Rządy państw Unii wkrótce będą mniej niezależne niż polskie województwa / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 100/2022

Fot. CC A-S 2.0 | Flickr.com

Już dawno powinien powstać zespół analizujący korzyści i koszty ewentualnego polexitu, a także scenariusze możliwego wyjścia z Unii Europejskiej, tak by uniknąć chaosu i niepotrzebnych strat.

Zbigniew Kopczyński

Wolność czy pieniądze?

Narastający konflikt polskiego rządu z Komisją Europejską, a raczej grillowanie Polski, każą zastanowić się nad sensem dalszego członkostwa Polski w UE. Już dawno powinien powstać zespół analizujący korzyści i koszty ewentualnego polexitu, a także scenariusze możliwego wyjścia z Unii, tak by uniknąć chaosu i niepotrzebnych strat.

Niestety, zamiast analizy mieliśmy uchwałę partii rządzącej deklarującą pozostanie w Unii. Domyślać się można, że bezwarunkowo. Znacznie osłabiło to polską pozycję negocjacyjną i, uważam, rozzuchwaliło eurobiurokratów do coraz dalej idących ingerencji w polskie sprawy. Pozbawiliśmy się tego, co szachiści nazywają groźbą ruchu, silniejszego narzędzia niż sam ruch.

Nie tylko w polskie sprawy ingeruje Bruksela. Swego czasu przewodnicząca Komisji Europejskiej namaściła Donalda Tuska na przyszłego premiera RP, a ostatnio otwarcie zagroziła Włochom użyciem wobec nich odpowiednich instrumentów, jeśli wybiorą rząd, który nie będzie podobać się trzymającym europejską władzę. To już jawne dążenie do pozbawienia krajów członkowskich suwerenności. Jeśli eurokomisarze mają decydować o rządzie w Polsce, we Włoszech czy innym kraju Unii, to państwa członkowskie będą miały mniej suwerenności niż polskie województwa.

Oczywiście dla grzecznych będzie nagroda w postaci funduszy europejskich i wielu uważa, że warto położyć uszy po sobie i brać, co dają. Dlatego właśnie należy zdecydować: wolność czy pieniądze?

Tak, właśnie wolność, a nie pozostanie w Unii, powinna być tematem dyskusji.

Mówienie o Unii jako idei europejskiej integracji jest mylące, jako że dzisiejsza Unia bardzo różni się od tej, do której wstępowaliśmy, o pierwotnej jej formie nie wspominając. Dziś priorytetem brukselskich elit nie jest wolny przepływ ludzi, towarów i pieniędzy oraz swoboda prowadzenia biznesu jako podstawy rozwoju gospodarczego, ale dbałość o realizację ideologicznych postulatów bez liczenia się z kosztami, również osobowymi.

Wielu Polaków, zwłaszcza sympatyków opozycji, bardzo chciałoby skutecznej interwencji Komisji Europejskiej i pozbawienia władzy Zjednoczonej Prawicy, notabene wybranej w demokratycznych wyborach. Pomijając taki drobiazg jak podeptanie woli wyborców, sukces tej interwencji nie musi być trwały. Zdarzyć się przecież może, że w kolejnych państwach wybory wygrają i władzę przejmą partie podobne do tych, które wygrały w Szwecji i we Włoszech. Ot, choćby hiszpańska Vox, francuskie Zjednoczenie Narodowe czy Alternatywa dla Niemiec. I one właśnie z – o zgrozo! – PiS-em i Fideszem ustanowią nową Komisję Europejską i ta nowa Komisja przywróci do władzy PiS, korzystając z narzędzi otrzymanych od euroentuzjastów.

Prawo należy stanowić przewidując, że samemu też można znaleźć się na miejscu obecnych przeciwników, a wtedy pojęcia suwerenności i integracji europejskiej nabiorą innego znaczenia.

Jeśli zdecydujemy się na oddanie całkowitej władzy nad Polską obcym instytucjom, choćby i europejskim, będzie to ruch w jedną stronę. Po zmianie władzy w UE nie będzie można się z tego wycofać. Tak jak wielu targowiczan żałowało swojej naiwności i zaproszenia carycy do interwencji w Rzeczypospolitej. Po rozbiorach nie można już było jej odprosić.

Musimy więc zdecydować, czy gotowi jesteśmy sprzedać naszą niepodległość, czy też chcemy zachować ją bez względu na koszty. Tak, Polacy w swej historii wielokrotnie dowodzili, że wolność nie ma dla nich ceny. Niestety dzisiaj całkiem spora jest grupa tych, którym „w niewoli przysmaki” smakują lepiej niż „w wolności kęsek lada jaki”. (Wskazówka dla młodych wykształconych z dużych ośrodków: Wygooglować Pies i wilk europejskiego bajkopisarza Jeana de La Fontaine spolszczoną przez polskiego zaściankowego nacjonalistę Adama Mickiewicza.)

Jeśli więc zdecydujemy się sprzedać naszą suwerenność, musimy zastanowić się nad ceną. Pamiętajmy, że zapłatę dostaniemy tylko raz. Za kupioną suwerenność Bruksela ani nikt inny drugi raz nam nie zapłaci. Później to my będziemy płacili.

A może zastanówmy się, komu tę suwerenność sprzedać? Przecież nie tylko Bruksela (czytaj: Niemcy) jest chętna. Może dobić targu z Władimirem Władimirowiczem? Dobrze zapłaci. Czy lepiej być zapóźnionym peryferium, eksporterem taniej siły roboczej, czy przemysłowym centrum imperium, bogacącym się na handlu z biedniejszą resztą, tak jak to było w XIX wieku? W dodatku zapłatę otrzymać możemy w postaci stałych i pewnych dostaw surowców po umiarkowanych cenach, bez opłat za emisję CO₂. Zauważmy, że dziś Niemcy panikują przed nadciągającą zimą, a Białorusini nie. Mają swoją ciepłą wodę w kranie, gaz w kuchence i grzejące kaloryfery.

Jeśli jednak Polacy, w co mimo wszystko wierzę, nie będą gotowi sprzedać swojej suwerenności, zastanowić się należy, czy jest szansa zachować ją, pozostając w Unii.

Do niedawna pozostawało to w sferze political fiction, jednak po wynikach ostatnich wyborów w Szwecji i Włoszech pojawiło się światełko w tunelu. To oczywiście za mało, by zablokować odlotowe pomysły rządzących Unią. Gdy jednak dodać do tego kilka państw z rządami nie tak radykalnymi, lecz trzeźwo stojącymi na ziemi, może uda się odwrócić dominujące dążenie do tworzenia jednolitego państwa europejskiego. Myślę tu przede wszystkim o państwach wyszehradzkich i bałtyckich, może też bałkańskich. A jeśli dołączy do nas np. Hiszpania, będzie dobrze.

To scenariusz optymistyczny, a na razie mamy to, co mamy. Pozostaje nam więc twardo bronić naszego interesu w ramach Unii i równolegle dokładnie przeliczyć opłacalność jej opuszczenia.

Najłatwiej skalkulować stronę ekonomiczną. I tu najbardziej potrzebny byłby zespół speców od gospodarki i finansów z różnych opcji politycznych. Liczby nie mają poglądów, więc można merytorycznie pracować mimo różnic w politycznych sympatiach, a efekt tej pracy byłby trudno podważalny.

Najłatwiej nie znaczy łatwo, bo w tej kalkulacji uwzględnić należy wiele elementów, część łatwo policzalnych, inne znacznie trudniej. Do tych ostatnich należą spodziewane turbulencje w eksporcie i imporcie z krajów Unii.

Może się zdarzyć, że polexit nie zmieni swobodnej wymiany handlowej z UE, to kwestia decyzji politycznej i to raczej unijnej niż polskiej. Jednak doświadczenia brytyjskie nakazują spodziewać się raczej dążenia do ukarania opuszczającego Unię, nawet gdyby nie było to w interesie pozostałych krajów UE.

Spowoduje to duże problemy firm eksportujących na europejskie rynki i koszty związane ze zmianą kierunków eksportu.

Gospodarka PRL nastawiona była na wymianę między bratnimi krajami i eksport do nich, głównie do ZSRR. Pamiętam pohukiwania z Moskwy na początku lat dziewięćdziesiątych: „Uważajcie, Polaczki, jeśli będziecie chcieli na Zachód, to zapomnijcie o eksporcie do nas, a waszego badziewia nikt na Zachodzie nie kupi. Będziecie jeść chleb z kartoflami”. I co? I szybko polscy producenci poprawili jakość wyrobów, dostosowali je do norm cywilizowanego świata i eksportują z powodzeniem gdzie się da, nie tylko do krajów Unii. Zmiana kierunku eksportu z europejskiego na amerykański, brytyjski, chiński czy indyjski będzie z pewnością mniej problematyczna i kosztowna.

Najłatwiej policzyć to, co widać, czyli przepływy między budżetami Polski i Unii. Dzisiaj więcej otrzymujemy z kasy Unii niż do niej wpłacamy. Z czasem, wraz ze wzrostem naszego PKB, różnica będzie maleć, aż w końcu staniemy się płatnikiem netto.

Dzisiaj jednak jesteśmy beneficjentami, przynajmniej teoretycznie, bo blokada środków pod pretekstem zagrożonej praworządności i nakładanie kar o, delikatnie mówiąc, wątpliwym uzasadnieniu, wywracają całe to obliczenie.

Jednym z ważnych argumentów za wstąpieniem do Unii Europejskiej była kwestia bezpieczeństwa. Rzeczywiście w tamtym czasie pozostanie poza Unią oznaczało bycie w strefie buforowej między Wschodem a Zachodem i narażenie, a właściwie bezbronność wobec agresywnego sąsiada. Do NATO wstąpiliśmy wprawdzie wcześniej niż do Unii, ale było to członkostwo tylko formalne, bez obecności wojskowej NATO w Polsce i niewielkich możliwościach (i chęciach) przyjścia nam z pomocą w chwili zagrożenia. Liczyliśmy, że poprzez integrację gospodarczą i inwestycje w naszym kraju wzbudzimy w naszych partnerach motywacje do obrony zarówno nas, jak i swoich inwestycji. Inna rzecz, że przecenialiśmy zarówno ich gotowość do pomocy, jak i potencjał.

Wojna na Ukrainie zmieniła sytuację. Rosja okazała się nie taka silna, jak się obawialiśmy, a zaangażowanie zachodnich krajów Unii w pomocy Ukrainie raczej symboliczne. Realną i znaczącą pomoc otrzymała Ukraina spoza Unii: z Ameryki, Wielkiej Brytanii, a z krajów Unii z Polski.

Dziś raczej nie mamy złudzeń, że w razie rosyjskiej napaści na nasz kraj brukselskie, berlińskie i paryskie chodniki zostałyby sumiennie zamalowane przez współczujące nam europejskie elity, ale zatrzymać rosyjską ofensywę musiałyby nasze kraby i abramsy. A na pomoc moglibyśmy liczyć od tych, którzy pomagają Ukrainie.

Gospodarka, finanse, obronność to wielkie i ważne sprawy, ale zwykłego człowieka bardziej interesuje swoboda podróżowania po Europie, możliwość podjęcia pracy, otworzenia biznesu czy studiowania. Ewentualne wystąpienie z Unii znacznie to utrudni. Brukselscy urzędnicy zadbają, byśmy zapomnieli o układzie z Schengen. A skoro Niemcy i Austria przez siedem lat trzymali swoje rynki pracy zamknięte dla Polaków, zamkną je i po polexicie.

Wspomniałem tylko o kilku aspektach rozważań o wyjściu lub pozostaniu w Unii. Przedstawienie całości to zadanie dla wielu, i to mądrzejszych ode mnie.

Niemniej należy podjąć prace nad raportem analizującym plusy i minusy ewentualnego polexitu. Nawet gdyby trwały tak długo, jak nad raportem o polskich stratach wojennych. Nawet, jeśli uzupełniony byłby głosami odrębnymi lub protokołami rozbieżności.

Jego powstanie, pozwoli nam podjąć decyzję, jeśli zajdzie taka potrzeba. Naszym europejskim partnerom pokaże, być może, że możemy żyć poza Unią i nie musimy zgadzać się na wszystkie fanaberie eurozarządców.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wolność czy pieniądze?” znajduje się na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wolność czy pieniądze?” na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Owidiusz przebywał na zesłaniu pośród Tatarów, nauczył się ich języka i w nim tworzył poezję, która niestety zaginęła

Język tatarski jest obecny wszędzie. Ludzie mówią po tatarsku, nie po kazachsku, uzbecku, ponieważ uważam, że kazachski nie oznacza języka czy ludu. Uważamy, że oni wszyscy są Tatarami.

Piotr Mateusz Bobołowicz, Krzysztof Skowroński, Naim Belgin

(…) PMB: Jak wygląda współpraca Tatarów z Turkami tu, na miejscu? Chodzi mi oczywiście o mniejszości etniczne.

NB: Nie widzimy różnicy między Tatarami a Turkami. To są ci sami ludzie, ten sam język, ta sama religia. Turcy z Mołdawii należą do odrębnej grupy. To chrześcijanie z Gagauzji w Mołdawii. Mamy też u nas inną grupę Gagauzów, którzy są muzułmanami, i nazywamy ich Gajal [Gadżal]. Gadżalowie i Gagauzowie to ten sam lud, ale niektórzy z nich to chrześcijanie, a niektórzy – muzułmanie.

PMB: Skąd w ogóle wzięli się tutaj Tatarzy?

Dawna nazwa Morza Czarnego brzmiała Karadengiz. Nie oznacza ona „czarnego” morza. Można tłumaczyć słowo ‘kara’ jako ‘czarny’, ale nasze słowo ‘kara’ ma wiele znaczeń: duży, silny, majestatyczny. Karadengiz było morzem Tatarów, bo Kara to nazwa jednego z plemion tatarskich.

Od roku 500 do 1500 Włosi z Wenecji i Genui nazywali to morze na swoich mapach Mare Maggiore – Morzem Wielkim, a nie Morzem Czarnym. Tak więc Morze Wielkie, a nie Czarne, ale, jak wiadomo, Morze Śródziemne jest dziesięć razy większe niż Karadengiz i z tego powodu przyjęto obecną nazwę. Słowa ‘kara’ nie tłumaczy się jako ‘czarny’. Czy macie w swoim języku słowo ‘karaola’? ‘Karaul’? W języku bułgarskim, rosyjskim, a także rumuńskim występuje słowo ‘karaul’ i odnosi się do ‘kara’, czyli silny, i ‘ul’, czyli chłopiec. W przeszłości był to rodzaj policji czy straży w wioskach. To słowo, zapożyczone od Tatarów, jest nadal używane w tych krajach. Uważamy, że Tatarzy przybyli tu 3000 lat temu.

(…) Zacząłem od tego, ponieważ uważamy, że wszystkie ludy tureckie, a za nimi Hunowie – zna pan pewnie Attylę (naród węgierski uznaje go za swojego władcę) – nawet jeśli nie jest naszym bezpośrednim przodkiem, to Hunowie są przodkami Tatarów. A przodkami Hunów były ludy turańskie, które żyły w Europie. Herodot mówił o Getach. Myślimy, że Geci to nie lud romański, tylko turański, który tam się osiedlił. I wszystkie ludy przed nimi przyszły z Azji. W tej perspektywie widzimy naszą tradycję, nasze ubrania, nasze słowa.

Kiedy dokonujemy odkryć archeologicznych i rozmawiamy z rumuńskimi archeologami, mówią, że nie mają specjalistów od kultury turańskiej. Myślę, że to żart, bo jeśli chce się poznać prawdę, a nie bajkę, to można poprosić o specjalistę z innego regionu. Mamy kontakty w Kazachstanie, Kirgistanie, Uzbekistanie, nawet antropologów i archeologów z Węgier, którzy mogą pomóc.

Jest to kolejny problem dla Rumunii – nie chcą odkrywać prawdy o tych rzeczach, ponieważ przyjęli, że tu znajdowała się Dacja, którą zajęli Rzymianie i to właśnie od Daków i Rzymian pochodzą Rumuni. Nie rozumiem, jak i kiedy doszli do takich wniosków. Bardzo ciężko jest zrobić ten skok myślowy.

Owidiusz był na zesłaniu w tym regionie, w mieście Tomis, dzisiejszej Konstancy. Będąc tutaj, napisał, że nic nie rozumie w tym barbarzyńskim języku. Wszyscy mówili, że tu żyją Dakowie, a Dakowie mówią po łacinie. Owidiusz napisał w swoim dzienniku, że nic nie rozumiał z tego języka. Uczył się go i tworzył w nim poezję. Niestety nie znaleźliśmy tych wierszy. Myślę, że gdy je znajdziemy, zobaczymy, że to nasz język.

Codex Cumanicus jest napisany w naszym języku, rozumiemy go, ale to kompendium o kulturze Kipczaków i Kumanów. Zostało napisane w XIV wieku i w tym okresie większość Tatarów przechodziła na islam. W tym kodeksie można znaleźć wiele słów z języków arabskiego i perskiego, ponieważ Tatarzy przyjęli islam od mistyków z Persji. Wszystkie słowa religijne pochodzą z perskiego, a nie z arabskiego. W Dobrudży i w Turcji te słowa pochodzą z perskiego. Mówi się, że w języku rumuńskim jest 5000 słów z języka tureckiego, ale to nieprawda. Z języka tureckiego pochodzi niewielki procent, natomiast wiele, wiele słów pochodzi z perskiego. Może macie w waszym kraju słowo „czorab”, „czorba”, czoban? Nie? W rumuńskimi istnieją i pochodzą z perskiego, wzięte od Tatarów. (…)

PMB: Co znaczy dla Pana być Tatarem w Rumunii?

Być Tatarem w Rumunii, w tym konkretnym regionie, to nie być „gościem”. Jesteśmy gospodarzami. To nasz dom. Nawet Rumuni uważają Dobrudżę za nasz region. Kochamy wszystkich. Rozumiemy wszystkich. I żyjemy ze wszystkimi w pokoju, ale polityka rumuńskiego rządu i narodu różni się od naszej.

Historia, której nas uczą w szkołach, nie jest prawdziwą historią świata. To historia z czasów Ceausescu, komunistycznych, czasów Securitate. Ciężko nam rozwiązać tę kwestię, ale nie jest to problem nierozwiązywalny, tylko uciążliwy. Jesteśmy w stanie żyć z tą sytuacją, poradzić sobie z nią.

PMB: Jak wyobraża Pan sobie przyszłość Tatarów?

Jeśli nic nie zrobimy, wkrótce Tatarzy w tym regionie zostaną pozbawieni własnej kultury i języka. W innych regionach język tatarski nie został zatracony. Gdy jadę do Uzbekistanu, słyszę, jak mówią po tatarsku. Nie jeżdżę do Kazachstanu, ale spotykam się z ludźmi z Kazachstanu i bardzo dobrze się rozumiemy. Język tatarski jest obecny wszędzie. Wszyscy ci ludzie mówią po tatarsku, nie po kazachsku, uzbecku, ponieważ uważam, że „kazachski” nie oznacza języka czy ludu. Uważamy, że oni wszyscy są Tatarami.

Jeśli chcą uznać, że są Kazachami – dobrze, są Kazachami. Jeśli chcą być Uzbekami, OK, ale „Uzbek” to imię: Uzbek-chan był Chanem Złotej Ordy i stąd pochodzi nazwa.

Krym to tylko region, nie ludzie, ludzie to Tatarzy. Nogajowie to też nie lud; Nogaj był generałem i stąd nazwa. Ten generał był bratankiem Czyngis-chana. Nogajowie nie są odrębnym ludem, lecz jednym z ludów tatarskich. Przykłady są wszędzie. Azerowie są to Tatarzy. Może inne plemię, rodzina jest inna, ale lud zawsze pozostaje tatarski.

Jeśli w świecie mówi się, że to lud turański, OK, akceptuję. Jeśli chcą być Nogajami, OK. Każdy, kto chce, może być Nogajem, nie ma problemu. Jeśli chcą, by wszyscy Tatarzy na ziemi byli Krymscy, OK, ale Krym jest gdzie indziej, a my mieszkamy tutaj. Nie jesteśmy na Krymie. Pomagamy ludziom z Krymu, ale nie jesteśmy z Krymu. Gdy Chanat Tatarski jeszcze nie istniał na Krymie, Tatarzy byli tu, w Dobrudży. Gdy Chanat Nogajski jeszcze nie istniał, my byliśmy jako Tatarzy tu, w Dobrudży. Byliśmy Tatarami 3000 lat temu. Herodot i inni ludzie już o nas pisali, choć nas za dobrze nie rozumieli. Już wtedy pisali o nas książki, to jest fakt historyczny, a nie jakaś banialuka.

KS: A kim dla Pana jest Czyngis-chan?

Czyngis-chan to nie imię, a tytuł. Czyngis-chan był człowiekiem jak wszyscy inni, dobrym politykiem, który żył w przeszłości, ale dla nas nie jest początkiem.

Historia Tatarów nie zaczyna się od Czyngis-chana. Czyngis-chan był Tatarem, ale nie początkiem Tatarów. Czyngis-chan znaczy „Władca świata”, „Król świata”, ale nie jest przedstawicielem pierwszych Tatarów. Nie rozumiemy, co znaczy „Mongol”. Tatarzy to nie Mongołowie, ale Mongołowie byli Tatarami. To jest fakt i ta kwestia nie podlega debacie.

We wszystkich grobowcach znajdujących się w dolinie Orkhon i na całym terenie Mongolii widzimy tatarskie słowa, nie widzimy za to słów mongolskich. To nie lud mongolski, a tatarski miał konfederację, plemię Tatarów, 33 konfederacje. Dziewięć plemion Tokuz-Tatarów, dziewięć rodzin tatarskich ludów. W przeszłości nie nazywali ich Tatarami. Nazywali ich Kara, ponieważ ‘kara’ znaczy silny. A dla nich Kara to Tatarzy. Po tym historycy nazywali ich Kara-Tatar, Kara-Nogaj, Kara-Halalar. Wszyscy ci ludzie byli Tatarami. (…)

KS: Czy Tatarzy nie chcą mieć własnego państwa?

Jak by to powiedzieć… naszym państwem jest Turcja. Uzbekistan to nasz kraj. Kazachstan to nasz kraj. Azerbejdżan to nasz kraj. Turkmenistan to nasz kraj. Kirgistan to nasz kraj.

Nie uważamy, że nie mamy kraju. Może niektórzy nasi rodacy, niezaznajomieni z historią i kulturą i nieznający tych regionów, tak myślą. Ale kiedy ich zapraszamy do nas, okazuje się, że mają taką samą tradycję i te same zwyczaje. Są nam bliscy. Nasze słowa są bardzo podobne.

Wiem, język można zatracić w ciągu jednego pokolenia. Na razie nie możemy tego podawać jako faktu, może to niczego nie dowodzi, ale język używany w Kazachstanie jest podobny do naszego języka w Dobrudży. Rozumiemy się nawet w 70%. To bardzo dużo. A jeśli pojadę do Kazachstanu na dwa tygodnie, nie mam wątpliwości, że będę płynnie rozmawiał z ludźmi. Ostatnio pojechałem do Uzbekistanu, byłem tam już 3 razy, oglądałem telewizję przez 3 godziny, potem 2 godziny filmu. Potem rozmawiałem z ludźmi i oni mnie pytają: urodziłeś się w Uzbekistanie? Nie.

Ale mówisz jak my. Tak, mówię, mówię jak wy, bo nasz język to wasz język, nie różni się od naszego. I są bardzo zdziwieni. Jak to możliwe? Bo to przecież ponad 4000 kilometrów czy nawet 10000 km. A język jest taki sam.

KS: Nie wymienił Pan Azerbejdżanu.

Tak. W przeszłości Azerowie mówili o sobie, że są Tatarami. Obecnie, pod wpływem Rosji i innej polityki mówią o sobie, że są Azerami. W porządku, nie ma problemu, jeśli chcą być Azerami, niech będą. Azerski też jest językiem turańskim. Nie arabskim, nie perskim, tylko turańskim. (…)

Cały wywiad Piotra Mateusza Bobołowicza i Krzysztofa Skowrońskiego z przewodniczącym Demokratycznej Unii Tatarów Naimem Belginem, pt. „Nawet Owidiusz pisał po tatarsku”, znajduje się na s. 14 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Piotra Mateusza Bobołowicza i Krzysztofa Skowrońskiego z przewodniczącym Demokratycznej Unii Tatarów Naimem Belginem, pt. „Nawet Owidiusz pisał po tatarsku”, na s. 14 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Kto w dzisiejszej sytuacji będzie Wietnamem Południowym, a kto Północnym?/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 100/2022

Amerykańscy żołnierze podczas wojny w Wietnamie | Fot. Wikipedia

Militarne zderzenie imperiów światowych w Afganistanie odmieniło losy świata. Ten kraj był dla Rosji tym samym, czym Wietnam dla Amerykanów – grobem. Jak wiele to ma wspólnego z Ukrainą?

Piotr Sutowicz

Wojna wietnamska – niechciane analogie

Nie przeczytałem jeszcze podręcznika prof. Roszkowskiego do HiT-u, żeby móc o nim mówić, ale przeglądam go, a jak przeglądam, to trafiam na rzeczy, które stają się pretekstem do snucia analogii odnośnie do obecnej wojny na Wschodzie.

Na kilku stronach podręcznika profesor przypomina np. wojnę w Wietnamie. Tę, która toczyła się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Niestety podręcznik ma to do siebie, że nie wyjaśnia wszystkiego albo robi to bardzo skrótowo. Ponieważ to tylko felieton, nie będę wchodził w szczegóły, jedno jest tu kluczowe:

Istnienie dwóch państw wietnamskich z granicą na 17 równoleżniku było wynikiem zgniłego, bo innego pewnie nie mogło być, kompromisu między światowymi ośrodkami siły, który groził wybuchem w każdej chwili. W połowie lat sześćdziesiątych konflikt rozgorzał z całą mocą, czego ofiarami stali się Wietnamczycy.

Wojna trwała 10 lat i zakończyła się przegraną Amerykanów. Zresztą nie tylko militarną, ale i w obszarze kultury masowej, gdzie pod flagą pacyfizmu miał miejsce wielki desant komunizmu na zachodnie społeczeństwa. Ze skutków można było sądzić, że pochód tej ideologii na trwałe zamieni się w marsz zwycięzców. Na szczęście po kilkunastu latach następne militarne zderzenie imperiów światowych, tym razem w Afganistanie, odmieniło losy świata. Ten kraj był dla Rosji tym samym, czym Wietnam dla Amerykanów – grobem.

Co to ma wspólnego z Ukrainą? Może się wydawać, że niewiele, ale przypominam, że otwarta wojna trwa tu od ponad pół roku, a jeżeli przyjąć szerszą skalę, to jest ona kontynuacją konfliktu, który zaczął się w roku 2014.

Gdyby dziś albo w najbliższej przyszłości doszło do zawieszenia broni, to linia frontu stałaby się 17 równoleżnikiem Ukrainy, a więc nie pozostałoby nam nic innego, jak czekać na nowy wybuch.

A gdyby użyć analogii koreańskiej, to tamta strefa rozgraniczenia istnieje od połowy lat pięćdziesiątych i chociaż napięcie jest ogromne, to na razie otwartej wojny nie ma, choć wyrażenie „na razie” jest tu kluczowe.

Jeśli jednak kreślę zarysy analogii między wojną w Wietnamie a konfliktem na Ukrainie, to tak naprawdę chodzi mi o coś innego. Biorąc pod uwagę stopniową eskalację konfliktu i jego zaciętość, prawdopodobne wydaje się, że będzie on trwał nie rok i dwa, ale na przykład całe dziesięciolecie, stanie się wojną na wyczerpanie nie tylko Ukraińców, ale i mocarstw, które w gruncie rzeczy ją toczą, wraz z przypisanymi sobie blokami państw.

Kto w tej sytuacji będzie Wietnamem Południowym, a kto Północnym? Inaczej mówiąc: kto tę wojnę wygra? Mam swoje typy i preferencje, ale w tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę na coś innego. Polska jest niemal na granicy owych gorących wydarzeń i jutro rzecz może nas dotyczyć w stopniu większym niż dziś.

Przypominam, że w wojnie wietnamskiej teatrem działań i ofiarami konfliktu padły także sąsiednie Laos i Kambodża, a skutki, że tak uprzejmie się wyrażę, przewartościowań, jakie zaszły na terenie tych krajów, trwają po dziś dzień.

To nieco inna, ale bardzo pouczająca historia.

Felieton Piotra Sutowicza pt. „Wojna wietnamska – niechciane analogie” znajduje się na s. 6 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Piotra Sutowicza pt. „Wojna wietnamska – niechciane analogie” na s. 6 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Demokracja jest przystosowywana do zmieniających się warunków i ideologii / Marian Smoczkiewicz, „Kurier WNET” 100/2022

Polska musi walczyć o poszanowanie zasad i traktatów unijnych. Jest to tylko kwestia przetrwania, wraz z innymi państwami, naporu grupy ludzi we władzach, ogarniętych szalonymi pomysłami.

Marian Smoczkiewicz

Między młotem a kowadłem

Ostatnie lata są niezwykle bogate w wydarzenia o zasięgu globalnym, czyli mają wpływ na życie społeczne i gospodarcze całego świata. Pierwszym było ogłoszenie przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) pandemii wywołanej przez koronawirusa. Spowodowało to na niespotykaną skalę w historii ludzkości wyhamowanie życia społecznego, kontaktów rodzinnych, religijnych, sportowych, kulturalnych oraz zastój w wielu dziedzinach gospodarki: rzemiośle, gastronomii, turystyce, hotelarstwie. Liczne zakłady przemysłowe zostały czasowo zamknięte. Skutki tego ponosimy do dziś, tym bardziej, że infekcja nie ustąpiła i nikt nie odwołał zakażenia.

Restrykcje na szczęście obecnie mocno ograniczono lub całkowicie zniesiono, gdyż okazało się, że dały niewiele albo nic.

W każdym razie szok dla społeczeństw był ogromny i skutki negatywne będą jeszcze długo odczuwalne. Pytania, czy decyzja WHO o wstrzymaniu normalnego życia na ziemi była słuszna i czym była podyktowana, będą do nas wracać i szybko pewnej odpowiedzi nie należy oczekiwać.

Drugą sprawą, która wstrząsnęła opinią światową, zaskoczyła wszystkich analityków, zachwiała całą gospodarką świata, jest agresja zbrojna Rosji na Ukrainę. Tego nikt się nie spodziewał. Po ponad 70 latach unikania globalnych konfliktów zbrojnych powstała sytuacja, która może się przerodzić w wojnę światową.

Napięcie w stosunkach między Rosją a Ukrainą panowało od dłuższego czasu. Liczne inicjatywy wielkich tego świata (prezydentów, kanclerzy, premierów) nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Nie powstrzymały agresywnych przywódców Kremla od wszczęcia inwazji zbrojnej na sąsiada.

Wszystkie szczytne idee europejskie o poszanowaniu suwerenności państw, możliwości decydowania o swoim losie po prostu okazały się pustymi sloganami, bo wielcy nie muszą się do nich stosować.

To wyłamanie się z ogólnie przyjętych form relacji międzynarodowych wywołało wstrząs i oburzenie, i doprowadziło do ograniczenia stosunków dyplomatycznych z państwem agresora, zamrożenia relacji kulturalnych oraz nałożenia restrykcji gospodarczych. Restrykcje mają wywołać poważne komplikacje w funkcjonowaniu gospodarki kraju, którego dotyczą. Są bardzo dotkliwe, ale uderzają również w tego, który je wprowadził. Działają obustronnie.

Sankcje skutkują wtedy, kiedy są powszechne, odpowiednio długotrwałe i dotyczą wrażliwych obszarów gospodarczych. I tu jest problem. Wiele państw robi większe czy mniejsze uniki. Inni widząc, że powstała luka, chętnie wskakują w wolne miejsce i cała misternie zaplanowana akcja nacisku ekonomicznego kruszy się, nie przynosząc oczekiwanych rezultatów.

W dodatku Rosja zajmuje prawie 1/6 powierzchni ziemi i tak wielkiego państwa nie da się nagle wyłączyć z funkcjonowania świata, jakkolwiek jego poczynania z punktu widzenia współżycia międzynarodowego byłyby nieakceptowalne.

Ten sposób na agresora wydaje się nie do końca skuteczny.

Przebiegu i wyników działań wojennych nie da się dokładnie przewidzieć i rezultaty mogą wszystkich zaskoczyć. Churchill powiedział: „Demokracja to najgorszy system, ale nie wymyślono nic lepszego”. Jest to bardzo trafne stwierdzenie, ale z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze dotyczy to naszego kręgu kulturowego, tzw. cywilizacji zachodniej, która wyrastała przez wieki w społecznościach żyjących w podobnych warunkach życia i kierujących się zasadami etyki chrześcijańskiej, co pozwoliło na wzajemne zrozumienie, pomimo często sprzecznych interesów.

Drugie zastrzeżenie wobec demokracji wynika z pierwszego. W społecznościach żyjących w innych warunkach geograficznych, kulturowych, rodzinnych i religijnych system demokratyczny jest abstrakcją, nie pasuje do ich zwyczajów i mentalności. Demokracja nie wynika tam z wielowiekowej tradycji społecznej, ale jest czymś zaproponowanym z zewnątrz, obcym.

To jest wielki problem naszych czasów; nie można serwować wszystkim demokracji, bo nam się wydaje, że jest najlepsza.

Najbardziej spektakularnym tego dowodem była tzw. wiosna arabska, kiedy to podburzono ludność arabską do obalenia reżimów, obiecując demokrację. Oczywiście nic to nie dało poza morderstwami, grabieżami, niszczeniem dorobku kulturalnego i destabilizacją państw. To nie było wyzwolenie, ale tragedia, z której ludzie do dziś nie mogą się podnieść.

Demokracja w swej historii sięga starożytnej Grecji i Rzymu. Z biegiem czasu przybierała różne formy i dodatkowe określenia, np. demokracja szlachecka, czy do niedawna w naszym regionie – demokracja ludowa. Obecnie najbardziej popularna i lansowana jest demokracja liberalna. To pokazuje, że demokracja jest odpowiednio zmieniana i przystosowywana do zmieniających się warunków i, co najważniejsze, do promowanych ideologii.

Na przestrzeni wieków narody pozostające pod wpływem kultury greckiej i chrześcijańskiej, pomimo licznych wojen i kataklizmów, osiągnęły bardzo wysoki poziom rozwoju kulturowego, naukowego i technicznego. Ustroje państwowe przez wieki zmieniały się wielokrotnie.

Nie ma żadnego dowodu, że obecny, na ogół wysoki komfort życia w państwach zachodnich zawdzięczamy demokracji.

Dlaczego uważamy, że ustrój liberalnej demokracji trzeba wszędzie wprowadzać, nawet pod silną presją, nie tylko ideologiczną? Na jakiej podstawie mamy innym społeczeństwom narzucać nasz punkt widzenia?

Zaskakująca jest siła, z jaką wysocy urzędnicy Unii starają się narzucić innym swoje rozwiązania dotyczące gospodarki i związanej z tym ideologii. Ideologia jest ściśle związana z ekonomią, ponieważ zmusza do przyjęcia wielu rozwiązań, których w inny sposób nie dałoby się wprowadzić, jako że kłócą się poczuciem zdrowego rozsądku, np. zielona energia, wygaszanie kopalń itp. Trudno powiedzieć, czy decydentami kieruje troska o naszą przyszłość, o dobro Ziemi, czy wielkie pieniądze, które za tym stoją.

Wysocy urzędnicy unijni nie są wybierani demokratycznie i nie podlegają żadnym procedurom demokratycznym, takim jak odwołanie. Są to ludzie często przypadkowi, promowani przez układy, mający doświadczenie tylko urzędnicze i bywa, że zamieszani w skrzętnie wyciszane afery pieniężne.

Presja Unii dotyczy nie tylko organizacji państwa, ale również spraw światopoglądowych, poprawności politycznej, w tym problemów tzw. mniejszości seksualnych, podnoszonych przez ruch LGBT. Idee przez niego głoszone niewiele mają wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.

Chodzi o złamanie zasad i relacji społecznych, jakie od wieków ukształtowała kultura chrześcijańska. Społeczeństwami, dla których wszystko jest względne, łatwo manipulować.

Apodyktyczna postawa Unii Europejskiej często jest dla jej pełnoprawnych członków nie do zniesienia. Jej skutki odczuwa ostatnio bardzo mocno państwo polskie. Demokratyczna ponoć Unia popiera opozycję, a nie uznaje dwukrotnie demokratycznie wybranego rządu w Polsce. Przypomina się referendum sprzed ponad 10 lat, które Irlandia odrzuciła w głosowaniu i tym samym zablokowała dalszą integrację Unii. Władze Unii unieważniły więc wynik głosowania, uzasadniając to brakiem wystarczającej informacji. Będziecie tak długo głosować, aż wynik będzie taki, jak my chcemy.

Naciski na Polskę są bardzo bolesne i upokarzające. To zwykłe bezprawie, które ma doprowadzić do zmiany rządu, wyhamowania dynamicznej polskiej gospodarki (pamiętamy zamknięcie stoczni polskich, bo były konkurencyjne dla niemieckich) i stworzenie państwa słabego ekonomicznie, które stanie się kondominium dla bogatszych. Europie nie potrzeba następnego silnego gospodarczo państwa, niech zyski zostaną przy obecnych „prawdziwych” demokracjach, takich jak Niemcy, Holandia, Francja… Frajerom trzeba życie urządzić, bo sami nie umieją. Mają być dużym rynkiem zbytu i zapleczem siły roboczej.

Opozycja w Polsce jest wyjątkowa, nigdzie niespotykana. Zwyczajową rolą opozycji jest proponowanie odmiennych koncepcji rządzenia państwem niż realizowane przez aktualnie rządzących. Obecna polska opozycja w większości nie ma propozycji politycznych, społecznych ani gospodarczych, oprócz zdobycia władzy dla siebie.

Na arenie międzynarodowej jej przedstawiciele zachowują się, jakby nie byli Polakami – typowa targowica. Prócz nienawiści do własnego kraju muszą się za tym kryć duże pieniądze lub obietnice wysokich stanowisk. Układ jest bardzo szczelny, współpracuje z wymiarem sprawiedliwości, co zapewnia mu swobodę działania. Współdziałają z nimi media, w Polsce w dużym procencie finansowane przez kapitał zagraniczny, co jest ewenementem w skali Europy. Inne państwa dbają o to, aby rynek medialny pozostawał w rękach państwa. U nas właścicielem największej stacji telewizyjnej jest kapitał zagraniczny (niemiecko-amerykański), który aktywnie popiera opozycję i ogranicza wolność słowa.

Z jednej strony straszna, krwawa wojna, która nie wiadomo jak się potoczy, kogo jakim stopniu dotknie, jaki świat pozostawi po sobie. Z drugiej strony pełzająca lewacka ideologia, pozbawiająca człowieka tożsamości i podmiotowości. W środku Polska, która ma idee i perspektywy na wolne i godne życie.

Unia to dobry pomysł na współżycie wszystkich państw europejskich, pod warunkiem przestrzegania zasad jej założycieli.

Polska jest pełnoprawnym członkiem tej wspólnoty i musi walczyć o poszanowanie zasad i traktatów unijnych. Jest to tylko kwestia przetrwania, wraz z innymi państwami, naporu grupy ludzi we władzach, ogarniętych szalonymi pomysłami.

Na zakończenie opiszę wyobrażoną sytuację, która uporczywie do mnie powraca. Zaistniała szansa na zakończenie wojny między Rosją a Ukrainą na warunkach do przyjęcia dla obu stron. W negocjacjach biorą udział delegacje wszystkich znaczących państw. Polska delegacja została zaproszona w nielicznym składzie i tylko jako obserwator. Nieważne, że jesteśmy sąsiadem Ukrainy, że ponieśliśmy największe obciążenia finansowe w związku z wojną za miedzą, że cały czas byliśmy aktywni na scenie międzynarodowej, optując za Ukrainą, że znamy jej społeczność od wieków. Ci, co ustalają warunki traktatu, wiedzą lepiej i muszą być pierwsi do podziału korzyści z nowego pokojowego współistnienia. Po podpisaniu umowy uczestnicy konferencji wychodzą z sali obrad w dobrych nastrojach. W bocznym korytarzu słychać hałasy i krzyki: to liczna delegacja rosyjska bije garstkę Polaków, obserwatorów spotkania. Na pytanie, co się dzieje, pada odpowiedź: nic ważnego, Rosjanie mają z Polakami jakieś sprawy do wyjaśnienia.

Oby pokój nastał jak najszybciej, a my obyśmy zostali istotnym graczem w tej dobrej sprawie.

Prof. dr. hab. Marian Smoczkiewicz, chirurg i gastroenterolog, był m.in. pionierem zabiegów laparoskopowych w Polsce.

Artykuł Mariana Smoczkiewicza pt. „Między młotem a kowadłem” znajduje się na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mariana Smoczkiewicza pt. „Między młotem a kowadłem” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

W Europie zaczęły się masowe protesty pokojowe. To rezultat jednej z podstawowych umiejętności rosyjskiej agentury

Dopóki nie pojawi się nowy McCarthy i nie rozpoczną się zdecydowane działania na rzecz „desowietyzacji” Europy, perspektywa Euroazji wg Dugina jest nadal aktualna, z Rosją pod kierownictwem Putina.

Jan Martini

Euroazja – taka piękna idea…

(…) W 1920 roku szef sztabu niemieckiej armii, generał Hans von Seeckt, pisał: „Istnienie Polski jest nie do zniesienia, gdyż nie można go pogodzić z przetrwaniem Niemiec. Polska zniknąć musi i zniknie wskutek swych wewnętrznych słabości i presji Rosji – z naszą pomocą. Dla Rosji istnienie Polski jest jeszcze trudniejsze do zniesienia niż dla nas: żaden rosyjski rząd nie może zgodzić się na istnienie Polski”. (…)

Choć przemyślenia generała von Seeckta pochodzą sprzed 100 lat, ich złowrogie przesłanie ciągle nas straszy, a współcześnie znajdujemy je w projekcie Euroazji Aleksandra Dugina.

Dziś, w obliczu wojny na Ukrainie, może wydawać się, że idea Euroazji została ostatecznie skompromitowana, ale są przesłanki, by sądzić, że realizacja projektu postępuje, choć dyskretnie.

Świadczą o tym dziwne zachowania Niemiec i Francji odnośnie do pomocy wojskowej dla Ukrainy i sankcje finansowe stale nakładane na Polskę – państwo będące najbliższym sprzymierzeńcem Ukrainy i najbardziej zaangażowany w pomoc dla tego kraju. Projektantom Euroazji trudno się rozstać z swoją ideą, bo w jej realizację na przestrzeni paru dziesiątków lat wyłożono miliardy. Aby jednak Euroazja mogła zaistnieć, potrzebne są dwa warunki wstępne, bez spełnienia których kontynuacja projektu jest niemożliwa:

  1. Dokończenie „sprawy Ukrainy” przez spacyfikowanie jej przez Rosję lub w wypadku zwycięstwa Ukrainy – przyjęcie jej do UE.
  2. Zjednoczenie UE w jeden organizm państwowy pod kierownictwem Niemiec.

(…) ‘Euroazja’ to termin, który pojawił się stosunkowo niedawno, ale nie jest niczym innym jak elegancką, działającą na wyobraźnie nazwą Europy „zjednoczonej” i zdominowanej przez kagiebowską Rosję. Według Christophera Story’ego powstanie Unii Europejskiej stworzyło wielkie możliwości rosyjskiej ekspansji na Europę. Proces pełzającego podboju jest rozciągnięty w czasie i składa się z takich elementów, jak uzależnienie energetyczne, zakupy gazet i stacji telewizyjnych przez rosyjskich oligarchów, wejście rosyjskiego kapitału do zachodnich przedsiębiorstw, wykupywanie atrakcyjnych nieruchomości, osiedlanie się wielkiej ilości Rosjan w krajach europejskich itp. Elementem tego procesu jest także usuwanie z życia politycznego (czy nawet fizyczna eliminacja) niewygodnych ludzi – na skalę hurtową zastosowano to wobec polskiej elity narodowej w Smoleńsku.

Największą przeszkodą na bieżącym etapie prac nad Euroazją – zjednoczenia Europy – jest obecny polski rząd, którego usunięcie, według słów Sorosa, „będzie trudne”, ale prace trwają.

Ostatnio byliśmy świadkami wielkiej ofensywy, która przyniosła wymierne rezultaty – poparcie dla Platformy osiągnęło 30%. Zaczęło się od rewelacji płk Pytla, który ujawnił w „Gazecie Wyborczej”, że „Rosja już tu jest” (w szeregach PiS). Później TVN wyemitowała „porażający” materiał o „kłamstwach Macierewicza” na temat katastrofy smoleńskiej, ale najważniejsze było wystąpienie Tuska w Poczdamie z płomienną mową, w której przekonywał, że od zawsze „przestrzegał Europę” przed Rosją. Moją teorią spiskową jest, że całe to wydarzenie – uroczyste wręczenie nagrody narodowi ukraińskiemu na ręce boksera Kliczki z laudacją Tuska – było „ustawką na rynek polski” i miało na celu „dopompowanie” przewodniczącego PO. Tusk przemawiał po polsku (dlaczego po polsku?), a na koniec Wołodymir Kliczko, który wiele lat pracował w Niemczech i ma tam mnóstwo ustosunkowanych znajomych, podziękował „Donaldowi i Platformie Obywatelskiej” za to, co zrobili dla Ukrainy…

Platforma Obywatelska to partia, która najpełniej realizowała założenia i plany budowy Euroazji (zabójczej dla Ukrainy) i prawdopodobnie powstała właśnie w tym celu.

W parlamentaryzmie partie są zakładane przez grupy ludzi skupione wokół pewnej idei czy pomysłu na organizację państwa. Gdy założycielom uda się przekonać do swego programu dostateczną ilość ludzi, dzięki mechanizmom wyborczym demokracji partia zdobywa władzę i ma szansę realizować swój program. W wypadku PO wszystko działało niejako na odwrót; celem miało być zdobycie władzy. Dlatego najważniejszy był wizerunek, a program był rzeczą wtórną (zresztą nie musiano go realizować). Partia została wymyślona w elitarnym gronie generałów służb komunistycznych i specjalistów od marketingu politycznego czy pijaru. Zanim przystąpiono do tworzenia partii, grupa jej twórców-ekspertów musiała sobie odpowiedzieć na pytanie, na jaką partię najchętniej zagłosują Polacy. Ustalono, że partia musi być nowoczesna, europejska, niekomunistyczna (ale nie antykomunistyczna), „centrowo-prawicowo-liberalno-lewicowa”, ideologicznie na tyle niekonkretna, że możliwa do zaakceptowania przez wszystkich, co są „za, a nawet przeciw”.

(…) Blokowanie wypłaty KPO dla Polski, by nie stała się „funduszem wyborczym PiS-u” i uporczywe, czy wręcz bezczelne popieranie Tuska i Platformy Obywatelskiej przez brukselskich funkcjonariuszy, świadczy o tym, że projekt Euroazji wciąż jest realizowany. Fakt, że potęga instytucji europejskich jest wykorzystywana do walki politycznej w Polsce (szef rządzącej w Unii Europejskiej partii EPP był także przywódcą polskiej opozycji!), powinien szokować. (…)

Aby Ukraina mogła się skutecznie bronić, potrzebne jest stałe, bardzo kosztowne wsparcie. Jednak Europejczycy nie wydają się zmotywowani w obronie Ukrainy na tyle, by ryzykować obniżenie swej stopy życiowej. Wiedzą o tym Rosjanie i dlatego można się spodziewać, że niebawem rozpoczną się w Europie masowe protesty ludności „przeciw wojnie i drożyźnie”, a celem ich będzie skłonienie Ukrainy do kapitulacji. Sprawna organizacja masowych protestów to jedna z podstawowych umiejętności sowieckiej agentury. W 1983 roku jeden z szefów KGB, Władimir Semiczastny, organizował w Niemczech milionowe demonstracje „pokojowe”, posługując miejscowym pomagierami w rodzaju marksistowskiego działacza młodzieżowego Olafa Scholza.

Z pewnością dziś Rosjanie dysponują możliwością zorganizowania podobnych protestów. Zresztą prorosyjskie „protesty pokojowe” już się pojawiły – na razie w Niemczech i Czechach, a więc w państwach, gdzie mieszka najwięcej Rosjan. W Pradze żyje ich ponoć 100 tysięcy, Karlove Vary są w dużym stopniu wykupione przez tzw. nowych Ruskich (czyli starych kagiebowców), a w Niemczech Rosjanie mają nawet swoje gazety.

Dlaczego bronimy się przed piękną ideą „zjednoczenia Europy” pod przewodnictwem Niemiec? Bronimy się, gdyż wielokrotnie w historii doświadczaliśmy skutków współdziałania Niemiec i Rosji w naszej sprawie. Dopiero wtedy możemy uznać, że projekt „wspólnego europejskiego domu od Władywostoku po Lizbonę” nam nie grozi, gdy w Europie rozpocznie się usuwanie rosyjskich agentów i lobbystów z życia publicznego, politycznego i gospodarczego. Ale czy to jest jeszcze możliwe? Dopóki nie pojawi się nowy McCarthy i nie rozpoczną się zdecydowane działania na rzecz „desowietyzacji” Europy, perspektywa wizji Dugina jest nadal aktualna, choć wydaje się chwilowo niemożliwa, z Rosją pod kierownictwem Putina. Jednak gdyby wkrótce pojawił się w Rosji jakiś nowy, miłujący demokrację, sympatyczny przywódca…?

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Euroazja – taka piękna idea…” znajduje się na s. 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Euroazja – taka piękna idea…” na s. 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Na granicy Europy czekają, przebierając nogami, nowi osadnicy / Jan Bogatko, „Kurier WNET” nr 100/2022

Zamknięcie trasy przez Polskę utrudniło przemyt osadników islamskich. Ci mogą w Niemczech nadal liczyć na przyjęcie i pomoc finansową, a także na opiekę ze strony islamskich klanów przestępczych.

Jan Bogatko

Piękny, nowy świat

Oriana Fallaci w swej, jak zwykle świetniej, książce Wściekłość i duma przedstawiła wizję Europy niszczonej przez islam w wojnie kultur. Już dziś wygląda ona inaczej niż 20 lat temu. Lewicowa subkultura zniszczyła cienką warstwę cywilizacji, zachodnia kultura skarlała do graffiti, dziurawych dżinsów i pseudotęczowej flagi LGBTQIA+. Na granicy Europy czekają, przebierając nogami, nowi osadnicy. Szlak przez Polskę zamknięty? Przemytnicy żywego towaru znają jeszcze inne drogi.

Faszyści zbudowali mur na granicy polsko-białoruskiej – uważa lewica, której celem jest, jak zwykle, zniszczenie istniejącego porządku. Litwa nie wpuszcza klientów biura podróży Łukaszenki, Bułgaria wzmacnia wprawdzie graniczne kontrole, ale granica nie jest na tyle szczelna, by powstrzymać napór osadników ze świata islamu. Bandy przemytnicze, wspierane przez lewicowe organizacje „humanitarne”, poczynają sobie coraz zuchwalej, ładunek agresji jest ogromny. Coraz częściej – tak, jak właśnie w Bułgarii, nieopodal Burgas – pościg za bandytami kończy się śmiertelną katastrofą. Katastrofa ta stanowiła nie tak dawno temu temat relacji telewizji ARD, przygotowanej w wiedeńskim studiu 1. programu niemieckiej telewizji. Oczywiście autorka programu jest pełna współczucia dla 17-letniego Mahmouda, który sam dotarł do Bułgarii kilka miesięcy temu. Mahmoud chce do Ziemi Obiecanej, do Niemiec. Rodzina bohatera reportażu jest już w Bułgarii – teraz chcą razem złożyć wniosek o azyl, i w drogę – do Niemiec!

Mahmoud może nie zna siedmiu języków obcych, jak jego brat w wierze z Senegalu, Hamadin Mballo, ale nie brak mu fantazji. Barwnie i nie bez dumy opisuje szturmowanie ogrodzenia na granicy turecko-bułgarskiej. „Droga do Bułgarii była groźna” – opowiada reporterce. Ale za pomocą drabiny pokonał ją, a następnie zeskoczył na drugą stronę: „Był to skok jak z czwartego piętra”, mówi Mahmoud. Reporterki kochają takie opowieści. Potem Mahmoud wstał i pobiegł dalej.

W Polsce furorę w lewicowych mediach, jak TVN, robił niejaki Ibrahim, który przez sześć dni nie jedząc i nie pijąc, płynął rzeką. Jak opowiadał zresztą pewnej pani, zatem to prawda. Granica turecko-bułgarska jest trudna do sforsowania, ale coś się tam dzieje, opowiada gość TV ARD; zbierają się tam tłumy, jedni uciekają – jak mówi – przed wojną w Syrii, innym doskwiera ciężkie życie w Turcji.

Zamknięcie trasy przez Polskę zmusiło handlarzy żywym towarem, zapewniających migrantom podróż do Niemiec za ciężkie pieniądze, do zmiany trasy i utrudniło przemyt osadników islamskich. Ci mogą w Niemczech nadal liczyć nie tylko na przyjęcie i pomoc finansową, ale także na opiekę ze strony islamskich klanów przestępczych, na przykład w Berlinie, zapewniających nowym, młodym i sprawnym osadnikom intratne zajęcie (ostatnim przykładem ich działalności był rabunek skarbów z muzeum w drezdeńskiej Residenz). Zaproszenie ze strony byłej kanclerz Angeli Merkel sprowadzające się do jednego słowa – Wilkommen – zachowało widać ważność po dziś dzień. Zmusza to państwa, przez które prowadzą przemytnicze szlaki, do podejmowania wszelkich wysiłków na rzecz ochrony granic.

Ostatnio w nawet w Finlandii padł pomysł zbudowania nowoczesnego ogrodzenia na granicy z Rosją. Polski przykład znajduje widać naśladowców u myślących, nie tylko krytyków wśród bezmyślnych.

Jesienią rozmawiałem o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej z premierem rządu krajowego w Saksonii, Michaelem Kretschmerem. Bardzo dziękował on rządowi w Warszawie za udaną operację powstrzymania na zewnętrznej granicy UE napływu nielegalnych imigrantów.

W reportażu telewizji ARD jest także mowa o tym, że Bułgaria stawia na szczelną ochronę granic i odstraszanie. Rząd w Sofii zwiększył już siły straży granicznej, lecz na tym nie koniec. Bułgaria planuje dalszy wzrost sił tej straży. Przyczyna jest prozaiczna – liczba przypadków nielegalnego przekroczenia granicy z Turcją wzrosła dwukrotnie w porównaniu z rokiem ubiegłym – jak informuje sofijski resort spraw wewnętrznych – do 103 tysięcy przypadków. To zmusiło rząd Bułgarii do działania.

Presja ze strony nielegalnych imigrantów na wschodniej granicy Unii Europejskiej negatywnie wpływa na poziom stresu u władz, jak i popieranych przez tzw. organizacje humanitarne osadników z krajów islamskich. Ta ogólna nerwowość przekłada się na statystykę wypadków drogowych w Bułgarii. To nie przesada: co kilka dni dochodzi na szlaku bałkańskim do ciężkich wypadków – nie tak dawno temu w centrum Burgas, miasta blisko granicy z Turcją, dobrze znanego turystom z Polski, doszło do scen jak z filmów gangsterskich: autobus firmy przemytniczej, przewożący 47 islamskich klientów, w centrum miasta ścigał się z policyjnym patrolem. Pojazd przemytników uderzył w samochód policyjny, niemal nic z niego nie zostało, dwaj policjanci zginęli na miejscu. Zatrzymano kierowcę, 18-letniego Syryjczyka. Przedsiębiorca transportowy przebywa w Bułgarii w charakterze „uchodźcy”.

Tragedia wywołała szerokie echo, tym bardziej, że zdaniem prokuratora z Burgas, Georgija Czyniewa, był to w zasadzie mord. Autobus był skradziony, miał sfałszowane tablice rejestracyjne. Przed rozmyślnym najechaniem na samochód policyjny dwukrotnie przejechał on bez zatrzymania przez punkty kontroli drogowej. Pasażerami byli głównie młodzi mężczyźni, czyli typowi „uchodźcy wojenni”, jak niemieckie lewicowe media określają islamskich osadników.

Szef bułgarskiego MSW, Iwan Demerdżiew, oświadczył wobec prasy, że będzie zdecydowanie zwalczać bandy przemytników żywego towaru: „Wypowiedziano nam wojnę i odpowiemy na nią z całą surowością prawa”. Zapowiedział on kontrole w ośrodkach dla „uchodźców” w Bułgarii, bowiem – jak stwierdził – tam właśnie znajdują się zorganizowane gangi przemytnicze. Zarazem minister postawił poważny zarzut straży granicznej – jego zdaniem jest ona skorumpowana i zarabia na przemycie żywego towaru. Inaczej nie doszłoby do tego – uważa minister spraw wewnętrznych – by tak wielka grupa nielegalnych migrantów znalazła się w centrum Bułgarii. Demerdżiew nie wyklucza, że biznes przemytniczy kwitnie przy pomocy straży granicznej wzdłuż tureckiej granicy i nad Morzem Czarnym na południe od Burgas. Zapewnia, że jest w posiadaniu informacji w tej sprawie. Teraz użycie dronów ma zwiększyć bezpieczeństwo granicy, do tego przeprowadza się remont płotu granicznego, zbudowanego już w 2013 roku. Z kolei minister obrony w Sofii, Dimitar Stojanow, postanowił skierować do ochrony granicy na południowym wschodzie Bułgarii dodatkowo 300 żołnierzy.

Także sytuacja na granicy węgiersko-serbskiej nie wróży nic dobrego. W Suboticy napięcie wisi w powietrzu. Tłumy nielegalnych imigrantów stawiają sobie za cel przedostać się na Węgry. Do węgierskiej zapory granicznej jest stąd niewiele kilometrów. Dla młodych piechurów to żaden wysiłek.

Z reportażu ARD dowiadujemy się, że na szlaku prowadzącym w kierunku Węgier „uchodźcy”, jak reporterka niemieckiej stacji telewizyjnej nazywa osadników islamskich, „poruszają się małymi grupkami, wsiadają do taksówek (!), koczują na łąkach czy w opuszczonych budynkach. ARD informuje, że Serbia nie jest już w stanie przyjąć nowych imigrantów, i to od dawna. Reporterka relacjonuje:

„W zrujnowanym budynku przebywa młody człowiek z Jemenu. Opowiada, że trasę z Egiptu do Grecji pokonał piechotą. Potem – mówi dalej – zapłacił 3000 euro przemytnikowi, by dostać się do Serbii. „W pojedynkę nie da się przejść granicy” – stwierdził młody Jemeńczyk; trzeba jechać w jeepie, przepełnionym do granic możliwości”; z nim jechało w sumie 15 osób”.

O wypadek nietrudno. Jak w połowie września na granicy austriacko-węgierskiej. W Burgenlandzie, kraju związkowym Austrii, wojsko chciało skontrolować samochód. Ten dodał gazu, wypadł z drogi i uderzył w drzewo. W samochodzie, przeznaczonym dla siedmiu pasażerów, jechało obok rumuńskiego kierowcy 16 pasażerów z Indii, Pakistanu i Afganistanu. Policję zaskakuje rosnąca bezczelność handlarzy żywym towarem.

Helmut Marban z policji w Burgenlandzie wskazuje na niepokojącą tendencję. Aktualnie na rynku przemytniczym jest wielka liczba młodych mężczyzn, o których zabiegały liczne organizacje przestępcze i którzy – cytat: „są bardzo agresywni i bezwzględni, gotowi poświęcić życie klientów i własne”.

Policji w Burgenlandzie udało się w tym roku zatrzymać 205 przemytników; to znacznie więcej niż rok temu. Austriacka ekspertka ds. migracji, Judith Kohlenberger, uważa, że za wzrost liczby nielegalnych imigrantów odpowiada sytuacja geopolityczna oraz „efekty dodatkowe”, jak napaść Rosji na Ukrainę.

Klienci przemytników to ludzie zamożni. Już w 2016 roku za przemycenie 1 osoby z Afganistanu do Niemiec trasą bałkańską imigrant płacił średnio między 4700 a 5500 dolarów. Mniej kosztowała podróż z Syrii i Iraku – od 3600 do 4000 dolarów. Z kolei z Afryki Wschodniej przejazd – bez jedzenia i noclegu – do Włoch przez Morze Śródziemne kosztował od 3300 do 5000 dolarów. Teraz, po zwycięstwie wyborczym Meloni w Włoszech, usługi przemytników niewątpliwie zdrożeją. Trasa bałkańska zdrożała z uwagi na zabezpieczenia techniczne granic (głównie na Węgrzech) od roku 2016 średnio o 10 procent. Wycieczki łodziami z Turcji do Grecji staniały natomiast z powodu na brak szans dalszej podróży z 800 dolarów na osobę do około 300.

Felieton Jana Bogatki pt. „Piękny, nowy świat” znajduje się na s. 3 „Wolna Europa” październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Bogatki pt. „Piękny, nowy świat” na s. 3 „Wolna Europa” październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Oto rosyjska prawda: stanie się to, co powiedział Putin. Wszędzie, gdzie Zachód się nie obroni, ta „prawda” zapanuje

Gdzie decyduje siła – prawdy nie szukaj. Nieprawdy też nie. To nie w tym wymiarze toczy się gra. Zbrodniarz kłamie w ogóle. Również wtedy, gdy w każdym szczególe jego słowa zgodne są z faktami.

Andrzej Jarczewski

Przed agresją z 24 lutego, ale też i po, rosyjscy przywódcy zapewniali, że nie było i nie będzie żadnego ataku na Ukrainę. Gdy po miesiącu wojny Rosjanie zostali przepędzeni z okolic Kijowa, a później Charkowa i ujawnił się ogrom popełnionych przez nich zbrodni na cywilach, propaganda rosyjska twierdziła, że to jakaś prowokacja, że Ukraińcy sami się, nie wiedzieć czemu, pogwałcili i pozabijali.

Aby młodsi czytelnicy mogli zrozumieć zasadę oczywistej nieprawdy, trzeba przypomnieć, że głównym organem propagandy komunistycznej w języku rosyjskim była – wychodząca nadal – gazeta o tytule PRAWDA. Pomijam historię gazety i zwracam tylko uwagę na jej tytuł. Bo zawartość tego dziennika zawsze wiernie realizowała koncepcję marksistowsko-leninowską: „Prawdą jest nie to, co jest, ale to, co będzie (po osiągnięciu komunizmu)”. A to, co ma być, ustala szefostwo rządzącej mafii. Inne niż mafijne lub wodzowskie formy rządów nie były w Rosji praktykowane niezależnie od panującego w danym wieku ustroju.

WEKTOR RELIGIJNY

Rosjanie, jeśli nawet nie przyjęli leninowskiej definicji prawdy świadomie, to przez kilka pokoleń nauczyli się z nią żyć. I nie szukali w gazecie prawdy o faktach. Tam znajdowali prawdę o języku, jakim należy mówić o faktach. W dodatku ten język zawsze miał charakter tymczasowy, prowizoryczny.

Narracja – jak fala w radiu – mogła być przestrajana i w każdym momencie prawdą jutra mogło się okazać to, co wczoraj było fałszem. Wbrew pozorom – w takim systemie da się żyć. Trzeba tylko być na bieżąco z tzw. prawdą etapu. Odnotujmy dla równowagi, że ten element mentalności homo sovieticus nadal w jakimś stopniu utrzymuje się nie tylko w Rosji, ale i wszędzie tam, gdzie dłużej stacjonował moskiewski namiestnik, również w Ukrainie i w Polsce.

Lenin, forsujący tę koncepcję prawdy, oparł się na wektorze o charakterze religijnym, który – mimo zniszczenia religii w Rosji – nadawał się do zastosowania. Chodzi o malowanie świętych obrazów. Zachodni historycy sztuki zauważają przede wszystkim pewien schematyzm, odrealnienie i zadziwiający brak rozwoju artystycznego na przestrzeni wieków. Ale prawosławni Rosjanie zawsze interpretowali to inaczej.

Ikon się nie maluje, ale się je pisze. A naprawdę: one piszą się same. Artysta jest tylko pośrednikiem, ręką anioła. On nie realizuje jakiegoś schematu, ale uwidacznia rzeczywistość prawdziwą. Nie tę, którą widzimy w twarzach otaczających nas ludzi, ale tę nieziemską, idealną, którą zobaczymy, jak już będziemy w niebie. Stąd wiele w ikonach symboliki i mało podobieństwa do świata widzialnego. A że nie ma rozwoju? Doskonałości się nie poprawia! (…)

PRAWDA SPECJALNA

W Rosji prawdą jest to, co o swoich wizjach i fobiach powiedział, pomyślał lub tylko mógł pomyśleć dawca prawdy najwyższej – Putin. I wcale nie chodzi o fakty, ale o to, jak należy mówić o faktach, niezależnie od tego, czy dany fakt zaistniał, czy nie.

Zachodnioeuropejska koncepcja prawdy nie obowiązuje w życiu społecznym i politycznym Rosji. W tym sensie Putin nie kłamie, nazywając wojnę ‘operacją specjalną’. Najpierw przecież powiedział, że Ukraina jest częścią Rosji, a skoro tak, to na własnym terenie nie prowadzi się wojny. Co najwyżej jest to operacja porządkowa we własnym kraju.

Przypomnijmy, że 1 września 1939 – przemawiając w operze do posłów Reichstagu – Hitler użył podobnej argumentacji. Nie było mowy o wojnie, a tylko o przywracaniu niemieckiej praworządności w dawnych niemieckich prowincjach.

Dziwimy się, gdy na zdjęciach strąconych helikopterów czy rozbitych czołgów widzimy różne sprzęty domowe, np. telewizory, pralki, lodówki, miksery czy nawet zwykłe żelazka. Rosjanie ich nie ukradli. Oni po prostu weszli do ukraińskiego domu, pomyśleli, że „znaleziona” lodówka jest ich własnością i zapakowali ją do helikoptera, żeby następnie zwykłą pocztą wysłać to do Buriacji lub do innych biednych regionów etnicznych w Rosji.

Do walki w Ukrainie nie wysyła się raczej mieszkańców Moskwy. Tam – zgodnie z rasistowską ideologią Putina – giną przedstawiciele mniejszości, z którymi Rosja mogłaby mieć kłopoty.

Ale ich też przenika rosyjska teoria prawdy. Świat nie będzie bezpieczny, dopóki ta koncepcja przynosić będzie sukcesy agresorom. (…)

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Rosyjska teoria prawdy” znajduje się na s. 2 i 7 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Rosyjska teoria prawdy” na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Na 100 okładkach wydań naszego „Kuriera WNET” zapisana jest historia / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 100/2022

Czasem zastanawiam się, czy na pewno taka gazeta jest potrzebna? Ale od razu widzę tych, którzy biorą „Kurier”, rozkładają wielkie płachty i wiedzą, że papier pamięta. Że to coś więcej niż internet.

Krzysztof Skowroński

Jak i kiedy to się stało, że dotarliśmy do setnego wydania „Kuriera WNET”, tego nie wiem. Założeń było kilka. Po pierwsze, miał być gazetą niecodzienną – trochę dziennikiem, trochę tygodnikiem, trochę miesięcznikiem, wydawanym przez Spółdzielnię Wnet. Autorzy mieli pisać anonimowo. Miał być klasyczną, staroświecką, czarno-białą gazetą o dużym formacie, z licznymi regionalnymi wydaniami. Nawet marzyliśmy, że uda nam się przekształcić go w niecodzienny dziennik z siedemnastoma redaktorami naczelnymi i sprzedawać poza siecią kiosków.

Ale życie skorygowało założenia. Anonimowość nie podobała się autorom, nieregularność była męcząca. „Kurier” początkowo wychodził raz na dwa miesiące i miewał czasami wydania specjalne, jak włoski dodatek na kanonizację św. Jana Pawła II.

Jego pierwsze numery były wydarzeniami. Sprzedawaliśmy je na Jarmarku Wnet w Koneserze, na który przychodziło kilka tysięcy osób. Nasza gazeta rozchodziła się jak świeże bułeczki, bo to były czasy, w których miłująca wolność słowa Platforma zawłaszczyła prawie cały przekaz medialny. Rodziła się wtedy Telewizja Republika, tygodnik „wSieci” czy tygodnik „Do Rzeczy”.

„Kurier WNET” miał dwóch redaktorów naczelnych. Za pierwsze wydania odpowiadała Katarzyna Adamiak, a później piszący te słowa. Ale z tą odpowiedzialnością nie do końca jest tak. „Kurier” ma sekretarza redakcji – Magdę Słoniowską. Gdyby nie ona, nie byłoby setnego numeru. Drugim kluczowym graczem jest Wojtek Sobolewski – grafik dbający o to, by „Kurier” był piękny.

Ale oczywiście najważniejsi są Autorzy, bo to jest ich gazeta. Bardzo dziękuję szczególnie tym, którzy trwają z nami przez lata: Piotrowi Wittowi, Janowi Bogatce, Janowi Martiniemu, Zbigniewowi Kopczyńskiemu, Andrzejowi Jarczewskiemu, Piotrowi Sutowiczowi, Józefowi Wieczorkowi, Teresie Grabińskiej i wszystkim innym, których nie sposób tu wymienić. Jestem im tym bardziej wdzięczny, że poświęcają swój czas i wiedzę, pisząc pro publico bono.

Wielki wkład w historię „Kuriera WNET” miały Jolanta Hajdasz, redaktor naczelna „Kuriera Wielkopolskiego”, i Jadwiga Chmielowska, redaktor naczelna „Kuriera Śląskiego”. Dodatków już nie ma, bo zmieniła się sytuacja na rynku mediów.

A co do formatu: od początku istnienia „Kuriera” toczą się dyskusje, czy nasza Gazeta Niecodzienna nie powinna być mniejsza, inna… Jednak pamiętam, jak kiedyś na ulicy Foksal w Warszawie spotkałem czytelnika, który powiedział, że jeśli zmienimy format „Kuriera”, to mnie udusi. Nie zmieniliśmy – i żyję.

Ale czasami nachodzą mnie wątpliwości. Czy aby na pewno taka gazeta jest potrzebna? Czy nasz wysiłek nie idzie na marne? Żyjemy w epoce podcastów, szybkiej informacji… Ale gdy tak sobie myślę, od razu widzę tych, którzy biorą „Kurier” do ręki, rozkładają wielkie płachty i wiedzą, że papier pamięta. Że to coś więcej niż internet.

Zresztą mogą się Państwo przyjrzeć wszystkim okładkom naszych wydań. Na nich zapisana jest historia. A poza tym, czy podcastem można zabić muchę albo czy da się na ekranie komputera suszyć zioła czy grzyby?

Dziękuję 100!!! razy – jeszcze raz dziękuję 100!!! razy wszystkim, którzy mają swój udział w toczącej się historii „Kuriera WNET”. I oczywiście Czytelnikom, Prenumeratorom, poszukiwaczom „Kuriera” w kioskach – za stałą chęć czytania naszej Gazety Niecodziennej.

Jej setny numer w dużej części poświęcony jest wielkiej trójmorskiej wyprawie Radia Wnet, nad którą czuwa, tak jak przez lata czuwał nad „Kurierem”, niezawodny „libero” Lech Rustecki.

Pozdrawiam z Konstantynopola-Stambułu, stolicy stolic – kolejnego etapu naszej wyprawy.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

 

Na 100 okładkach wydań naszego „Kuriera WNET” zapisana jest historia / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 100/2022

Czasem zastanawiam się, czy na pewno taka gazeta jest potrzebna? Ale od razu widzę tych, którzy biorą „Kurier”, rozkładają wielkie płachty i wiedzą, że papier pamięta. Że to coś więcej niż internet.

Krzysztof Skowroński

Jak i kiedy to się stało, że dotarliśmy do setnego wydania „Kuriera WNET”, tego nie wiem. Założeń było kilka. Po pierwsze, miał być gazetą niecodzienną – trochę dziennikiem, trochę tygodnikiem, trochę miesięcznikiem, wydawanym przez Spółdzielnię Wnet. Autorzy mieli pisać anonimowo. Miał być klasyczną, staroświecką, czarno-białą gazetą o dużym formacie, z licznymi regionalnymi wydaniami. Nawet marzyliśmy, że uda nam się przekształcić go w niecodzienny dziennik z siedemnastoma redaktorami naczelnymi i sprzedawać poza siecią kiosków.

Ale życie skorygowało założenia. Anonimowość nie podobała się autorom, nieregularność była męcząca. „Kurier” początkowo wychodził raz na dwa miesiące i miewał czasami wydania specjalne, jak włoski dodatek na kanonizację św. Jana Pawła II.

Jego pierwsze numery były wydarzeniami. Sprzedawaliśmy je na Jarmarku Wnet w Koneserze, na który przychodziło kilka tysięcy osób. Nasza gazeta rozchodziła się jak świeże bułeczki, bo to były czasy, w których miłująca wolność słowa Platforma zawłaszczyła prawie cały przekaz medialny. Rodziła się wtedy Telewizja Republika, tygodnik „wSieci” czy tygodnik „Do Rzeczy”.

„Kurier WNET” miał dwóch redaktorów naczelnych. Za pierwsze wydania odpowiadała Katarzyna Adamiak, a później piszący te słowa. Ale z tą odpowiedzialnością nie do końca jest tak. „Kurier” ma sekretarza redakcji – Magdę Słoniowską. Gdyby nie ona, nie byłoby setnego numeru. Drugim kluczowym graczem jest Wojtek Sobolewski – grafik dbający o to, by „Kurier” był piękny.

Ale oczywiście najważniejsi są Autorzy, bo to jest ich gazeta. Bardzo dziękuję szczególnie tym, którzy trwają z nami przez lata: Piotrowi Wittowi, Janowi Bogatce, Janowi Martiniemu, Zbigniewowi Kopczyńskiemu, Andrzejowi Jarczewskiemu, Piotrowi Sutowiczowi, Józefowi Wieczorkowi, Teresie Grabińskiej i wszystkim innym, których nie sposób tu wymienić. Jestem im tym bardziej wdzięczny, że poświęcają swój czas i wiedzę, pisząc pro publico bono.

Wielki wkład w historię „Kuriera WNET” miały Jolanta Hajdasz, redaktor naczelna „Kuriera Wielkopolskiego”, i Jadwiga Chmielowska, redaktor naczelna „Kuriera Śląskiego”. Dodatków już nie ma, bo zmieniła się sytuacja na rynku mediów.

A co do formatu: od początku istnienia „Kuriera” toczą się dyskusje, czy nasza Gazeta Niecodzienna nie powinna być mniejsza, inna… Jednak pamiętam, jak kiedyś na ulicy Foksal w Warszawie spotkałem czytelnika, który powiedział, że jeśli zmienimy format „Kuriera”, to mnie udusi. Nie zmieniliśmy – i żyję.

Ale czasami nachodzą mnie wątpliwości. Czy aby na pewno taka gazeta jest potrzebna? Czy nasz wysiłek nie idzie na marne? Żyjemy w epoce podcastów, szybkiej informacji… Ale gdy tak sobie myślę, od razu widzę tych, którzy biorą „Kurier” do ręki, rozkładają wielkie płachty i wiedzą, że papier pamięta. Że to coś więcej niż internet.

Zresztą mogą się Państwo przyjrzeć wszystkim okładkom naszych wydań. Na nich zapisana jest historia. A poza tym, czy podcastem można zabić muchę albo czy da się na ekranie komputera suszyć zioła czy grzyby?

Dziękuję 100!!! razy – jeszcze raz dziękuję 100!!! razy wszystkim, którzy mają swój udział w toczącej się historii „Kuriera WNET”. I oczywiście Czytelnikom, Prenumeratorom, poszukiwaczom „Kuriera” w kioskach – za stałą chęć czytania naszej Gazety Niecodziennej.

Jej setny numer w dużej części poświęcony jest wielkiej trójmorskiej wyprawie Radia Wnet, nad którą czuwa, tak jak przez lata czuwał nad „Kurierem”, niezawodny „libero” Lech Rustecki.

Pozdrawiam z Konstantynopola-Stambułu, stolicy stolic – kolejnego etapu naszej wyprawy.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

 

Chodzi o to, by uczyć nie tego, co teraz umieją profesorowie, ale tego, co wkrótce będzie potrzebne w pracy absolwentom

Łatwo zsumować koszty jazdy po alkoholu czy po narkotykach. Ale nikt nie wie, ile nas kosztuje zastój w programach nauczania i wychowania do pracy i współżycia z inteligencją prawdziwą i sztuczną.

Andrzej Jarczewski

(…) W roku 1990 pojawiła się prawie nieznana w PRL instytucja buforowa dla pracodawców i pracowników tracących zatrudnienie, nazwana „rynkiem pracy”. Natychmiast jednak ujawniła się druga funkcja tej instytucji: przechowywanie świeżych absolwentów. A to są różne, z punktu widzenia społecznych skutków, funkcje. Pierwsza – konieczna, druga – szkodliwa. Pierwsza funkcja służy wyłącznie tym, którzy już pracowali, druga obejmuje tylko absolwentów pewnego etapu kształcenia, stanowiąc bufor między szkołą a pracą zarobkową. Aspekty poboczne na razie pomijam.

Rynek pracy w pierwszej funkcji musi być pielęgnowany. W drugiej – zlikwidowany, a przynajmniej zminimalizowany!

Pracodawcy powinni zaspokajać swoje potrzeby kadrowe już w szkołach i na uczelniach. Tymczasem szkolnictwo wypycha wychowanków na rynek pracy, a dopiero tam przebierają w nich pracodawcy. Ten marnotrawny stan rzeczy potępiam. Pokazuję, jak się z tym uporano za granicą i co teraz należy zrobić w Polsce.

Bufory dla absolwentów

Dlaczego jednak na rynek pracy w ogóle trafiają absolwenci szkół i uczelni? Przecież mieliśmy kilka lat na znalezienie miejsca dla każdego z nich. Odpowiedzi bywają różne, ale dwie są najczęstsze. Pierwsza: w latach wysokiego bezrobocia po prostu trudno było o zatrudnienie, więc rynek pracy stanowił swego rodzaju przechowalnię dla młodzieży (ten argument, niegdyś prawdziwy, dziś jest już fałszywy).

Druga odpowiedź jest ważniejsza. Otóż – zarówno w PRL, jak i w III RP – szkolnictwo nie wiedziało, jak przygotowywać swoich wychowanków do pracy zarobkowej. Oświatę regularnie reformowano, co kończyło się zawsze wielkim sukcesem w postaci zreformowanego systemu edukacji.

Szkoły były coraz lepsze (mamy aż dwa uniwersytety w piątej setce na świecie), ale czy ktoś z ręką na sercu może powiedzieć, że późniejsi absolwenci są jakoś lepsi od wcześniejszych? Owszem, lepiej wypełniają testy i sprawniej posługują się smartfonami. Ale czy więcej wiedzą? Czy poprawniej rozumują?

Czy potrafią smartfon skonstruować? Czy są lepiej przygotowani do jakiegokolwiek fachu? Odpowiedzi oszczędzę, bo takie efekty nigdy nie były realizowanym celem edukacyjnych reform, choć – oczywiście – wybitni nauczyciele w swoich dziedzinach zawsze uzyskiwali wybitne rezultaty.

Dodajmy, że w pierwszej dekadzie III RP zaczęły się mnożyć przechowalnie wyższego sortu w postaci prywatnych uczelni, umożliwiających młodzieży przeczekanie złej koniunktury w gospodarce. Generowało to pasożytniczą koniunkturę w szkolnictwie wyższym, która – odrywając uczonych od pracy naukowej – dawała im łatwe pieniądze za dydaktyczną chałturę. Punktowe sukcesy nauki polskiej nie zastąpią patentów, innowacyjności gospodarki, odkryć i nagród Nobla. Dziś powiatowe parauniwersytety zamykają swoje filie i powoli znikają z edukacyjnej mapy, bo demograficzny niż wytracił polskich kandydatów na parastudentów. Są jeszcze zagraniczni i dzięki nim chwilowo liczba studentów nie spada.

Na poziomie średnim zastosowano jeszcze gorszy bufor. Masowej likwidacji szkół zawodowych towarzyszyło przepychanie młodzieży do tańszych gimnazjów i liceów o różnych nazwach. „Skoro nie wiemy, do jakiego fachu kształcić w technikach i zawodówkach – uczmy dzieci byle czego”.

Nie pomyślano, że pracownik z „byle czym” w głowie może być tylko „byle jaki”, co skutkuje m.in. słabą produktywnością, lichą jakością pracy i niskim poziomem aktywności zawodowej. Kto nic nie umie, łatwo znajdzie usprawiedliwienie dla własnej bezczynności, a gospodarka oparta na takiej wiedzy nie może konkurować ze światową czołówką. Przy okazji odnotujmy „równościowe” działania dostosowawcze szkolnictwa średniego. By sprostać masowemu pędowi do byle jakiego, ale wyższego wykształcenia… obniżono standardy.

Obserwowaliśmy za to społecznie kosztowny rozrost szkół kursowych, które umożliwiały zdobywanie dyplomów czy certyfikatów za pieniądze klienta lub z urzędu pracy. Wszak pracodawca nie przyjmie kandydata, który nie ma uprawnień zawodowych, pozwalających podjąć się danego zajęcia. W razie wypadku właśnie te dokumenty bada się w pierwszej kolejności. Szkoła ich na ogół nie daje, a tylko największych pracodawców stać na solidne szkolenie nowo przyjętych. (…)

Kiedyś wierzyliśmy, że władze państwowe, gdy się dowiedzą o stanie rzeczy, natychmiast – wzorem niektórych samorządów – podejmą stosowne decyzje.

Okazało się jednak, że wszystkie kolejne władze, monitowane w tej sprawie co rok, nie zrobiły nic, a właściwie – zrobiły coś gorszego: reformowały system urzędów pracy i system oświaty jako odrębne, nic o sobie niewiedzące światy. (…)

Koszty niewykształcenia

Volkswagen nauczył nas metody, która dziś ma znaczenie tylko historyczne, ale – jako ilustracja – pozwala doskonale wyjaśnić, o co chodzi. A chodzi o to, żeby w szkołach i na uniwersytetach uczyć nie tego, co potrafią teraz profesorowie, ale tego, co wkrótce będzie potrzebne w pracy absolwentom (stwierdzenie porażające w Niemczech banałem, a w Polsce… niespełnieniem)! To nie przypadek, że kraje, które prawidłowo rozwiązały ten problem, lokują się w światowej czołówce rankingu PKB. Z kolei np. Hiszpania, która bezrefleksyjnie wrzuca absolwentów na rynek pracy, na tej liście powoli się obsuwa.

W narzędziowni FSM (z powodów, które za chwilę się wyjaśnią) pracowało aż 1200 fachowców, ściąganych z całej Polski niezwykle atrakcyjnymi warunkami płacowymi i mieszkaniowymi. Kształcono też nowych pracowników. Okazało się jednak, że praca starannie kompletowanych zespołów przynosiła rezultaty wysoce niezadowalające.

Teraz fakt rewelacyjny i do dziś rewolucyjny. Naprawę tej sytuacji rozpoczęto od analizy tzw. braków, czyli nieudanych produktów narzędziowni. Dwóch znakomitych inżynierów oddelegowano na trzy miesiące do przebadania tych braków. Ich ustalenia wstrząsnęły dyrekcją zakładu. Dowiedli bowiem, że 68% braków w produkcji wynika z braków w kształceniu! Pozostałe winy obarczały organizację, felery materiałowe i inne.

Wykonano szczegółowe badania stanowiskowe i wykazano, że programy nauczania nie obejmowały od 20% do nawet 50% treści pracy, czyli zbioru działań roboczych. Te przełomowe wyniki natychmiast posłużyły do radykalnej zmiany programów kształcenia w szkołach zawodowych FSM. Jednocześnie poprawiano organizację pracy, warunki BHP i eliminowano złe materiały już przed wejściem na produkcję.

Nieuprawiana w Polsce nowoczesna ekonomika oświaty analizuje nie tylko koszty kształcenia zawodowego i efekty pracy. Bada również koszty niedokształcenia. To są nie tylko owe braki, ale również wiele składników nieefektywności, w tym zwłaszcza zła organizacja pracy. Wszak kształcenie zawodowe obejmuje nie tylko ślusarzy, ale i przyszłych dyrektorów i logistyków.

Ogromne koszty ludzkie i finansowe ponosimy z powodu wypadków przy pracy. Czy ktoś policzył, jaki procent kosztów wynika ze złego kształcenia? Nie ze złego wykształcenia, bo tą winą lubimy obarczać i karać sprawców. Chodzi o koszty braków w treści kształcenia we wszystkich szkołach (od dziecka!). Łatwo zsumować koszty jazdy po alkoholu czy po narkotykach. Ale nikt nie wie, ile nas kosztuje zastój w programach nauczania i wychowania do pracy i współżycia z inteligencją prawdziwą i sztuczną.

Jeszcze zapowiadane wyjaśnienie przerostów zatrudnienia w bielskiej narzędziowni. Otóż żadnych przerostów nie było. Wytwarzano tam narzędzia do produkcji nie tylko pojazdów małolitrażowych, ale też… długolufowych. Na całe RWPG! Słyszymy, że jeszcze dziś te pojazdy są wdzięcznym celem dla Bayraktarów.

Synchronizacja

Media epatują nas odkrywczymi spostrzeżeniami, że stale powstają nowe zawody, że zanikają stare i że w ogóle można się w tym pogubić. Owszem, kto nie szuka drogi i kręci się w kółko, zagubić się może. Ale akurat w sprawie nowych zawodów jest zupełnie inaczej niż alarmują telewizyjni dyletanci z eksperckimi tytułami.

Śledzimy te zmiany od półwiecza, a od lat dziewięćdziesiątych bardzo dokładnie. Okazuje się, że zmiany jakichkolwiek rzeczywistych (nie nazewniczych) parametrów rynku pracy są zadziwiająco powolne. 3-procentowa zmiana w ciągu roku jest rzadko spotykanym skokiem. W dłuższym okresie przeważają korekty mniejsze niż 2% średniorocznie, ale to się kumuluje i po 50 latach potrafi zadziwić tych seniorów, którzy porównują obecną sytuację ze stanem znanym sobie z młodości.

Tylko wyjątkowo, np. z powodu wojny, zmiany ustroju, epokowego wynalazku (internet) czy pandemii jakiś parametr nagle rośnie lub spada o kilkanaście procent, by zresztą szybko się uregulować, gdy warunki powrócą do normy. Oczywiście – nic po skoku nie wraca na poprzedni poziom. Masowe przetestowanie pracy zdalnej pokazało, że udział tej formy zatrudnienia może być wyraźnie wyższy niż kiedyś, choć nie aż taki, jak w czasach zarazy. Podobnie jest z zainteresowaniem informatyką, uważaną za dziedzinę rozwijającą się najszybciej. Cóż, inżynierem informatykiem zostałem pół wieku temu. Gdyby przez ten czas przybywało po 3% informatyków rocznie, to (procent składany) dziś byłby to najliczniejszy zawód w Polsce, a tak nie jest i raczej nie będzie.

Niewiele (w relacji do światowej czołówki) wydajemy na wdrożenia i rozwój, bo nawet nie wiemy, co należy wdrażać. Trwonimy za to co roku ogromne kwoty na bezproduktywne badania – zabadanego na śmierć – rynku pracy.

Informacje o kierunkach rozwoju regionalnego i lokalnego agregowane są w silosach branżowych, do których dyrektorzy szkół, kuratorzy, a nawet rektorzy czołowych uczelni nie mają dostępu i nie próbują go zdobyć. Nie potrafią zsynchronizować nadawania kwalifikacji z zapotrzebowaniem na kwalifikacje.

Ale gdyby nawet chcieli, to i tak natrafią na inne trudności, które np. Japończycy pokonali już w latach sześćdziesiątych XX w. Tam i wtedy przebadano instytuty naukowe, biura projektowe, zakłady doświadczalne i – ciekawostka – prototypownie. Starano się odnaleźć, nazwać i opisać te czynności robocze, które wymagają nowego kształcenia w epoce przechodzenia z żelaza na krzem.

W Japonii, w Niemczech, w Korei Południowej, a później m.in. w Chinach synchronizację gospodarki i edukacji rozpoczęto od przygotowania nauczycieli zawodów przyszłości. Ktoś musiał najpierw dowiedzieć się, jakie to będą zawody (prognoza struktury zawodowo-kwalifikacyjnej), a ktoś inny musiał uczyć przyszłych nauczycieli przyszłych zawodów. Efekty kazały na siebie czekać długo. Co najmniej siedem lat. Ale nadchodziły falami i dały tym krajom, również nieposiadającym surowców, nadzwyczajne sukcesy.

Dla kogo kształcimy

(…) Polsce nadal brakuje narzędzia do bieżącej obserwacji, prognozowania i wspierania zmian kierunków kształcenia w rytm zmieniającej się gospodarki.

Dominuje pogląd, że – w edukacji – można finansować działalność dowolną, zgodną z przekonaniami osób odpowiedzialnych za sprawy inne niż gospodarka. Nie piszemy jednak, że edukacja powinna pełnić funkcję służebną względem potrzeb narodu, bo… rozdzióbią nas kruki, wrony.

Nabyte w szkołach kwalifikacje zwykle nie pozwalają od razu podjąć pracy w okolicy. A skoro i tak trzeba uczyć się nadal, to owa „okolica” może – w oczach młodzieży – rozszerzyć się do granic Unii Europejskiej i dalej. Jednym ze skutków tego stanu rzeczy jest drenaż polskich zasobów pracy, realizowany przez kraje bogatsze pod osłoną zwodniczo nazywanych systemów, jak np. Europass, Eures, a poniekąd i Europejskie Ramy Kwalifikacji. Również inne zinstytucjonalizowane koncepcje (European Labour Authority z rocznym budżetem 50 milionów €) pomagają państwom rozwiniętym w wyciąganiu najbardziej aktywnych, młodych pracowników z parakolonialnie eksploatowanych regionów świata.

Cele tych systemów, programów, biur itd. brzmią szlachetnie, a niektóre skutki bywają też (indywidualnie) pozytywne. Teraz jednak zajmujemy się skutkami społecznymi, uważanymi w Europie za uboczne, a w Polsce za coraz bardziej szkodliwe: obciążanie kosztami edukacji krajów biednych i czerpanie pożytków z pracy absolwentów w krajach bogatych. Ma to drugorzędne znaczenie, gdy chodzi o pracę na zmywaku, i absolutnie pierwszoplanowe, gdy Polska traci lekarzy, inżynierów czy naukowców. Należy stale mieć na uwadze, że te Euresy, Europassy i różne inne eurokoncepty instytucjonalne nie powstały w celu rozwiązywania problemów polskich. Przeciwnie. Każdy kraj dba o własne interesy. A jak nie dba – niech się nie dziwi.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Patologiczny bufor, czyli rynek pracy” znajduje się na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022.


 

  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Patologiczny bufor, czyli rynek pracy” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022