Czy w bogatych krajach Europy rzeczywiście zarabia się 4 razy więcej niż u nas?/ Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Teza, że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Po budzącym grozę felietonie sprzed tygodnia, ten będzie sielski i pełen optymizmu. Może dlatego, że w Beskidzie Niskim nikt nie przymusza mnie do zjeżdżania na sankach na złamanie karku. A wewnętrzny przymus każe mi co najwyżej poślizgać się na nartach w tempie odpowiednim do mojego wieku. Po łagodnych pagórkach. Może dlatego jestem tylko małym przedsiębiorcą, a nie potentatem światowym, jak Ryszard Florek?

Odstawmy jednak na bok psychologię i wróćmy do tytułu poprzedniego tekstu. Trochę bezrefleksyjnie go przepisałem, dając się zwieść polecającym go celebrytom polskiego biznesu i biznesowym dziennikarzom oraz Krzysztofowi Krawczykowi – wokaliście. Co tam jednak Krzysztof Krawczyk. Ośmiu profesorów, ekonomistów firmuje ten tytuł. Nawet gdyby było ich stu, to jednak za mało, żeby przekaz Raportu był prawdziwy. Z prostego powodu: w bogatych krajach Europy Zachodniej wcale nie zarabia się cztery razy więcej niż w Polsce.

Żeby to udowodnić i usprawiedliwić przedsiębiorców wobec pracowników z niskich płac, autorzy posunęli się do karkołomnej analizy finansowej. Porównali produkt krajowy brutto (PKB) na osobę w latach 2008–2014 w walutach danych krajów. Następnie przeliczyli te waluty na euro wg kursu z października roku 2008 i 2014. I wyszło, że Szwajcaria odnotowała wzrost PKB o 32%, Estonia o 24%, Szwecja o 16%, Niemcy o 13,5%, a biedna Polska jedynie o 12,6%.

To przypadek Szwajcarii tak podziałał na mój mózg, że zacząłem wszystko sprawdzać. Bo jak to możliwe, żeby jedno z najbogatszych państw świata, uwzględniając lata kryzysu 2008–2012 i wykończone spekulacją na franku, dodajmy, osiągnęło taki przyrost PKB jak jakiś dopiero wyłaniający się z buszu bantustan?

Okno Ryszarda Florka to jedno okno na świat, a drugie to Internet. I z tego drugiego szybko skorzystałem, żeby skorygować te nieprawdopodobne dane. Oczywiście odnalazłem tabelkę Eurostatu, z której skorzystali autorzy Raportu. I odnalazłem inne dane, Banku Światowego. Według tych innych danych Szwajcaria rzeczywiście odnotowała wzrost PKB w latach 2008–2014 liczony na osobę w dolarach amerykańskich o 0,5%, a w PKB na osobę, według rzeczywistej krajowej siły nabywczej (PPP), również o 0,5%. Jak to się ma do 32% ogłoszonych na kredowych kartkach Raportu fundacji Pomyśl o Przyszłości (pomysloprzyszlosci.org) Ryszarda Florka? Oczywiście, że nijak. Kreatywny statystyk wyjął kalkulator i przeliczył franki szwajcarskie z roku 2008 po 1,60 za 1 euro, a te z roku 2014 po nowym 1,22 za 1 euro. Można? Można. Okazało się zatem, że Szwajcaria, która dopiero w roku 2013 odrobiła straty wynikłe z kryzysu roku 2008/9 w wielkości swojego PKB, może robić za wzór dla nas w procentowym wzroście PKB.

Nie chcę nikogo męczyć liczbami, tylko dokończę dla uspokojenia sumienia. Zatem, według tabel Banku Światowego, PKB Estonii urósł o 3,8%, Szwecji o 1,6%, Niemiec o 5,9%. Natomiast Polski, uwaga(!), o 19,4%. Co ważniejsze, w jednakowym procencie, jeśli chodzi o nominalny wzrost na głowę, jak i przy uwzględnieniu siły nabywczej. I ten ostatni parametr jednoznacznie wskazuje na to, że wcale nie zarabiamy 4 razy mniej. Bo to ostatnie PKB na rok 2014 głosi, że na jednego statystycznego Szwajcara przypada 56 680 $, Szweda – 44 168 $, Niemca – 43 418 $, Estończyka – 26 957 $, a Polaka – 24 346 $. Dlatego główna teza Raportu (do pobrania na stronie Fundacji), że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest fałszywa. A przynajmniej tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Jednak nie ulegnijmy do końca szaleństwu PKB i kalkulatora. Żadne wskaźniki ekonomiczne nie zmierzą poziomu szczęścia osobistego, zakresu indywidualnej i rodzinnej wolności, rzeczywistej niezależności ekonomicznej każdego z nas. Żeby osiągnąć (oprócz szczęścia) niezależność ekonomiczną, powinniśmy zastosować dwa sposoby jednocześnie. Po pierwsze, podnieść swoje zarobki. Po drugie, ograniczyć swoje potrzeby. Zastosowanie osobno każdego z nich na niewiele się przyda. A przynajmniej nie pozwoli na zbudowanie własnej wolności. Zarabiając coraz więcej i coraz więcej wydając, stajemy się co najwyżej lepiej wypasionym niewolnikiem. Natomiast ograniczanie własnych potrzeb, bez prób zwiększania swojego dochodu, wykończy nas fizycznie, a potem duchowo (nie dotyczy: Ojców Pustyni, mnichów, pustelników, świętych itp.).

Po co to piszę? Po to, żeby takiego myślenia użyć nie tylko na potrzeby własne, ale i na potrzeby państwa polskiego. Bo z czym mamy do czynienia w przypadku naszego państwa? Z roku na rok coraz większy budżet i coraz większy deficyt, kredytowany przez coraz większe zadłużenie. Sensu ekonomicznego w tym wszystkim nie widać, chyba że myślimy o celowym bankructwie.

Kto nam to wszystko robi? Politycy, ludzie, którzy najczęściej nie znają się na niczym i zajmują się jedynie robieniem pijaru, a nam wody z mózgu. Zapewniają, przekonują, perorują, walczą prawie na noże, żeby potem pić w zgodzie wódkę w sejmowej restauracji.

W jaki sposób podnoszą pensję pracownikom o 100 zł? Obciążając pracodawcę kwotą 180 zł. Bo im się należy 80 zł. Za pośrednictwo.

W jaki sposób pomagają przedsiębiorcom? Systematycznie zwiększając haracz za możliwość prowadzenia biznesu. Zwiększając koszty rozpoczęcia własnego biznesu, jak i jego utrzymania.

Czy zatem my wszyscy, pracownicy i przedsiębiorcy, potrzebujemy tak nieudolnych zarządców naszego wspólnego dobra? Spróbujcie sami odpowiedzieć na to pytanie. Ja próbę podejmę za tydzień. Proszę, przygotujcie kalkulatory 🙂

Jan Kowalski

Komentarze