Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / W czasie deszczu Gringo się nudzą – Vilcabamba w Ekwadorze gdy pada

Restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstw

Ostatnio pisałem, co zrobić, gdy na horyzoncie wiszą deszczowe chmury, a my mamy w Vilcabambie tylko jeden dzień i chwilę słońca. Wracamy więc z przedpołudniowej wycieczki i strugi deszczu zalewają świat. Co robić? Jak żyć?

 

1. Pójść na obiad.

Niby zjeść można wszędzie, ale nie każde miejsce oferuje taki przekrój kulinarnych doznań, jak Vilcabamba. Dzięki aktywnej społeczności ekspatów, można tu spróbować naprawdę różnej kuchni. Zaczynając od kultowego Charlito’s – baru prowadzonego przez Charlie’ego, Amerykanina z Wirginii. Jakiś czas temu pojechałem na wycieczkę do wodospadu z pewną Francuzką. potem poszliśmy na obiad właśnie do Charlito’s, bo, jak mi powiedziała, „mają tam najlepsze burrito w Ekwadorze”. Nie wiem, czy najlepsze, ale bardzo dobre – podobnie jak pizza i burgery. No i piwo, ale o tym zaraz.

 

La Esquina to niedawno wyremontowany lokal, który oferuje typową ekwadorską kuchnię. Nie należy ona do najciekawszych i najbogatszych, ale odnoszę wrażenie, że ta restauracja wyciąga z niej to, co najlepsze. A poza tym trzy dolary za dwudaniowy obiad i sok to nie tak dużo – a warto poznać lokalne smaki.

Gdy poprzedni prezydent Ekwadoru Rafael Correa (lepiej nie wymieniać tego nazwiska, bo opinie na jego temat są bardzo zdecydowane i często negatywne) odwiedził Vilcabambę, zjadł obiad w United Falafel Organization. Sama restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstwo. 50% przychodów idzie na ten cel. Oczywiście sztandarowym daniem jest falafel, można zjeść też wysokiej jakości kebaba i przygotowywany na miejscu hummus, ale moim osobistym faworytem jest grillowany ser halloumi. Jedzenie przygotowywane jest pod kierunkiem Turka Iskandara – przygotowuje on też produkty, w tym wspomniany przeze mnie ser. Oprócz tego dobre ciasta w olbrzymich kawałkach (za dużych jako deser do obiadu moim zdaniem – ale zawsze można wziąć jeden kawałek na dwie osoby). Minusem są ceny, które wahają się od 5$ do 8$ za danie – a to dosyć sporo na Ekwador. Ale przynajmniej wiadomo, za co się płaci – wszystkie składniki są organiczne.

 

United Falafel Organization (UFO) – drogo, ale za jakość trzeba płacić.

Właściwie mógłbym opisać każdą restaurację Vilcabamby. Wspomnę tylko jeszcze o Agave Blu, meksykańskiej restauracji prowadzonej przez Julio i Irazu. Bardzo smaczne jedzenie, chociaż ceny też z tych średnio-droższych. Ale to guacamole!

Dalej La Casetta, cudowna pizza na wspaniałych kruchym cieście. Aż trudno uwierzyć, że robią ja Argentyńczycy, a nie Włosi. Jedyny minus – jest tylko wegetariańska. A tak bardzo brakuje trochę prosciutto czy hiszpańskiego serrano.

Honorowa wzmianka dla Natural Yoghurt – atrakcyjne ceny, ale tylko dla cierpliwych, bo wszystko przygotowywane jest na bieżąco. Dobre naleśniki. Do tego małe miejsce bez nazwy koło Charlito’s i wspaniałe empanady argentyńskie z kurczakiem, mięsem, mozzarellą i ziołami, a nawet na słodko – z jabłkami i cynamonem. Przy okazji cena żadnej nie przekracza dolara, chociaż trzeba co najmniej trzech, żeby się najeść.

 

2. Pójść na piwo.

Nie namawiam do picia alkoholu. Ekwador jeszcze niedawno był w smutnej sytuacji – jedna firma miała monopol na warzenie piwa. A konkretnie na import chmielu, co skutecznie blokowało rozwój piwowarstwa. Od kilku lat uległo to jednak sporej zmianie. Obecnie w Ekwadorze jest ponad dwieście browarów rzemieślniczych. Wiele z nich należy do przyjezdnych. W samej Vilcabambie są aż trzy, a czwarty ma być otwarty lada moment.

Tylko jeden jednak wykracza rozmiarem i zasięgiem poza sprzedaż we własnym lokalu – Sol del Venado. Nazwa pochodzi od palety kolorów promieni zachodzącego słońca za zboczach gór otaczających Vilcabambę – do tego też nawiązują etykiety. Świeża woda prosto z gór i samodzielnie przygotowywany słód – większość browarników ekwadorskich kupuje już słodowany jęczmień, żeby obniżyć koszty. Sol del Venado nie ma jeszcze własnego lokalu, chociaż taki jest w planach. W każdy weekend jednak w San Pedro de Vilcabamba można napić się piwa i zjeść wspaniałe żeberka lub skrzydełka BBQ tuż koło browaru. Do tego piwo jest do kupienia w wielu lokalnych sklepach i kilku barach – w tym we wspominanym wyżej Charlito’s.

 

Butelka Sol del Venado (czerwonego), którą wniosłem do lodowcowych jezior. Powrót do źródeł, bo to właśnie stamtąd płynie woda używana do jego produkcji.

Własne piwo warzy też Hosteria Izhcayluma. Niemieckie piwo. Przy okazji sam hotel wydaje się przyjemnym miejscem, a w cenie noclegu oferuje poranne lekcje jogi. Nie znam go jednak za dobrze, bo położony jest kawałek od miasteczka i nigdy nie było mi szczególnie po drodze. A, mają też smaczne drinki, stół do bilardu, dart i gry planszowe.

Na koniec lokal, który pozwoli mi na płynne przejście do kolejnego zagadnienia. Donde Bava. Kilka stylów piwa (dobre pszeniczne). Mają atrakcyjną promocję – za 5$ dwa kawałki pizzy i kufel piwa. W menu także dobre kiełbaski i panierowane paluszki mozzarelli. A w każdy weekend można tam…

 

3. Posłuchać muzyki na żywo.

Do Donde Bava trafiłem właśnie ze względu na muzykę. O swoim tam koncercie poinformowały mnie dwie dziewczyny z Argentyny, duo o nazwie Somos Tangueras (tanguero czy też tangero to muzyk grający tango). Usłyszałem je grające na tarasie restauracji w centrum Vilcabamby, zaczęliśmy rozmawiać i powiedziały, że mają koncert. Przyszedłem, nawet trochę nagrałem, chociaż na połowie filmików mam za głośny wokal, na drugiej za głośny instrument. Malena gra na bandoneonie, a Xiomara śpiewa. Oprócz tango, mają w swoim repertuarze trochę innej muzyki, głównie argentyńskiej, chociaż znalazła się tam też meksykańska La Bamba czy kubańska Guantanamera. Ostatnio trafiłem tam przypadkiem na inny koncert, mimo że Facebook uporczywie pokazuje mi informacje o tych koncertach następnego dnia o poranku. Też było sympatycznie.

 

 

Innym miejscem, gdzie można spotkać muzyków, z których duża część podróżuje po całej Ameryce Południowej, ale część też tu mieszka, jest Timothy’s. Oprócz muzyki mają tam dobre burgery i ciekawy wybór piw z całego Ekwadoru i nie tylko.

Do tego muzyka na żywo pojawia się w Breiky’s Bar, lokalnej dyskotece. Czasem jest DJ, czasem zespół. Nie do końca moje klimaty, ale dobre miejsce, by w sobotę pobawić się przy salsie, rocku albo reggaeton (i przez to ostatnie nie moje klimaty).

W każdy czwartek w Inza Coffee gra muzyk George Page. Muszę się w końcu wybrać na jego występ, bo jeszcze tam nie dotarłem. A brzmi ciekawie.

A do tego zawsze można spotkać ulicznych muzyków, głównie podróżujących, na głównym placu Vilcabamby. Ostatnio trafiłem na bębniarzy.

 

 

A na deser…

Na deser wspomnę o Beverly Hills, kawiarni, w której siedzę i piszę ten tekst. Organiczna kawa i smaczne ciasta w rozsądnej cenie. Do tego czekolada, również organiczna. Mógłbym jeszcze pisać i pisać, zostało w końcu tyle knajp… Najlepiej przyjedźcie i sprawdźcie sami. Z chęcią polecę coś jeszcze.

 

Beverly Hills. Tu lubię pisać.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Komentarze