Zaniechanie rozliczeń i bezkarność skończyły już 30 lat. Nie mówiąc o sprawiedliwości, to deprawacja i zły przykład

Nie chcę wierzyć w istnienie układu wzajemnego nieruszania „kolegów” polityków, przynajmniej tych z najwyższych półek, ale wierzę w „doktrynę Neumanna ” i wspólną samoobronę „nadzwyczajnych kast”.

Adam Gniewecki

Na początek, dla najmłodszych i niezorientowanych, trochę uproszczonej historii transformacji poczętej przy tzw. okrągłym stole. Okrągły, a jakie kanty!

Mniej ważne, co się działo przy wspomnianym meblu i na nim; istotne, z góry ustalone oraz determinujące przyszłość było to, co odbyło się cichcem pod nim, co po już nadgniłych, bo już 30-letnich, zatrutych owocach poznaliśmy. Do dzisiaj się z tą toksyną zmagamy, a końca zmagań nie widać, osoby Podstolich i Podstolin zaś, ze stron obu, świadomemu czytelnikowi znane są aż nazbyt dobrze, tak z dawnych relacji, jak i z dzisiejszych mównic, ław, piedestałów i list osobistości nieomylnych. (…)

Niech będzie mi wolno wskazać kilka kwestii, w moim mniemaniu ważnych dla utrzymania władzy służącej realizacji słusznej sprawy. (…)

Po pierwsze – bezkarność:

  • rządzących uprzednio, a czas płynie i zaciera pamięć oraz ślady takich afer, jak: VAT-owskiej, Amber Gold czy reprywatyzacyjnej. (…) Brak sprawiedliwej, choćby częściowej, ustawy reprywatyzacyjnej spowodował tragedie dziesiątków tysięcy wykwaterowanych i poczucie niepewności u setek tysięcy. Taka ustawa powinna być uchwalona i bezzwłocznie wprowadzona w życie, nawet jeśli miałaby się nie podobać wielu wpływowym zagranicznym kręgom i grupom interesów. Nasza ustawa to nasza sprawa!
  • Odpowiedzialnych i współodpowiedzialnych za tragedię smoleńską (…). Z tego grona tylko Tomasz Arabski stanął przed sądem – i to z oskarżenia prywatnego, otrzymując jedynie symboliczny wyrok;
  • Tych, którzy od lat rozpowiadają w Brukseli i po świecie kłamstwa o rzekomym łamaniu w Polsce praw człowieka, prześladowaniu opozycji czy zbrodniczej nietolerancji wobec kochających inaczej; bezkarność europosłów otwarcie żądających sankcji ekonomicznych wobec własnego kraju. (…)
  • Bezczeszczących i profanujących świętości narodowe i chrześcijańskie prowodyrów oburzających maskarad i profanacji w wykonaniu kochających inaczej i wyznawców idei LGBT. (…)
  • Obrzucających obelgami, bezpośrednio i w internecie, najważniejsze osoby w państwie – w tym prezydenta. Co na to kodeks karny?
  •  Kłamiących w żywe oczy w mediach.

Brak elementarnej sprawiedliwości ludzi porusza, boli, zniechęca i demoralizuje, a w rezultacie odpycha od urn wyborczych.

Nie chcę wierzyć w istnienie układu wzajemnego nieruszania „kolegów” polityków, przynajmniej tych z najwyższych półek, ale wierzę w „doktrynę Neumanna ” i wspólną samoobronę „nadzwyczajnych kast”.

Kolejne ważkie kwestie to:

  • Ustępliwość wobec Brukseli, która, choć może niekiedy konieczna dla powodzenia dobrej sprawy, wyborcom Zjednoczonej Prawicy się nie podoba. Cenią konsekwencję w realizacji raz podjętej decyzji.
  • Niedostatek propagowania dobrych idei i rzetelnej informacji o sukcesach (…). Nie służy to powiększaniu rzeszy zwolenników dobrej sprawy. Tu wypada wspomnieć o obiecanym i słusznym programie „repolonizacji mediów”.
  • Sprawa, w zasadzie słuszna, podwyżek wynagrodzeń najważniejszych osób w państwie oraz posłów i senatorów, która stanęła na „wokandzie” w, mówiąc delikatnie, niezbyt odpowiednim momencie (…).
  • Utrata większości w Senacie, chyba jako wynik rezygnacji z praktykowanego w zmaganiach politycznych użycia wszystkich dostępnych środków. Nie ułatwia to obozowi dobrej zmiany realizacji zamierzeń ani nie wzmacnia wiary w jego siłę.
  • Brak zdecydowania co do terminu wyborów sprawił, że wobec konsolidacji sił „antypisu”, prezydent Duda wygrał dopiero w II turze, i to tylko o włos.

Cały artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Kruchy fundament suwerenności” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Kruchy fundament suwerenności” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wirus genderowej zarazy jest o wiele groźniejszy od covida / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 75/2020

Chiny doprowadziły do epidemii covida i do epidemii strachu. Mamy wojnę i biologiczną, i psychologiczną. Chiny i USA sprawdzają swoje sojusze. Wojna kinetyczna – walki – toczą się już w kilku krajach.

Jadwiga Chmielowska

Wrzesień. Zakwitły wrzosy, dziatwa spragniona wiedzy i towarzystwa rówieśników rusza do szkoły. Pandemia okazała się nie tak straszna, jak przypuszczano. Mam wrażenie, że jednak wirus genderowej zarazy jest o wiele groźniejszy.

Nie atakuje płuc, a mózgi. Wbrew faktom i doświadczeniu każe wierzyć w brednie, żyć w wyimaginowanej rzeczywistości i działać wbrew rozumowi.

81 lat temu wybuchła II wojna światowa. Życie straciło kilkadziesiąt milionów ludzi, bo dwie zbrodnicze ideologie chciały przebudować świat. Narodowo-socjalistyczne Niemcy i komunistyczna Rosja napadły na Polskę. Kunktatorstwo Wielkiej Brytanii i Francji doprowadziło do tragedii. Chciały uniknąć wojny, którą i tak miały. Ich mocarstwa upadły i gdyby nie przystąpienie USA do walk, Europa cała stałaby się Rzeszą Niemiecką już 80 lat temu.

Coraz więcej osób zdaje sobie sprawę z tego, że już od 2007 roku (atak cybernetyczny na Estonię) trwa wojna. Chiny doprowadziły do epidemii covida i do epidemii strachu. Mamy więc wojnę nie tylko biologiczną, ale i psychologiczną. Chiny i USA sprawdzają swoje sojusze. Wojna kinetyczna, czyli walki, toczą się już w kilku krajach.

Nie ulega wątpliwości, że USA zostały zaatakowane nie tylko przez wirusa, ale też przez lewackie organizacje typu Antifa i Black Lives Matter. Bitwy na ulicach trwają. „Możliwość skorzystania z praw wynikających z Pierwszej Poprawki jest niezwykle ważną częścią naszej demokracji i dążenia do sprawiedliwości. Pozostaje jednak granica między pokojowym zgromadzeniem a tym, co widzieliśmy zeszłej nocy, co stanowi zagrożenie dla osób, rodzin i przedsiębiorstw” – stwierdził w komunikacie prasowym gubernator stanu Wisconsin Tony Evers – demokrata.

Oby naród amerykański miał dość demolki dużych miast i Trump wygrał. Ważne jest to, że jako konserwatysta odwołuje się do Boga i wartości. Jedynie one są ważne, bo porządkują świat.

Demolowanie ulic, palenie samochodów to nie tylko domena lewackiej dziczy w USA. Tak samo wyglądają zamieszki w Europie Zachodniej. Jakże inaczej demonstrują Białorusini. Pragną wolności, a nie zniszczeń. Cały świat powinien brać przykład. Podobnie wyglądał na początku kijowski Majdan. Dopiero bestialski atak Berkutu doprowadził do walk ulicznych. Miejmy nadzieję, że braciom Białorusinom uda się stworzyć demokratyczne, w pełni niepodległe państwo. Najważniejsze, że naród się przebudził. Koszt interwencji rosyjskiej jest zbyt wysoki dla Kremla. Białorusini nie są antyrosyjscy, a po interwencji będą. Putin nie powtórzy błędu: na Ukrainie interwencja zbrojna doprowadziła nie tylko do konsolidacji narodu, ale i do jego antyrosyjskości. Putin teraz zastanawia się, jak pozbyć się Łukaszenki i zastąpić go przychylnym Rosji kandydatem.

Dla zachowania niepodległości naszych państw konieczna jest budowa Międzymorza i współpraca z USA. Nagrodę Prometejską im. Lecha Kaczyńskiego dostali w sierpniu 2020 r. m.in. b. prezydent Litwy Valdas Adamkus i b. sekretarz ds. energii USA Rick Perry.

Niebezpieczne jest dążenie lewaków do tworzenia nowego człowieka, który ma wierzyć we wszystkie brednie ideologii LBGT.

Pouczanie też nas – Polek przez zakompleksiałe Anglosaski, jak ma wyglądać równouprawnienie kobiet, to żenada. Polskie kobiety brały udział we wszystkich powstaniach, a w 1920 r. kobiece oddziały bojowe biły bolszewików. Pierwszy w świecie obóz jeniecki dla kobiet-żołnierzy AK, wziętych do niewoli po powstaniu warszawskim, był w niemieckim Oberlangen.

Prawa wyborcze polskie kobiety uzyskały już w dniu ogłoszenia niepodległości w 1918 roku. Amerykańskie – dopiero w 1920 r. (19 poprawka do konstytucji USA), a Szwajcarki dopiero w roku 1971.

Kto ma kogo cywilizować? Odporne na komunizm, wolne i solidarne narody Międzymorza, czy zniewoleni lewactwem dekadenci Zachodniej Europy, walczący z rozumem i Bogiem?

Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 wrześniowego „ Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznań na pierwszej linii frontu ideologicznej walki/ Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 75/2020

Dawny Poznań jeszcze istnieje i zachowuje łączność z porządkiem i zdrowym rozsądkiem, ale widoczne akcenty tęczowej ideologii sprawiają, że człowiek przywiązany do tradycji może się w nim poczuć obco.

Jolanta Hajdasz

Spacer przez centrum Poznania z gośćmi z innej części Polski, sierpień. Co tu ukrywać, dla mnie co chwila powód do konsternacji. Na głównej ulicy w mieście, św. Marcina, smutny widok wielu sklepów z alkoholem otwartych do 23.00 i pustych lokali do wynajęcia – po zwykłych sklepach i po second handach, które nie wiadomo dlaczego w ogóle przy tej ulicy były. Obok, przy 27 Grudnia, wielki mural na wielkim budynku z napisem „konstytucja” i „otua”, większy niż cokolwiek innego tego typu w centrum… Kto i dlaczego wykonał ten gigantyczny wysiłek pomalowania kilkupiętrowej ściany wielkiej kamienicy w sposób tak mało ponadczasowy? Kto pamięta, jak się rozwija ten skrót i co to w ogóle było?

Kilka tęczowych flag w oknach wyglądających na wynajmowane siedziby, a nie mieszkania prywatne, ale z perspektywy chodnika trudno to ocenić jednoznacznie. Pseudotęcza wisi nad głowami, i tyle. Dziwaczna rzeźba na placu Wolności, szkło i aluminium zupełnie niepasujące do historycznego otoczenia z widokiem na poznański Bazar, czyli hotel, z balkonu którego płomiennie przemawiał Ignacy Paderewski, dając tym sygnał do wybuchu powstania wielkopolskiego.

Tylko krzewy i drzewa, jak zawsze wspaniale zielone, świadczą o tym, że dawny Poznań, zwany zielonym dzięki tej ogromnej, zadbanej i bujnej roślinności w środku miasta, jeszcze istnieje i zachowuje łączność z tym, co kształtowało go przez wieki – z porządkiem, czystością, stabilnością i tzw. zdrowym rozsądkiem, bo pragmatyczny Poznaniak trzy razy się zastanowił, zanim wydał ciężko zarobione pieniądze.

Pragmatyczne i racjonalne do bólu były działania Poznaniaków w czasie zaborów, gdy z wielkimi sukcesami nawiązali i wygrywali rywalizację z Niemcami na polu gospodarczym i oświatowym; pragmatyczne były w czasach komunistycznych, gdy trudno było znaleźć ruderę w centrum miasta, a czyste podwórka i uporządkowane place między blokami z wielkiej płyty udowadniały, że ktoś o to dba. Dziś też jest generalnie czysto i schludnie, ale wspomniane ideologiczne akcenty sprawiają, że człowiek przywiązany do tradycji może się poczuć w Poznaniu obco.

Nie odkrywam tu zresztą Ameryki, piszemy o tym w „Wielkopolskim Kurierze WNET” od początku jego istnienia, wskazując na źródła tej sytuacji. To przede wszystkim nieograniczone i przez nikogo niekontrolowane finansowanie dziesiątek lewackich organizacji pozarządowych, fundacji i stowarzyszeń, które dziś w tzw. agendzie mają wszystko, co wiąże się z ideologią LGBT, popieraną przez UE i finansowane przez nią instytucje i organizacje.

W ubiegłym roku o tej porze pisałam o darmowych warsztatach dla tych środowisk, obejmujących nawet szkolenie z tolerancji dla rodziców dzieci LGBT, darmowe poradnictwo prawne dla osób LGBT czy warsztaty dla osób LGBT z Ukrainy, finansowane hojną ręką przez Poznań. W tym roku idziemy jeszcze dalej.

W sierpniu Polskę obiegła informacja o obscenicznych warsztatach dotyczących technik współżycia dla środowisk LGBT, prowadzonych przez organizacje, które dostały granty od władz Poznania na prowadzenie zajęć w szkołach. Proszę wybaczyć obsceniczność, ale w tym wypadku to ważne. „Jak zrobić lewatywę przed seksem analnym?”. Taki wideoporadnik opublikowali tzw. edukatorzy seksualni LGBT z grupy Stonewall z Poznania, ci sami, którzy za pieniądze władz miasta mogą działalność w szkołach.

Dziś po Poznaniu w proteście przeciwko temu jeździ samochód Fundacji Pro-Prawo do Życia. Ten, który został uszkodzony w Warszawie podczas napadu aktywistów LGBT na wolontariuszy Fundacji. Jeden z głównych sprawców tamtej napaści, Michał Sz., który uważa się za kobietę i nazywa siebie Margot, został aresztowany przez policję i usłyszał zarzuty prokuratorskie w stolicy. Kolejna odsłona ideologicznej walki przed nami. Czy Poznań się przed tym atakiem obroni?

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Białorusinami kieruje nadzieja, której świat Zachodu sam się pozbawił/ Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 75/2020

W Paryżu żółtych kamizelek nie było nadziei. W starej Europie i USA nowym wyznaniem wiary jest destrukcja i coraz głębsze dzielenie ludzi, izolowanie i budowanie między nimi nienaturalnych murów.

Krzysztof Skowroński

Wzruszające są obrazy, które do nas docierają z Białorusi. Jest jakaś naturalna uczciwość i szczerość w białoruskiej rewolucji. Nam przypomina sierpień ’80 roku.

Wtedy w Gdańsku, Szczecinie, Jastrzębiu czy Wrocławiu chodziło o poszanowanie najprostszych zasad, o przywrócenie godności i elementarnej uczciwości w zakłamanym świecie komunistycznego reżimu. O to samo chodzi Białorusinom, dlatego tak dobrze czujemy nastrój ulic Mińska czy Grodna.

Nie ma liderów, nie ma podziałów. Po drugiej stronie barykady jest ten, któremu wydawało się, że jego władza jest wieczna i nie może się pogodzić z tym, że jego czas właśnie się skończył, że brutalna siła, aresztowania i tortury stosowane masowo w aresztach na nie wiele się zdadzą, że już stał się czarną kartą w historii Białorusi.

Jest jeszcze jedna analogia do polskiego sierpnia. Białoruś dziś nie może myśleć o pełnej niepodległości. Śpiewają o Pogoni i Ostrej Bramie, odwołując się do historii Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale wiedzą, że Moskwa nie może wycofać się z Mińska Litewskiego. Patrząc na szlachetną pokojową walkę i demonstracje Białorusinów, możemy ją porównać do ruchu żółtych kamizelek czy obecnych demonstracji w Ameryce. W Mińsku nie ma zbitych witryn i obrabowanych sklepów. To jest świadectwo głębi i powagi.

I jest jeszcze jedna istotna różnica. Na Białorusi jest nadzieja, a w Paryżu tej nadziei nie było. W krajach starej Europy i Stanów motorem jest destrukcja i chęć coraz głębszego dzielenia ludzi. Tu, czyli w Mińsku, jest wspólnota. Ta idea dzielenia ludzi, izolowania i budowania między nimi nienaturalnych murów jest teraz w świecie Zachodu nowym wyznaniem wiary. Jest jakaś siła, której głównym zadaniem jest mieszać, zmieniać znaczenia słów po to, by coraz bardziej utrudniać ludziom komunikację. Tak jest z ideologią LGBT, z ruchem burzącym pomniki w Ameryce, z nieszczęsnym covidem, który bezobjawowo może doprowadzić do najgłębszych cywilizacyjnych zmian poprzez zmiany sposobu funkcjonowania gospodarki i likwidacji pieniądza.

To jest podstawowa różnica między sierpniem w Polsce 40 lat temu a białoruskim w 2020 roku. My widzieliśmy za murem berlińskim normalny świat, a w oknach pałacu apostolskiego – Jana Pawła II. Białorusini widzą świat, który sam siebie postanowił pozbawić życia.

I to nie teraz. To rozpoczęło się na długo przed strzałami Gawriły Principa w Sarajewie.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W setną rocznicę męczeńskiej śmierci Andrzeja Mielęckiego – lekarza, patrioty, działacza na rzecz polskości Śląska

Andrzej Mielęcki udzielał pomocy rannym Niemcom. Inni Niemcy, rozpoznając w nim radnego miejskiego oraz aktywnego działacza Polskiego Komitetu Plebiscytowego, zakatowali bezbronnego lekarza na śmierć.

Renata Skoczek

dr. Andrzej Mielęcki (1864-1920) | Fot. Wikipedia

17 sierpnia [1920 r.] Niemcy, próbując wykorzystać wojnę polsko-bolszewicką do zbrojnego przejęcia obszaru plebiscytowego, zorganizowali w regionie strajk generalny, w wyniku którego przerwano dostawy prądu, wody, zamilkły telefony i stanęły tramwaje. Tego dnia w południe odbyła się na katowickim Rynku – pomimo zakazu wydanego przez Międzysojuszniczą Komisję – polityczna demonstracja ludności niemieckiej, która dała początek tragicznym wydarzeniom.

Pod wpływem antypolskich i antyfrancuskich przemówień, uzbrojony w broń palną tłum ruszył pod siedzibę powiatowego kontrolera Międzysojuszniczej Komisji, którego siedziba znajdowała się przy obecnej ul. Warszawskiej 7. Niemcy zdjęli flagi koalicyjne i obrzucili gmach kamieniami. Padły strzały, w wyniku których zginęło 2 żołnierzy francuskich. Wojsko koalicyjne, chcąc rozproszyć demonstrantów, strzeliło do wzburzonego tłumu. Od kul zginęło 10 osób, a ponad dwadzieścia zostało rannych.

Andrzej Mielęcki – polski lekarz i znany działacz narodowy – ze swojego mieszkania znajdującego się naprzeciwko atakowanego budynku zobaczył rannych i zszedł, aby udzielić im pomocy. Niemcy, rozpoznając w nim radnego miejskiego oraz aktywnego działacza Polskiego Komitetu Plebiscytowego w Katowicach, zaatakowali bezbronnego lekarza, katując go na śmierć. Ciało doktora zawleczono nad pobliską Rawę i wrzucono do rzeki, skąd później zostało wyłowione.

Wiadomość o zamordowaniu znanego i cenionego lekarza odbiła się szerokim echem we wszystkich gazetach ukazujących się na Górnym Śląsku, które zamieściły opisy tych wydarzeń. W popularnym „Katoliku”, który ukazał się 21 sierpnia, czytamy:

„Dr Mielęcki opatrywał na ulicy rannych. Gdy mu zabrakło opatrunków, pobiegł do swojego mieszkania po nowe bandaże. Wtem wybuchł przed domem dr. Mielęckiego granat ręczny; padło również kilka strzałów rewolwerowych. Ktoś z tłumu, widząc pędzącego dr. Mielęckiego do swojego mieszkania, krzyknął, że dr Mielęcki strzelił, co było hasłem dla demonstrantów, że się rzucili na mieszkanie, dr. Mielęckiego wywlekli i na ulicy w okrutny sposób uśmiercili”.

Pogrzeb doktora Mielęckiego stał się wielką patriotyczną manifestacją, w której uczestniczyło ponad 15 tysięcy Polaków. Z obawy przed zamieszkami Międzysojusznicza Komisja nie zezwoliła na uroczystości pogrzebowe w Katowicach. Wydała jedynie pozwolenie na wywiezienie zwłok bardzo wczesnym rankiem 25 sierpnia do Sosnowca, który znajdował się w granicach Polski.

Sierociniec im. A. Mielęckiego w Katowicach | Fot. NAC

(…) We wrześniu 1920 roku dla uczczenia pamięci dr Mielęckiego powołano społeczny komitet fundacji jego imienia, który zajmował się zbieraniem funduszy na otwarcie domu dla sierot polskich z całego Górnego Śląska oraz szpitala dziecięcego. (…) Pieniądze były zbierane przez następny rok. Z czasem komitet katowicki przekształcił się w komitet centralny, a akcja zbierania funduszy ogarnęła całą Polskę. Sierociniec Polski im. Doktora Andrzeja Mielęckiego został otwarty w Katowicach kilka lat po przejęciu miasta przez władze polskie.

Cały artykuł Renaty Skoczek pt. „W setną rocznicę śmierci Andrzeja Mielęckiego” znajduje się na s. 2 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 

  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Renaty Skoczek pt. „W setną rocznicę śmierci Andrzeja Mielęckiego” na s. 2 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stanisław Mastalerz (1895–1959) patriota, żołnierz, dowódca i działacz organizacji wojskowych i społecznych na Śląsku

Był jednym z dowódców powstańczych mających doświadczenie bojowe. Jego talenty dowódcze i charakterologiczne potwierdzają zarówno umieszczone w dokumentach opinie zwierzchników, jak i pamiętnikarze.

Zdzisław Janeczek

Już jako uczeń uczestniczył w wyprawach nad graniczną Brynicę, gdzie z kolegami śpiewał polskie pieśni patriotyczne. Zaangażował się także w kolportaż zakazanych polskich druków i ich przemyt do Królestwa Polskiego. „Bibułę” odbierał w zagrodzie piekarskiego rolnika Pudlika i przenosił do Bizji (Świerklaniec) pod Kozłową Górą, skąd agenci z zaboru rosyjskiego dostarczali ją do Częstochowy.

Stanisław Mastalerz | Fot. ze zbiorów Autora

Jako obywatel pruski Mastalerz przeszedł przeszkolenie wojskowe w Altenburgu. W latach 1915–1917 służył w armii niemieckiej na froncie zachodnim. Po odniesieniu ciężkiej rany uznano go za niezdolnego do dalszej służby i przeniesiono do pracy w gliwickich zakładach zbrojeniowych. Pod koniec wojny powrócił do poprzedniego miejsca zatrudnienia, tj. kopalni „Gliwice”. (…)

Od listopada 1918 r. Mastalerz aktywnie udzielał się w Związkach Wojackich i Straży Obywatelskiej dla Górnego Śląska, uchodził za jednego z czołowych organizatorów POW G.Śl. Przeszkolony w armii pruskiej, z doświadczeniem frontowym, dzięki swojemu zapałowi do walki i patriotyzmowi był niezwykle cennym materiałem na dowódcę. (…) W dalszym ciągu działał – jako naczelnik gniazda TG „Sokół” w Gliwicach, a od lutego 1920 r. wchodził w skład Wydziału Okręgowego. Należał także do grona organizatorów straży obywatelskich i związków wojackich Polaków. Mimo licznych obowiązków, nie zaniedbywał sfery życia prywatnego. W 1919 r. poślubił Franciszkę Barbarę ze Złotosiów.

Przed pierwszym powstaniem był członkiem Komitetu Wykonawczego POW G.Śl. oraz zastępcą komendanta POW na powiat toszecko-gliwicki i kurierem powiatowym. Ponieważ jego rejon nie był włączony do pierwszego powstania, mógł wykazać się swoim zaangażowaniem dopiero jako uczestnik obrony hotelu „Lomnitz” (27/28 V 1920 r.). Podzielał wówczas opinię Rudolfa Kornkego, że „jeżeli nie chcą wszyscy zginąć, trzeba się bronić i to natychmiast”.

Podczas drugiego powstania Mastalerz jako komendant IX Okręgu POW i dowódca oddziałów w powiatach toszecko-gliwickim i zabrskim meldował 24 VIII 1920 r. o zajęciu podległego mu obszaru (z wyjątkiem Gliwic i Zabrza) i powołaniu polskich straży obywatelskich. (…)

W trzecim powstaniu był dowódcą 7 pułku gliwickiego im. Stefana Batorego, w skład którego wszedł II batalion Feliksa Sojki z Łabęd oraz bataliony I, V i VII w Żernicy. Mastalerz walczył w rejonie Gliwic, Bierawy, Starego Koźla i Góry św. Anny. (…)

Po likwidacji powstania jego pułk został zdemobilizowany w Zamościu, skąd udał się do Krakowa, by podjąć służbę w 2 Pułku Piechoty Legionowej i odbyć kurs oficerski.

W czerwcu 1922 r., już jako podporucznik 73 Pułku Piechoty, pod komendą gen. Stanisława Szeptyckiego wkroczył do Katowic.

Odtąd pełnił na Górnym Śląsku służbę jako oficer zawodowy. W 1924 r. przeszedł do rezerwy w stopniu porucznika. (…)

We wrześniu 1939 r. jako oficer operacyjny uczestniczył we wszystkich walkach 23 Dywizji Piechoty, z którą wyszedł w pole. Po rozbiciu jednostki macierzystej pod Tomaszowem Lubelskim przedarł się do Rumunii, skąd przedostał się do stolicy Francji. W latach 1940–1945 był żołnierzem PSZ na Zachodzie. W lutym i marcu 1941 r. pełnił obowiązki sekretarza Komitetu Organizacyjnego obchodów w Londynie 20 rocznicy plebiscytu na Górnym Śląsku. Fragmenty relacji z uroczystości transmitowała polska sekcja rozgłośni BBC. (…)

Po zakończeniu działań wojennych został zatrudniony na ponad rok (od 17 VII 1945 r. do 28 IX 1946 r.) jako oficer łącznikowy w randze kapitana przy Naczelnym Dowództwie Wojsk Sprzymierzonych w Ludwigsburgu w Wirtembergii. Ponadto w ramach UNRRA współorganizował pomoc dla rodaków czasowo przebywających w polskich obozach repatriacyjnych na terenie Niemiec.

Od kwietnia 1947 r. Mastalerz przebywał w Polsce. Był czynny w Związku Weteranów Powstań Śląskich. Mimo upokorzeń nie załamywał się, pracował na rzecz kombatantów, uważał, iż w służbie Polski nie ma miejsca na „stan spoczynku” – w ten przechodzi się dopiero wraz z kresem życia.

Zmarł 6 XI 1959 r. w Katowicach, gdzie został pochowany na cmentarzu wojskowym.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Stanisław Mastalerz (1895–1959)” znajduje się na s. 10 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Stanisław Mastalerz (1895–1959)” na s. 10 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienia lekarza. Praca w Libii stała się bogatym źródłem wiedzy o kraju, zwyczajach arabskich i swoistą szkołą życia

Tylko osoba wierząca mogła liczyć na wizę na dłuższy pobyt i pracę w islamskim kraju. Po prostu Libijczycy uważali, że wierzący, bez względu na rodzaj religii, kierują się ogólnie przyjętymi zasadami.

Marian Smoczkiewicz

Minęło już 35 lat od mojej ponad dwuletniej pracy na kontrakcie medycznym w szpitalu w Dernie w Libii. Po takim czasie wspomnienia nie gasną, tylko nabierają łagodniejszych kolorów i nawet te złe, mimo wszystko, stają się bliskie sercu. (…)

Nieznajomość kultury, delikatnych stosunków i więzi rodzinnych to prosta i łatwa droga do konfliktów, a nawet nieszczęść. Oczywiście wszyscy chcieliśmy dobrze i działaliśmy według swoich norm etycznych, które dla naszych libijskich pacjentów i ich rodzin były zupełnie nieczytelne, i na odwrót.

Przykład z codziennej praktyki chirurgicznej, który bardzo często się powtarzał. Do szpitala zgłosił się ojciec z kilkuletnią córką. Dziewczynka skarżyła się na silne bóle brzucha, wymioty, brak apetytu. Dolegliwości miała od wczoraj i nasilały się.

Po wykonaniu koniecznych badań stwierdziliśmy ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i poinformowaliśmy ojca, że w tym przypadku jedynym leczeniem jest przyjęcie do szpitala i zabieg operacyjny, który należy wykonać bezzwłocznie.

 Reakcja ojca była zaskakująca. W sposób kategoryczny odmówił pozostawienia dziecka w szpitalu. Zabrał je do domu. Rozmowa miała charakter awantury.

Miejscowi są na ogół bardzo impulsywni, nigdy nie wiadomo, co może spowodować konflikt. Moi współpracownicy starali się spokojnie wyperswadować ojcu jego decyzję. Ponadto poinformowali o jej skutkach, czyli jakie niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia jego córki groziło w przypadku zaniechania leczenia. Do dyskusji chwilami włączały się miejscowe pielęgniarki, ale bez większego entuzjazmu. Narastało zdenerwowanie i agresja.

Ostatecznie ojciec zabrał córeczkę do samochodu i odjechał do domu, a my zostaliśmy z obawą o zdrowie i życie dziecka. Martwiliśmy się, czy zrobiliśmy wszystko, żeby rozwiązać konflikt na korzyść pacjentki. Zastanawialiśmy się, jak można wybrnąć z takiej sytuacji, kiedy nieświadomy niebezpieczeństwa ojciec nie przyjmuje argumentów i postępuje nieodpowiedzialnie. Po upływie około godziny ojciec zjawił się ponownie z chorą córką i spokojnie, jakby nie było poprzedniej sprzeczki, poprosił o przyjęcie i operację. Na wszystko się zgodził i podpisał. Nie ten sam człowiek.

Takie sytuacje były na porządku dziennym. Zdarzały się zwykle, gdy ojciec sam przyjeżdżał z dzieckiem. Tu jeszcze należałoby wspomnieć o zasadzie, że zgodę na operację podpisuje wyłącznie mężczyzna. Kobiety nie mogą podpisać zgody za siebie, w ich imieniu wyraża ją mąż, ojciec, syn itp. Wygląda to jak typowa dyskryminacja, stawiająca kobietę w gorszej sytuacji. Tak prosto widzą to często przedstawiciele naszej cywilizacji.

Wracając do dziewczynki z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Dlaczego jej ojciec na początku się awanturował i wszystko negował, gdzie był potem przez godzinę i dlaczego wrócił zupełnie odmieniony? Sprawa jest prosta. Trzeba tylko i aż tylko znać reguły i zwyczaje panujące w rodzinie i miejsce każdego jej członka.

Nasz bohater po awanturze w szpitalu pojechał do domu zreferować sprawę. Tam musiał uzyskać zgodę na zabieg od żony, potwierdzoną przez teściową i babcię. Nie konsultował się ze swoim ojcem ani braćmi. Decydowały kobiety. Ich zdanie było ostateczne.

Decyzja zapadła szybko; kobiety mają wyczucie, co należy robić. Godzina, jaka była potrzebna na powrót do szpitala, wynikała z odległości między szpitalem a domem.

Teraz ojciec mógł przyjść z podniesionym czołem i zakomunikować, że dojrzał do decyzji i wyraża zgodę na proponowane leczenie. Jego niezależność i samodzielność w podejmowaniu decyzji została pozornie nienaruszona, ale ile musiał się nabiegać, to jego sprawa. W rozmowie z moimi arabskimi przyjaciółmi znalazłem potwierdzenie: dla nich było oczywiste, że bez uzgodnienia z rodziną mężczyzna na ogół nie odważy się niczego podpisać. Z czasem nauczyliśmy się nie przejmować takimi dyskusjami. Zwyczajnie mówiliśmy, co należy zrobić w konkretnej sytuacji i dawaliśmy czas na podjęcie decyzji. Na tym przykładzie widać, że pozycja kobiety w świecie islamskim jest teoretycznie słaba, a w praktyce zaskakująco silna. (…)

Szpital w Dernie wraz z kampem znajdował się na płaskowyżu górującym nad miastem. Domki były nowoczesne, ze wszystkim mediami i klimatyzacją, wystarczająco wyposażone. Problem był w tym, że klimatyzacja często się psuła, a w tropiku przebywanie w metalowej puszce jest nie do zniesienia. Pierwsi pracownicy medyczni z Polski przyjechali 3 lata wcześniej. W momencie przyjazdu kamp zasadniczo był gotowy do zamieszkania. Pozostała tylko sprawa ogrodzenia i zamknięcia obiektu. Libijczycy odpowiedzialni za całość inwestycji przystąpili do budowy muru, który miał otoczyć nasze miejsce do życia i wypoczynku.

Wśród naszych pracowników podniósł się gwałtowny protest przeciwko budowie muru. Nie damy się zamknąć jak w więzieniu, nie zasłonimy sobie słońca i widoków na okolicę – argumentowano. Na wspólnym zebraniu przegłosowano prawie jednomyślnie, że nie będzie muru, tylko zwykły płot. Wola większości została spełniona i powstał płot z siatki.

W tradycji arabskiej tylko odpowiednio wysoki mur stanowi wyłączenie pewnej przestrzeni z powszechnego użytku i dostępu postronnych do tego miejsca. Wszystkie domy rodzinne są otoczone murami, a nie płotami. Mur zapewnia bezpieczeństwo, prywatność, intymność, a jego przekroczenie bez zgody gospodarza traktuje się jak przestępstwo. Są jeszcze inne przyczyny, które wpłynęły na zwyczaj odgradzania się murami – np. ochrona przed wiatrami i zasypywaniem pustynnym piaskiem, ochrona przed słońcem. Płot nie spełnia żadnych z tych funkcji i w wyobraźni miejscowych w ogóle nie istnieje. Jak wiatr przenika przez płot, tak można przez niego przechodzić, nie naruszając czyjejś prywatności.

Na konsekwencje nierozumnej decyzji zamiany muru na płot nie trzeba było długo czekać. Większość naszego zespołu stanowiły panie, które w czasie wolnym od pracy chciały odpocząć i w stroju plażowym poleżeć na leżaku na słońcu przed swoim domkiem. Taka sytuacja budziła ogromne zainteresowanie męskiej części społeczeństwa Derny. W krótkim czasie wzdłuż płotu gromadził się tłumek gapiów, który głośno i w niewybredny sposób komentował, co widzi, a niektórzy zgorszeni nawet rzucali kamieniami.

Nie tylko nie dało się opalać na kampie przed swoim domem. Problemem też było wieszanie prania, bo co atrakcyjniejsze części garderoby łatwo zmieniały właściciela. Prym w tej dziedzinie wiodła bielizna damska, która nie wisiała nawet minuty, stając się łupem kolekcjonerów.

Z braku prawidłowego ogrodzenia wynikało też niestety wiele innych, bardziej poważnych sytuacji. Kiedy zostałem dyrektorem zespołu, uznałem, że postawienie muru jest najważniejszym zadaniem na najbliższy czas. Umówiłem się z merem miasta i pojechałem na spotkanie. Rozmowa była bardzo przyjemna i owocna. Mer zauważył, że płot został postawiony na nasze życzenie. Ja tłumaczyłem, że reprezentujemy różne kultury i to, co u nas uchodzi, może być źle odbierane przez społeczność miejscową. Nie chcemy narzucać swojego stylu życia, ale wypoczywając, chcielibyśmy czuć się swobodnie na wyznaczonym nam terenie i nie drażnić otoczenia. Wiedziałem też, że opinia w mieście o kampie jest nie najlepsza. W rzeczowej i przyjaznej atmosferze szybko doszliśmy do porozumienia. Już następnego dnia przyszli robotnicy i zaczęli stawiać mur. Stał on się materialnym dowodem mojej dyrektorskiej działalności.

Z całej tej historii należy wyciągnąć dwa wnioski. Po pierwsze: znajomość uwarunkowań środowiska, historii, kultury, panujących zwyczajów jest podstawą podejmowania prawidłowych decyzji. Po drugie: nie wszystkie sprawy czy problemy należy rozwiązywać, uciekając się do głosu ludu, czyli głosowania. Są sprawy, które nie podlegają głosowaniu i muszą być rozwiązane przez specjalistów, którzy się znają na zagadnieniu. Również odpowiedzialność za decyzję jest wówczas przypisana do określonej osoby lub grupy osób, a nie rozmyta, bo większość tak zadecydowała.

Cały artykuł Mariana Smoczkiewicza pt. „Czego nauczyła mnie Libia” znajduje się na s. 7 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mariana Smoczkiewicza pt. „Czego nauczyła mnie Libia” na s. 7 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Upamiętnienie Obławy Augustowskiej – największej sowieckiej zbrodni w Polsce po kapitulacji III Rzeszy

Rodziny ofiar Obławy Augustowskiej dotychczas nawet nie wiedzą, gdzie zapalić świeczkę swoim bliskim. Ani Moskwa nie otwiera archiwów, ani Mińsk nie wpuszcza do swojego pasa granicznego…

Leonardas Vilkas

Celem Obławy Augustowskiej była pacyfikacja ruchu oporu. Innym powodem mógł być planowany przejazd Stalina przez Polskę w lipcu 1945 r. specjalnym pociągiem na konferencję poczdamską. Regularne oddziały armii sowieckiej, wspomagane przez NKWD, Smiersz, UB i „ludowe wojsko polskie” przeczesywały lasy, otaczały okoliczne miejscowości. Aresztowano ponad 7 tys. osób, które trzymano w prowizorycznie urządzonych punktach filtracyjnych. Później, po brutalnych przesłuchaniach, część wypuszczono, natomiast wszelki ślad po co najmniej ponad 600 osobach (a według niektórych przesłanek – po ok. 2 tys.) zaginął. Wiadomo tylko, że wywieziono ich ciężarówkami…

O tej zbrodni, podobnie jak o zbrodni katyńskiej, w latach komunistycznego reżimu mówić nie było wolno. Nie wolno było także upominać się o zaginionych bliskich. Niektórzy bali się o tym mówić nawet po tzw. transformacji ustrojowej („A co będzie, kiedy władza znowu się zmieni?”).

Zresztą Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ustanowił 12 lipca Dniem Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej dopiero w 2015 roku. W odróżnieniu jednak do Katynia, aż do dziś nie wiadomo, gdzie leżą szczątki ofiar Obławy Augustowskiej. A zarówno dzisiejsza sowiecka Rosja, jak i dzisiejsza sowiecka Białoruś (nie, to nie pomyłka: zarówno putinowska Rosja, jak i łukaszenkowska Białoruś pozostały sowieckie, i to w 100 procentach) odmawiają wszelkiej pomocy prawnej w tej kwestii.

Nadleśniczy Piotr Nalewajek opowiada podczas postoju uczestnikom rajdu o Obławie Augustowskiej. Tędy biegła ostatnia droga polskich więźniów | Fot. L. Vilkas

Nie wszystko jednak można ukryć. Widziano w lesie ślady opon ciężarówek, a do pobliskich miejscowości dochodziły odgłosy strzałów. Według relacji świadków, ciężarówki załadowane aresztowanymi jechały w kierunku pobliskiej nowo wytyczonej granicy z sowiecką Białorusią…

W Gibach na wschodniej Suwalszczyźnie rocznice Obławy obchodzi się od lat. Tu na wzgórzu, jeszcze na początku lat 90. stanął pomnik autorstwa zmarłego w tym roku prof. Andrzeja Strumiłły, symbolizujący wciąż nieodkryte miejsce pochówku ofiar. W 2018 r., w ramach współpracy białostockiego oddziału IPN i Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Białymstoku, otwarto ścieżkę edukacyjną „Śladami ofiar Obławy Augustowskiej”. Prowadzi od Gibiańskiej Golgoty, czyli wspomnianego już pomnika, przez Puszczę Augustowską do granicy z Białorusią, tuż za którą, na białoruskim pasie granicznym, nad przecinającym granicę jeziorem Szlamy, w pobliżu miejscowości Kalety, według wszelkiego prawdopodobieństwa mogą znajdować się doły śmierci. I już trzeci rok z rzędu w lipcu odbywa się rajd rowerowy przebiegający częścią tej ścieżki. (…)

W tym roku w przededniu rajdu, 10 lipca, w Urzędzie Gminy w Gibach odbyła się projekcja nowego filmu dokumentalnego To był lipiec 1945, w którym malownicze krajobrazy Suwalszczyzny przeplatają się ze wstrząsającymi relacjami świadków Obławy. Po projekcji nastąpiło spotkanie z reżyserem filmu Waldemarem Czechowskim. Następnego dnia, 11 lipca, z miejsca zbiórki przy szkole podstawowej w Gibach, której w czerwcu tego roku uchwałą rady gminy nadano imię Ofiar Obławy Augustowskiej, kilkadziesiąt osób ruszyło na rowerach ku Gibiańskiej Golgocie, skąd po modlitwie skierowały się w stronę leśnego gościńca prowadzącego do miejscowości Rygol, którym wywożono zatrzymanych z punktu filtracyjnego w Gibach, by już nigdy nie powrócili.

Podczas postojów uczestniczący w rajdzie nadleśniczy nadleśnictwa Pomorze, miłośnik historii Piotr Nalewajek opowiadał o tym, co wiadomo o ostatniej drodze ofiar oraz ich poszukiwaniach, a także przedstawiał walory Puszczy Augustowskiej. Metę wyznaczono w szkółce nadleśnictwa, gdzie na uczestników czekały dyplomy i poczęstunek.

Nazajutrz zebrano się przy Gibiańskiej Golgocie na modlitwę i zapalenie zniczy. Modlitwę prowadził ks. Prałat Stanisław Wysocki, Prezes Związku Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej, który w Obławie stracił ojca i dwie siostry.

18 lipca w tymże miejscu odbyła się promocja najnowszej książki dr Teresy Kaczorowskiej Było ich 27, poświęconej kobietom z podziemia niepodległościowego, które zginęły w Obławie, oraz koncert-wieczornica w hołdzie ofiarom Obławy. Wykonawcą koncertu był poeta i bard Grzegorz Kucharzewski, którego twórczość jest organicznie związana z tragiczną historią tej ziemi. Jego ciocię Zytę – siostrę ojca, która w 1945 r. miała 20 lat i była łączniczką AK, podczas obławy zabrali z domu sowieccy wojskowi…

Cały artykuł Leonardasa Vilkasa pt. „Kolejna zbrodnia sowiecka – Obława Augustowska” znajduje się na s. 20 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Leonardasa Vilkasa pt. „Kolejna zbrodnia sowiecka – Obława Augustowska” na s. 20 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu/ Piotr Grochmalski, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 74/2020

„Prasą gadzinową nazywamy czasopisma-gady, oblekające się w skórę polskiej mowy, aby jadem swej treści zatruwać organizm polskiego narodu. Mowa tych pism jest polska, ale mózg i ręka – niemiecka”.

Piotr Grochmalski

Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu

Gdyby ktoś chciał poznać współczesną historię Polski w oparciu o niemiecką prasę gadzinową wydawaną w III RP, to odniósłby wrażenie, że Polacy nie mogą i nie potrafią sami rządzić swoim krajem i uczynili z niego Kokoland. Powinni zrozumieć, że tylko Niemcy są w stanie dać Polsce nową wizję raju i szczęśliwości, a także uczynić z wsiaków (Kokoland) prawdziwych Europejczyków.

Brutalność prowadzonej narracji oraz jej prymitywizm emocjonalny pokazuje realny stosunek niemieckich wydawców do Polski. Uderzenie nas w twarz prowokacyjnym materiałem niemieckiego Onetu nie wywołało fali oburzenia. Przykład okładki niemieckiego „Faktu” z 3 lipca 2020 r. podprogowo sugerującej, że głowa polskiego państwa dokonała brutalnego czynu na nieletniej osobie, winien być dla nas ostatnim i ostatecznym sygnałem. Niemieckie media w Polsce toczą otwartą, bezwzględną wojnę z polskim narodem, z naszą kulturą i tradycją. Często naszymi rękami. Niektórzy polscy dziennikarze wydają się być dumni, że uczą się zawodu pod takim kierownictwem. Bo niemieckie media gadzinowe wydawane po polsku jakoby uczą nas europejskiej kultury.

Ulrich Beck, jeden z najbardziej znanych w świecie niemieckich uczonych, napisał w 2013 r. „Każdy to wie, lecz wypowiedzenie głośno tego stwierdzenia oznacza złamanie tabu: Europa stała się niemiecka”.

Wyjaśnił też, że na naszych oczach rodzą się nowe Niemcy, obdarzone nowym duchem. Jak zauważył: „Ten nacjonalizm w duchu »znowu jesteśmy kimś i wiemy o co chodzi« ma swoje korzenie w tym, co można nazwać niemieckim uniwersalizmem. (…) czym jest – po pierwsze – niemiecki uniwersalizm, po drugie – zastosowany w polityce europejskiej? Uniwersalizm oznacza: jestem w posiadaniu miar, które rozstrzygają, co jest dobre, a co złe, co jest prawidłowe, a co fałszywe, i to nie tylko tu, u nas, ale także tam, u was, nie tylko teraz, lecz również jutro i w przyszłości”.

Innymi słowy, tylko Niemcy wiedzą także, co jest dobre dla Polski i Polaków. Jak bowiem podkreśla, „Niemcy czują się zobowiązani do odpowiedzialności. Mają wrażenie okrążenia przez niedbałe narody. Hiszpanie i Włosi, Grecy i Portugalczycy mogą nad nami górować, jeśli chodzi o radość życia. Ale ta ich lekkomyślność! Ta ich bezmyślność! Muszą się wreszcie nauczyć, co oznacza dyscyplina budżetowa, moralność podatkowa, poszanowanie środowiska naturalnego”.

Zestawmy ze sobą dwie okładki tygodników. Pierwsza pochodzi z okupowanej Polski, z 13 października 1939 r., i jest wydana w języku polskim przez hitlerowską propagandę. Ukazuje żołnierza okupacyjnej armii stojącego na baczność u wejścia do grobu polskiego bohatera narodowego. Podpis przy zdjęciu: „Niemiecka warta honorowa przy grobie marszałka Piłsudskiego na Wawelu”.

Okładka druga pochodzi z listopada 2015 r. z magazynu niemiecko-szwajcarskiego „Newsweek”, wydawanego w języku polskim. Jest wysoce obraźliwa dla każdego, kto ma świadomość, iż prezydent Polski reprezentuje majestat RP. Użyte określenie ‘bewzstyd’, wsparte agresywnym, obraźliwym gestem dłoni, skierowanym wobec Prezydenta, jest totalnie prymitywną ingerencją w politykę polską.

Wyobraźmy sobie sytuację, iż polski tytuł wydawany w Berlinie po niemiecku umieściłby twarz Angeli Merkel z wytatuowaną swastyką na jej czole na tle piramid trupów w Auschwitz i z napisem „Hańba”.

„Newsweek” w październiku 2017 r. drukuje na okładce twarz niemieckiej kanclerz i określa ją mianem „Naszego ostatniego sojusznika”. Naszego – czyli Polski i Polaków? Pismo daje nam też krótką, łopatologiczną instrukcję polityczną i wyznacza nasze miejsce w szeregu. Napis na okładce: – „Jarosław Kaczyński robi wszystko, by zepsuć nasze relacje z najważniejszym w Europie politykiem, od którego w wielkiej mierze zależy miejsce Polski w Unii”.

Czy wielka operacja, którą niemiecki kapitał prowadzi wobec Polaków od lat 90. XX w., przyniósł spodziewane przez Berlin efekty? Dlaczego nie ma w nas świadomości skali agresji, jaka jest realizowana wobec nas – naszej kultury i naszego języka? Jak wytłumaczyć fakt, iż podczas okupacji Niemcy na łamach pism gadzinowych byli bardziej ostrożni w ataku na polską kulturę i tożsamość narodową niż ma to miejsce obecnie? Odpowiedzi na te pytania mają fundamentalne znaczenie, aby zrozumieć istotę niemieckiej strategii, realizowanej konsekwentnie wobec państwa polskiego i polskiej wspólnoty narodowej od dziesięcioleci.

Przyczyna jest oczywista – Niemcy w pismach gadzinowych za okupacji otrzymywali inne instrukcje niż obecne koncerny niemieckie, aktywnie funkcjonujące na polskim rynku medialnym. Joseph Goebbels nie był tak agresywny w swojej propagandzie wobec Polaków, jak robi to obecnie niemiecka prasa w Polsce.

Czym jest prasa gadzinowa? Celnie zdefiniował to pojęcie już w latach okupacji „Biuletyn Informacyjny” AK (nr z 9 I 1941 r.): „Prasą gadzinową nazywamy czasopisma-gady, zdradliwie oblekające się w skórę polskiej mowy, aby jadem swej treści zatruwać organizm polskiego narodu. Mowa drukowana tych pism jest polska, ale mózg i ręka nimi kierująca – niemiecka. Ich celem – robota dla Niemiec” (T. Szarota, Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa 2010, s.ź319).

Istnieją więc dwa zasadnicze kryteria, które pozwalają na definiowanie tego specyficznego rodzaju mediów – stoi za nimi kapitał i kierownictwo niemieckie, a także służą one przede wszystkim interesom niemieckim. Nietrudno udowodnić, iż niemieckie pisma w Polsce, wydawane w języku polskim, w pełni spełniają te kryteria.

Czy więc uzasadnione jest nazywać je współczesnymi gadzinówkami? Problem jest bardziej złożony.

Samo pojęcie wprowadził do obiegu Otto von Bismarck w 1869 r. Stworzył on nielegalny tzw. Reptilienfonds (gadzi fundusz), za pomocą którego rząd między innymi przekupywał dziennikarzy, a nawet potajemnie nabywał gazety, aby służyły one realizacji idei budowy wielkich Niemiec w oparciu o dominację Prus. Takie zakamuflowane ośrodki pruskiej propagandy okazały się jej skutecznym narzędziem i wspierały utworzoną pod patronatem Bismarcka w 1894 r. Hakatę, która uznawała Polaków za największe zagrożenie dla Wielkich Niemiec. Stąd deklarowanym celem Hataty i jej głównego lidera, Heinricha von Tiedemanna, było fizyczne i kulturowe zniszczenie wszelkich śladów polskości. Po odrodzeniu Polski w 1918 r. ten strategiczny cel był nadal konsekwentnie realizowany. Na zjeździe mniejszości niemieckiej w 1925 r. stwierdzono jednoznacznie, iż „Europa Wschodnia jest bezsporną domeną kultury niemieckiej i pozostanie nią w przyszłości”.

Jasno i dosadnie strategię Niemiec wobec Polski i całego obszaru Międzymorza przedstawił Hitler w „Mein Kampf”, gdy stwierdził: „Nasza przyszłość leży na Wschodzie”.

Podczas okupacji Niemcy włączyli część Polski do Rzeszy. Z pozostałych terytoriów (oprócz ziem okupowanych przez Związek Sowiecki) utworzyli Generalne Gubernatorstwo, proklamowane 12 października 1939 r. Dwa miesiące później Goebbels powołał do życia koncern Zeitungverlag Krakau-Warschau z zagrabionego majątku krakowskiego koncernu Ilustrowany Kurier Codzienny i warszawskiego Domu Prasy państwowej. Obok krakowskiej centrali, miał on oddziały w Warszawie, Lublinie, Radomiu, Częstochowie – a od 1941 r. także we Lwowie. Wydawał łącznie 13 tytułów prasowych. Dużą rolę odgrywało też krakowskie Wydawnictwo Rolnicze Agrarverlag – wydawca 8 tytułów. „Wszystkimi pismami – z bardzo rzadkimi wyjątkami – kierowali niemieccy redaktorzy naczelni (na zewnątrz, w „stopkach”, najczęściej nieujawniani lub figurujący tam pod fikcyjnymi polskimi nazwiskami). Polski personel redakcyjny (szacowany w sumie na ok. 100 osób) odgrywał wyłącznie rolę pomocniczą i odsunięty był od wszelkich decyzji (Krzysztof Woźniakowski, Polskojęzyczna prasa gadzinowa czasów okupacji hitlerowskiej 1939–1945, Opole 2014, s. 22).

Obecnie ten mechanizm jest bardziej zawoalowany, ale potencjał niemieckich mediów w Polsce dziesiątki razy przewyższa struktury organizacyjne stworzone przez III Rzeszę w czasie okupacji naszych ziem. Współcześnie niemiecki kapitał nie może tak otwarcie realizować swojej strategii. Ale nietrudno znaleźć przykłady działań, które wskazują, iż mamy do czynienia z wyjątkowym bezwstydem i brutalnością metod stosowanych przez media niemieckie wobec polskich obywateli. Warto przytoczyć szokujący przykład z 5 marca 2016 r., gdy niemiecki portal Onet dokonał czegoś, co nie ma precedensu w dziejach dziennikarskiego bezwstydu i hańby.

W wywiadzie Daniela Olczykowskiego z autorką książki pt. Pokochałam wroga, Mirosławą Karetą, w sensacyjnym tonie ukazuje się okupację poprzez przykłady „leżącej kolaboracji” – polskich prostytutek nazywanych „przyjaciółkami niemieckich żołnierzy”; jest też mowa o „ bytowej prostytucji”. Tekst jest więc próbą ukazania prostytuowania się Polek z okupantami. Tytuł artykułu miał być prowokacyjny – „Związki Polek z niemieckimi żołnierzami podczas II wojny światowej. Dla wielu ludzi to wciąż nie do pomyślenia”. Chodziło o kolejny przykład ukazywania ludzkiego wymiaru okupantów – nie byli tacy źli. Niemiecki Onet ten niesmaczny tekst zilustrował fotografią, która była zapisem ostatniej drogi kobiet prowadzonych na miejsce narodowej kaźni w Palmirach pod Warszawą. Na zdjęciu widnieje napis: „Romans z niemieckim żołnierzem był surowo zakazany, ale w Polsce żyją dzieci będące owocem takich związków”.

Krystian Brodacki, syn więźniarki rozstrzelanej w Palmirach przez Niemców, Marii Brodackiej – rozpoznał swoją matkę na zdjęciu. Wystąpił na drogę sądową wobec Onetu, broniąc dobrego imienia swojej matki – i wygrał sprawę. Jego ojciec umarł w 1939 r. podczas obrony Warszawy.

Matka działała w konspiracji. Została schwytana i poddana brutalnemu śledztwu. Nie została złamana przez Gestapo. 14 czerwca 1940 r. została rozstrzelana w Palmirach. Była córką polskiego generała, Władysława Jaxy-Rożena. Niemiecki Onet tym materiałem jakby zabił drugi raz Marię Brodacką. Mimo tak skandalicznego czynu, portal nie spotkał się z powszechnym ostracyzmem.

Na zdjęciu widać inne kobiety. Łącznie Niemcy zabili w Palmirach 2,2 tys. osób. Krystian Brodacki jest jedynym spadkobiercą Marii Brodackiej. „Czyn Onetu jest nie tylko zniesławieniem pamięci, czci i dobrego imienia śp. Marii Brodackiej. Jest uderzeniem w pamięć, cześć i dobre imię wszystkich bohaterskich Polek, które poniosły ofiarę życia w walce o niepodległość. Sprawa wymaga najostrzejszej reakcji i potępienia, zwłaszcza, że czynu tego dopuścił się portal, którego właścicielami są także Niemcy (AxelSpringer)” – czytamy w oświadczeniu wysłanym przez Urszulę Wójciak z Reduty Dobrego Imienia.

Oczywiste jest, iż tekst ten wpisuje się w konsekwentnie realizowaną linię programową koncernu wobec społeczeństwa polskiego i Rzeczypospolitej Polskiej. Onet powstał w 1996 r. jako polska inicjatywa wydawnicza. W 2012 r. został wykupiony przez niemiecko-szwajcarski koncern, który stanowi naturalne zaplecze politycznego obozu Angeli Merkel. Imperium Axela Springera w powojennej historii Niemiec było jednym z kluczowych elementów kształtowania nowej wizji i misji państwa niemieckiego. Po 1989 r. niemiecki rząd, do czasu połączenia się Niemiec w jedno państwo, był przeciwny kapitałowej ekspansji mediów niemieckich w Polsce. Potem dał zielone światło i finansowe zachęty do tego, aby rozpocząć przejmowanie tytułów na ziemiach polskich. W 1991 r. mała firma z Passau założyła koncern, który ma dziś miażdżącą przewagę na rynku prasy regionalnej i lokalnej. Obecna Polska Press z pełną szczerością stwierdza, iż ich wizja to „media pierwszego wyboru dla mieszkańców każdego regionu Polski” (pozostały im do realizacji tej „wizji” Warmia i Mazury). W 1994 r. do Polski wkroczył koncern Axel Springer. Jej pierwszym prezesem został Wiesław Podkański, który z niemieckim namaszczeniem został następnie prezesem Izby Wydawców Prasy. Wydawnictwo to jest właścicielem „polskiego” „Newsweeka” i „Faktu”. Nawet pobieżna analiza okładek obu tych pism i realizowanej przez nie strategii pokazuje ich integralność i spójność z niemiecką racją stanu. Wpisane są w długoletnią politykę Niemiec realizowaną wobec państwa polskiego.

Zestawienie współczesnych okładek „Newsweeka” z gadzinówkami okresu okupacji (a szczególnie z okładkami „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”) szokuje. Są one bowiem zdecydowanie bardziej drastyczne od tych, które były dziełem hitlerowskiej machiny propagandowej.

Pisma nadzorowane przez Goebbelsa podkreślały polskie wątki rodzinne, religijne, a nawet patriotyczne (okładka ukazująca honorową wartę przy grobie marszałka Piłsudskiego).

Obecne okładki niemieckiego koncernu (ze współudziałem szwajcarskich pieniędzy) wbijają do polskiego języka neologizmy, które mają deprecjonować Polaków, polski naród. Jak widać z perspektywy niemieckiego koncernu, Polak to obrzydliwa małpa albo psychol.

W krzywym zwierciadle niemieckich pism wydawanych w języku polskim (ale specyficznym, coraz bardziej dostosowywanym do tego, by był odporny na patriotyzm i tradycyjne wartości) ‘Bóg’, ‘Honor’ i ‘Ojczyzna’ to pojęcia diabelskie (okładka z Nergalem). Podprogowo mamy uważać polską flagę za szatańskie barwy – za coś złego, obciachowego. A polski orzeł to zwykła kokoszka, bo jesteśmy wieśniakami. Niemcy zasługują na prawdziwego orła w swoim herbie.

Spójrzmy na upalny lipiec 1941 r. ukazany na okładce IKP (w środku był obszerny materiał pokazujący bezstresowe życie Polaków korzystających z uroków plaży nad Wisłą w Warszawie).

Czyż ktoś uwierzyłby, że w tym czasie Niemcy dokonywali w Polsce planowej operacji mordowania polskiej inteligencji i polskiego narodu? Albo inne wzruszające okładki – beztroskie dzieci na karuzeli i matka z córeczką na grobie najbliższych – emanują szacunkiem dla naszej tradycji i do polskiej rodziny.

Nie ma zdjęć łapanek, masowych egzekucji, eksperymentów medycznych na polskich patriotkach. Fragment tekstu z 1941 r: „We wszystkich nieomal miastach zorganizowała sobie młodzież tory saneczkowe okupując w sposób nieco bezapelacyjny drogi i szosy posiadające odpowiednie nachylenie. Między innymi powstał taki tor na Żoliborzu w Warszawie. Widzimy, że nieraz nie tylko sama młodzież korzysta z tych sportów zimowych, ale również starsi – bądź to dla własnej przyjemności, bądź też aby towarzyszyć swoim pociechom” – „Ilustrowany Kurier Polski” nr 3 z 19 stycznia 1941 r.

Czasopisma gadzinowe, w których zatrudnienie znalazło wielu naszych rodaków (w tym przedwojennych literatów i dziennikarzy), prócz urzędowych obwieszczeń, reklam i ogłoszeń zamieszczały artykuły, które miały ukazać, że Polacy powinni być szczęśliwi, bo panuje dobrobyt i porządek, i jest to zasługa sprawnej niemieckiej organizacji i nazistowskiej technologii: „W Częstochowie w ostatnich miesiącach naprawiono szereg mostów, wzgl. zbudowano nowe. Ostatnio oddano do użytku most przy ul. Rzeźniczej nad rzeką Stradomką. Stary most posiadał słabą nawierzchnię drewnianą, nie odpowiadającą potrzebom komunikacji. Nowy most zbudowany jest według nowoczesnych zasad konstrukcyjnych” – pisał o częstochowskiej inwestycji tygodnik „Siew” 1 grudnia 1940 roku. Miesiąc wcześniej z dumą donosił, że w „Gen. Gubernatorstwie jest około 1.900.000 krów dojnych z przeciętną wydajnością 1.200 l. mleka rocznie od krowy. Przeciętna wydajność krów w Rzeszy wynosi dwa razy tyle. Oczywiście przy tej jakości krów, jakie są obecnie w Gen. Gubernatorstwie, nie można ani w przybliżeniu marzyć o uzyskaniu podobnej wydajności (…) ale i w Gen. Gubernatorstwie wydano z początkiem września rozporządzenie, które stwarza możliwości, że i tutaj przebudowę takiej hodowli da się w wysokim stopniu zrealizować”.

„Siew” był przeznaczony głównie dla mieszkańców wsi, propagował wyjazdy na roboty do Niemiec i zamieszczał pełne zachwytu listy od polskich robotników z Rzeszy: „Otóż gdy przyjechałem tutaj doznałem wielkiego oczarowania.

Otóż na pierwsze spojrzenie na porządek, na gościnność, na kulturę tego kraju, a druga zasada, która mnie zadziwiła nie ma złodziejstwa, co w Polsce można było spotkać na każdym kroku. Drugie mnie zadziwiło, technika rozpowszechniona wszędzie szosy bite, czego w Polsce trzeba było szukać”– pisał w numerze 13. z listopada 1940 r. Jerzy Frąckowiak (pisownia oryginalna). Tygodnikowi wtórowały inne „opiniotwórcze” gazety.

Inna gadzinówka, tygodnik „7 Dni” (30–40 tysięcy nakładu), promowała w numerze 22. z maja 1943 roku godne pochwały obywatelskie działania: „Ostatnio podjęta została na większą skalę akcja zbierania odpadów. Jest to dziedzina u nas nie tylko zaniedbana, ale nawet zupełnie nieznana. Przed wojną zbieraniem odpadków zajmowali się niemal wyłącznie żydzi i oni też na tej akcji robili olbrzymie majątki. Myśmy tymczasem tę zbiórkę wyśmiewali, uważając zajmowanie się »śmieciami« za rzecz uwłaczającą naszej godności i zupełnie niecelową. Było to stanowisko szalenie błędne”.

Wielka machina propagandowa, zorganizowana przez Josepha Goebbelsa dla okupowanej Polski, okazała się jednak mało skuteczna, bo stworzyliśmy setki pism podziemnych, których Gestapo nie było w stanie zniszczyć. Jednak warto dogłębnie analizować techniki i metody, jakie wówczas stosowali Niemcy wobec nas.

Istnieje na przykład zasadnicze podobieństwo ich ogólnej strategii do tej, jaka jest realizowana obecnie. Propaganda Goebbelsa stworzyła całą paletę pism – począwszy od tygodników ilustrowanych po magazyny dla wsi, dla dzieci, dla lekarzy, dla kobiet, a nawet pisma erotyczne.

Dziś kapitał niemiecki dysponuje w Polsce, nawet w niszowych segmentach rynku, silnie okopanymi mediami.

Po drugie, stworzono na potrzeby tych pism specyficzny język, z którego wyeliminowano wiele słów zbyt niebezpiecznych i zbyt mocno powiązanych z polską tradycją. Nawet pobieżna analiza współczesnych niemieckich pism wydawanych w Polsce wskazuje na podobne zjawisko. Po trzecie produkt niemiecki sprzedawano jako oryginalny produkt polski – tak, jak to ma miejsce obecnie. To klasyczny mechanizm manipulacji zastosowany na masową skalę już przez III Rzeszę.

Warto jest skonfrontować strukturę propagandową stworzoną przez Josepha Goebbelsa z jego opiniami na temat Polski i Polaków. 7 października 1939 r. w swoim pamiętniku napisał: „Polaków oceniliśmy całkowicie fałszywie. Ich przywódcy są nic niewarci. Egoistyczni i zepsuci. Prawdziwie polscy! A przy tym tkwiący w gównie w sposób niedający się z niczym porównać. Niosą ze sobą niebezpieczeństwo, że stepy [azjatyckie] zbliżą się do granic Europy. Führer położył historyczną zasługę, niszcząc to państwo. (…) A 10 października 1939 r. zanotował: „Polacy na dodatek są jeszcze szczególnie niechlujni, zawszeni i leniwi (.). Opinia Führera o Polakach jest miażdżąca. Bardziej zwierzęta niż ludzie, całkowicie otępiali i amorficzni. (…) Brud wśród Polaków jest niewyobrażalny. Również ich możliwości rozumowania są równe zeru”.

Historycy szacują, że w gadzinowych czasopismach w Generalnym Gubernatorstwie (a było ich ponad siedemdziesiąt; w tym typowo specjalistyczne, przeznaczone dla poszczególnych grup zawodowych, jak „Pszczelarz”, „Kolejowiec” czy „Wiadomości Terapeutyczne”) pracowało około stu naszych rodaków. Spis pracowników umysłowych i fizycznych oraz współpracowników Presse-Verlag-Warschau przeczy tej tezie – zawiera bowiem 464 nazwiska.

Wśród nich znaleźli się m.in.: były redaktor PAT w Poznaniu Aleksander Schoedlin-Czarliński (w czasie okupacji redaktor „Gazety Lwowskiej”), przedwojenny reporter „Dziennika Poznańskiego” (autor negatywnych artykułów o Polsce przedwrześniowej w „Kurierze Częstochowskim”), Stanisław Kazimierz Homan (skazany w 1948 r. na karę śmierci), literat i podróżnik Józef Brochwicz-Kozłowski (pisał w „Nowym Kurierze Warszawskim”) oraz publicysta i były wiceprezes Związku Zawodowego Literatów Polskich, Jan Emil Skiwski (publikował m.in. w dwutygodniku „Przełom”). A także późniejszy autor niezwykle popularnych książek dla młodzieży o przygodach Tomka Wilmowskiego – Alfred Szklarski, występujący na łamach „Nowego Kuriera Warszawskiego”, „Fali” i „7 Dni” jako Alfred Murawski, który w polskojęzycznych hitlerowskich czasopismach publikował powieści w odcinkach, jak również mniejsze formy literackie. Po wojnie został skazany na osiem lat więzienia (wyszedł po pięciu).

Jakie były motywy podjęcia pracy w okupacyjnym wydawnictwie? W szeroko nagłaśnianych przez powojenną prasę procesach polskich dziennikarzy-kolaborantów, które miały miejsce w latach 1948–49, oskarżeni tłumaczyli się złą sytuacją materialną. Redaktor „Nowego Kuriera Warszawskiego” mógł zarobić od 300 do 450 złotych, reporter – 150. Dodatkowo dziennikarze mogli liczyć na wierszówki, ich wysokość nie jest jednak znana. Dla porównania – dzienny koszt utrzymania jesienią 1939 roku wynosił ponad siedem złotych. Pracownicy mediów kierowali się też chęcią zapewnienia sobie bezpieczeństwa (legitymacja prasowa mogła uchronić przed rewizjami czy łapankami), niektórzy wskazywali też na – dosyć zresztą wątpliwą – działalność konspiracyjną (na przykład dostarczanie odbitek redakcyjnych materiałów). Po wojnie część z tych osób nie wróciła do zawodu: recenzent teatralny „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” Czesław Pudłowski (4 lata więzienia) miał warsztat konserwacji maszyn i urządzeń przemysłowych, autor humorystycznych felietonów w „NKW” Jan Wolski (3 lata więzienia) pracował w Warszawskich Zakładach Naprawy Samochodów. Uniewinniony Antoni Kwiatkowski (prowadził w „NKW” kronikę miejską) został kierownikiem księgarni „Czytelnika”, szef „Nowej Polski” Józef Kessler (15 lat więzienia) był administratorem majątku pod Szamotułami, a dyrektor administracyjno-personalny „NKW” (15 lat pozbawienia wolności) Eugeniusz Riedel znalazł zatrudnienie najpierw jako komendant MO w Sopocie, a później w Służbie Bezpieczeństwa. O większości słuch jednak zaginął…

Gdyby ktoś chciał poznać historię okupacji z lektur gadzinówek, to sądziłby, że był to rajski okres dla Polaków – przekaz sugerował, że jesteśmy stworzeni do tego, by pracować pod światłym kierownictwem Niemiec.

***

Czy można sobie wyobrazić większe barbarzyństwo od tego, jakim wykazali się Niemcy podczas okupacji Polski w okresie II wojny światowej? W takim razie – jak odczytać sens tego, że media gadzinowe podczas okupacji wykazywały znacząco mniejszą skalę agresji od obecnego oddziaływania na polski język i polską kulturę wydawanych w Polsce mediów będących niemiecką własnością?

Częściową odpowiedź można znaleźć w refleksjach Goebbelsa. W swoich pamiętnikach 2 listopada 1939 r. pisał: „Na cytadeli. Wszystko jest tutaj zniszczone. Nie pozostał kamień na kamieniu. Tu polski nacjonalizm przeżywał swój czas cierpienia. Musimy go całkowicie wytępić, bo inaczej któregoś dnia znowu się podniesie… (…) Wizyta w pałacu Belwederskim. Tu polski marszałek [Piłsudski] żył i pracował. Jego pokój i łoże, w którym zmarł. Tu można pojąć, co się ma do stracenia, gdy polska inteligencja dostanie możliwość rozwinięcia skrzydeł”. Święty Jan Paweł II, przemawiając w UNESCO 2 czerwca 1980 r., powiedział : „Jestem synem narodu, który przetrzymał najstraszliwsze doświadczenia dziejów, którego wielokrotnie sąsiedzi skazywali na śmierć – a on pozostał przy życiu i pozostał sobą. Zachował własną tożsamość i zachował pośród rozbiorów i okupacji własną suwerenność jako naród – nie w oparciu o jakiekolwiek inne środki fizycznej potęgi, ale tylko w oparciu o własną kulturę, która okazała się w tym wypadku potęgą większą od tamtych potęg”.

Niemcy próbują realizować dziś wobec Polski współczesną wersję kulturkampfu.

Od nas zależy, czy powiedzie im się to, czego nie dokonał Bismarck – obronić naszą tożsamość narodową. Jest to kwestia fundamentalna dla polskiej racji stanu.

Artykuł Piotra Grochmalskiego pt. „Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu” znajduje się na s. 4–5 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Piotra Grochmalskiego pt. „Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu” na s. 4–5 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Przeciwników nazywajcie faszystami lub antysemitami. Trzeba tylko wystarczająco często powtarzać te epitety” (Stalin)

Prawica powinna do debaty o tolerancji stale dążyć, prowokować ją i do niej zapraszać. Unikanie lub nieudolność w zorganizowaniu skutecznej debaty oddaje pole kłamcom i propagandystom ignorancji.

Herbert Kopiec

Oskarżenie o faszyzm, a w każdym razie faszystowskie skłonności, stało się nieomal normą rzeczników światowego, lewackiego postępu, polegającego, najogólniej rzecz biorąc, na postawieniu tradycyjnego świata na głowie. Tak oto doczekaliśmy czasów, w których straszy się narodowcami, w obywatelach manifestujących patriotyzm i świętujących rocznice niepodległości dostrzega się faszystów, a w każdym głosie sprzeciwu słyszy się głos zionącego nienawiścią, zazwyczaj rzekomego antysemity. Natomiast lewicowe hasła tolerancji, wielokulturowości i transnarodowości sprzedawane są w opakowaniu postępowości.

W Polsce, kraju, który padł ofiarą hitleryzmu, gdzie jego wyznawcy uprawiali ludobójstwo, po formalnym, instytucjonalnym upadku komunizmu (1989 r.) oskarżenie tego typu należy do najcięższych obelg. Rzucanie ich bez jakichkolwiek sensownych/rozumnych uzasadnień to nie tylko dowód degeneracji i społecznej degrengolady. To dowód niszczenia demokracji, debaty i języka. (…)

Ułatwianie sobie polemiki z odmiennymi poglądami poprzez ubranie adwersarza/przeciwnika w faszystowski kostium to wyjątkowo cyniczny przykład psucia publicznej debaty.

(…) Zarzut głoszenia faszystowskich poglądów jest więc wykorzystywany powszechnie w debatach jako typowy pozamerytoryczny argument osobisty na określenie dowolnego zachowania lub opinii, które osoba go używająca uznaje za szczególnie odrażające. Faszystą jest ten, kto opiera się jedynie słusznej idei postępu. Skoro bowiem postęp jest czystym dobrem, wiodąc do społecznej doskonałości, do nowego wspaniałego świata, raju na ziemi, to postawa tradycyjna/moherowa, która rzekomo więzi ludzkość w niedoskonałych konserwatywnych/prawicowych ramach, jest czystym złem, czyli faszyzmem właśnie. Inaczej mówiąc, faszyzm jest każdorazowo przeciwieństwem aktualnej linii postępu.

Aby być skrajnym faszystą, wystarczy wątpić w nieomylność lewicowych autorytetów i sprzeciwiać się im. Aby być faszystą, wystarczy uznawać, że kryteria dobra oraz zła nie są pochodną lewackiego pojęcia postępu, więc z natury swej są względne, ale twierdzić, że są niezmienne i mają uzasadnienie transcendentne. Tu już nie ma miejsca na osławioną tolerancję. (…)

W 1944 r. George Orwell (1903–1950) następująco skomentował tendencję do szafowania przymiotnikiem ‘faszystowski’ w debacie publicznej: „Słowo faszyzm – będące w powszechnym użytku – pozbawione jest niemal zupełnie znaczenia. Słyszałem, jak faszyzmem nazwano: rolników, sklepikarzy, Kredyt Społeczny, kary cielesne w szkołach, polowanie na lisa, walki byków, Gandhiego, Czang-Kai-Szeka, homoseksualizm, audycje radiowe Priestleya, schroniska młodzieżowe, astrologię, kobiety, psy – i nie pamiętam co jeszcze”. Przyznam się, że tu mnie Orwell zaskoczył…

W kolejnych latach przymiotnik ‘faszystowski’ – odnotowują fachowcy badający rzeczony epitet – był używany przez ZSRR na określenie większości działań państw zachodnich (podobnie jak ‘imperialistyczny’), a także na określenie dowolnej działalności antykomunistycznej. Zgodnie z tą definicją faszyzm panował praktycznie we wszystkich państwach kapitalistycznych, a faszyzm niemiecki był jedynie najbardziej reakcyjną jego postacią. O żywotności dyrektywy Stalina świadczy fakt, że oskarżenia o faszyzm, kierowane wobec dowolnych osób, państw lub organizacji występujących w danym momencie przeciwko interesom Rosji, są powszechną praktyką także we współczesnych mediach rosyjskich. (…)

Obserwacje wskazują, że powrót do tego, co wydawało się w Polsce nieodwołalnie minione, nie jest dziełem przypadku. Okazało się bowiem, że lewactwo/komuniści znaleźli sposób na przetrwanie i powrót do władzy. Poznajmy opinię włoskiej komentatorki Barbary Spinelli (córki jednego ze współtwórców Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej) na temat zmian zachodzących w naszym kraju: „Po długich poszukiwaniach wschodnioeuropejscy komuniści znaleźli znakomity sposób na przetrwanie. Pozornie dali się rozłożyć, ale po to, aby zaraz się podnieść, tylko już w innej skórze i udając utratę pamięci. […] Odnowiony komunista nie zna wyrzutów sumienia.[…] Komunista ma ważne sprawy. Musi stać się doskonałym kapitalistą, musi wyrobić sobie nową klientelę i przygotować się do odzyskania władzy. […] Partia zeszła wprawdzie w cień, ale system przez nią zbudowany nadal panuje.[…] Jest to rodzaj rozgałęzionej mafii, broniącej swoich ludzi i dążącej do zachowania swoich obyczajów” (B. Spinelli, Panta rei, „Kultura”, nr 11, Paryż 1989).

Trzeba przyznać, że włoska komentatorka opowiedziała o tym, co się w Polsce stało, w sposób, który może satysfakcjonować najbardziej wybrednego czytelnika. Myślę też, że – jeśli ktoś chciałby lepiej zrozumieć, dlaczego postępowa tzw. nowa lewica (po sromotnej kompromitacji komunizmu) ma się w wolnej Polsce wciąż nieźle – powinien się przyjrzeć mechanizmom rządzącym polską kulturą w okresie PRL-u. Powinien koniecznie sięgnąć po książkę Agnieszki Osieckiej (1936–1997) pt. Szpetni czterdziestoletni. Książka otwiera oczy i ułatwia zrozumienie współczesnej Polski.

Osiecka pisze w niej o środowisku, w którym żyła – dziennikarzy, publicystów kulturalnych, recenzentów i artystów (jej słowa można jednak też śmiało odnieść do środowisk uniwersyteckich): „Właściwie wszyscy w naszym świecie uważaliśmy się za lewicę. Nie było między nami zasadniczych różnic w kolorze upierzenia, były natomiast znaczne różnice pomiędzy odcieniami”.

Według Osieckiej były to autentycznie i prawdziwie zaangażowane postawy. Tak więc lewicowi twórcy tworzyli lewicową kulturę, ale za to bardzo często w małej lub mniejszej, ale satysfakcjonującej antykomunistycznego odbiorcę opozycji wobec lewicowej władzy. W ten sposób powstała sytuacja, która odpowiadała wszystkim stronom tego układu. Najbardziej jednak chyba zadowoleni byli komuniści. Ludzie kultury de facto umacniali ich władzę i tworzyli podwaliny pod taką świadomość społeczną w przyszłości, że dzieci tych komunistów miały znaczne szanse na dobicie się do rządów w już w Polsce po formalnym upadku komunizmu.

Czy ta lewicowa sytuacja w kulturze uległa zmianie po 1989 roku? Nie, bo nie mogła ulec zmianie. Zasoby kulturowe, w tym dostępne księgozbiory, były zdominowane przez elementy lewicowe, tak że obcowanie z nimi wyciskało lewicowe piętno na ich odbiorcach. Po 1989 roku twórcy nowej, już wolnej kultury kształceni byli i formowani intelektualnie przez starych, lewicowych twórców!

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „I ty możesz zostać faszystą” znajduje się na s. 5 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Herberta Kopca pt. „I ty możesz zostać faszystą” na s. 5 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego