożego, jest tak absolutna, że możemy wzgardzić nawet zbawieniem.

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Jeszua uczy się zbawiać” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Jeszua uczy się zbawiać” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Paweł Rakowski: W tej chwili do Jerozolimy zjeżdżają się wierni z Nazaretu i innych miast izraelskich

Wzgórze Świątynne w Jerozolimie

Dzisiejszy gość „Kuriera w samo południe” opowiada o tegorocznych pandemicznych obchodach Wielkanocy w Izraelu, a także o tamtejszej społeczności chrześcijan.

W dzisiejszym „Kurierze w samo Południe” Paweł Rakowski, specjalista ds. Bliskiego Wschodu, mówił m.in. jak w tym roku będą wyglądać obchody Wielkanocy w Ziemi Świętej:

W ubiegłym roku wyglądały one inaczej niż zawsze, w tym 2021 roku będzie trochę lepiej. Będą miały miejsce drobne celebracje z udziałem wiernych, m.in. w Bazylice Grobu Pańskiego.

Rozmówca Adriana Kowarzyka przybliża także słuchaczom temat społeczności chrześcijańskiej w Izraelu. Ekspert wskazuje, że społeczność ta zazwyczaj pozostaje niewidoczna, bo niknie w tłumie dużej liczby pielgrzymów z całego świata, jednakże w tym roku z powodu pandemii sytuacja jest zgoła odmienna:

Trzeba wziąć pod uwagę to, że większość chrześcijan w Izraelu stanowią osoby pochodzenia palestyńskiego mające obywatelstwo izraelskie lub nie. Tak więc w tej chwili do Jerozolimy zjeżdżają się wierni z Nazaretu i innych miast izraelskich. To grupa licząca ok. 200 tys. ludzi.

Paweł Rakowski opowiada również o sytuacji o przygotowaniach palestyńskich chrześcijan do pandemicznych obchodów Świąt Wielkiej Nocy:

Szacuje się również, że izraelskie władze zezwolą na przyjazd ok. 5 tys. chrześcijan palestyńskich z okolic Betlejem na celebrację Wielkiego Piątku i niedzielną mszę rezurekcyjną.

W dalszej części rozmowy ekspert dotyka też tematu pandemii koronawirusa w Izraelu i izraelskiego programu szczepień:

Pomimo, że większa część izraelskiego społeczeństwa jest już zaszczepiona to w dalszym ciągu zalecany jest dystans społeczny i maseczki na ulicy. I to przypomina, że okres pandemiczny jeszcze się nie zakończył. Niemniej trzeba wziąć też pod uwagę to, że chrześcijanie izraelscy czy palestyńscy będą celebrować tegoroczną Wielkanoc już w swoich parafiach i obchody te będą jednak przypominały celebracje z czasów wcześniejszych.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Wariactwo rewolucji kulturowej skończy się jak wszystkie poprzednie / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 82/2021

Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Jadwiga Chmielowska

Kwiecień plecień wciąż przeplata trochę zimy, trochę lata. Przyroda budzi się ze snu. Czy my przebudzimy się po pandemii? Nie po tej covidowej, atakującej ciało, ale tej gorszej, niszczącej nasze mózgi i serca. Odkąd kłamstwo jako postprawda i zło w postaci relatywizmu zaczęły zagłuszać prawdę i dobro – my, ludzie, zaczynamy, błądząc po manowcach, gubić swoje człowieczeństwo.

Prof. Andrzej Nowak przypomina o odwiecznym dylemacie w historii myśli politycznej. Już Platon rozważał: „na czym ma polegać sprawiedliwość w polityce. (…)

Machiavelli zaś zostawia następnym pokoleniom następującą »receptę«: trzeba przemocą realizować swoje interesy, ale jednocześnie tak oprawiać w piękne słowa tę ich bezwzględną siłę i brutalność, żeby powstawało wrażenie działania w imię dobra wspólnego.

Połączenie siły i udawania, siły i manipulowania, siły i propagandy – to jest istota polityki według Machiavellego, który porzuca całkowicie odniesienia moralne dla świata polityki”.

Przyszło nam żyć w świecie makiawelizmu: wszystko dozwolone, zmiany pojęć i języka mają pozwolić na sterowanie społeczeństwami.

Już Francuzi po rewolucji w XVIII wieku zmienili nazwy miesięcy, a Hitler w wieku XX nakazał tropić nazwy żydowskie w języku niemieckim i eliminować je. I tak na przykład nie wolno było używać nazwy jednostki częstotliwości Herz – bo pochodziła od nazwiska Żyda. Zrobił się taki bałagan, że po kilku latach wrócono do normalności.

Teraz rewolucjoniści kulturowi znów chcą wykasować wiele pojęć i zastąpić je nowymi. Skończy się to wariactwo tak samo, jak poprzednie. Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. Etykiety „Żyda”, „wroga ludu”, „kontrrewolucjonisty” zostały zastąpione przez „klerykała”, „antysemitę” i „faszystę”. Obecnie „antysemitą” może być nawet Żyd, a twórcom „nowego ładu” to nie przeszkadza. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Dzieci autora książki o żołnierzu wyklętym, zatytułowanej Chrystus za nas, my za Chrystusa, są piętnowane w przedszkolu jako „dzieci faszysty”. Siewcom nienawiści wydaje się, że wszystko mogą. Nieprzypadkowy jest atak środowisk oszalałych z nienawiści na IPN, SDP i Daniela Obajtka za polonizację mediów. Borys Budka otwarcie zapowiedział likwidację na uniwersytetach kierunków historii i teologii. „Nowy człowiek”, w pełni zniewolony, nie ma czerpać wiedzy z doświadczenia, tradycji i wiary przodków.

Profesor Andrzej Nowak przestrzega: „III RP jest przecież silniejsza niż okrojona Polska po drugim rozbiorze, także militarnie, i choć nie jesteśmy potęgą, to deklarując samodzielność, niezależność, budzimy niepokój i złość w imperialnych stolicach”.

„Pobudzona została furia – dziś postępowych – kolonizatorów, którzy chętnie nazywają siebie emancypatorami. Zatem próbuje się nas spacyfikować, stosując kamuflaż ideologiczny znany już w starożytności i zalecany przez Machiavellego”. Ratunek prof. Nowak widzi w idei Międzymorza.

Ksiądz Franciszek Blachnicki, którego setną rocznicę urodzin obchodzimy, wskazał Kościołowi nową drogę do serc młodzieży. Może hierarchowie skorzystaliby z tej sprawdzonej metody?

„Bóg jest miłością, a miłość poznaje się, oddając za siebie nawzajem życie, tak jak Jezus oddał swoje życie za nas” (z homilii księdza Madan Sual Singha z archidiecezji Cuttack-Bhubaneswar w Indiach). Jezus nauczał:

„Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?”.

Nie lękajmy się, zło przeminie jak covid. Chrystusowego Kościoła bramy piekielne nie przemogą. Jezus pokonał śmierć. Zmartwychwstał.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego