Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Polacy w Vilcabambie: broker ubezpieczeniowy; człowiek i jego kozy

Część ludzi nie zna Polski, nigdy o niej nie słyszało. Wielu jednak kojarzy, gdy wspomni im się św. Jana Pawła II. Niekiedy ludzie sami na dźwięk słowa „Polaco” czy „Poloña” wspominają imię papieża.

„W 2013 roku przyjechaliśmy tutaj pierwszy raz, żeby zrobić rozeznanie. Na dwa miesiące. Byliśmy miesiąc w Cuenca, miesiąc tutaj, w Vilcabambie. I po tych dwóch miesiącach zdecydowaliśmy, że trzeba pozamyka pewne rzeczy tam, w Teksasie i przyjechać tu na stałe” powiedziała mi w wywiadzie Katarzyna Matląg, znana w okolicy jako Kasia. Z Polski wyjechała dwadzieścia pięć lat temu. Mieszkała w Stanach Zjednoczonych, a cztery lata temu zdecydowała się na przeprowadzkę do Ekwadoru.

Siedzimy w eleganckim mieszkaniu w maleńkiej Vilcabambie. „Nieeuropejskość” zdradzają jedynie luksfery w kącie pokoju – w podłodze. Dosyć często spotykane w Ekwadorze zabudowanie świetlika. Pijemy herbatę, a właściwie napar z różnych ziół, wśród których rozpoznaję trawę cytrynową i rumianek. Do tego naturalny miód pszczeli. Smaczny napój – i zdrowy. To właśnie głównie kwestie zdrowotne sprawiły, że Kasia postanowiła wyjechać do Ekwadoru. Zdrowa, pełnowartościowa żywność, świeże powietrze i górska woda.

 

Katarzyna Matląg znana jako Kasia. Od czterech lat mieszka w Ekwadorze

Z czegoś trzeba się tu utrzymać

„Duży procent ludzi, którzy tu są to emeryci, którzy z tej emerytury się utrzymują. Powiedziałabym, że więcej niż połowa ludzi [przyjezdnych] w Vilcabambie to są emeryci. A może nawet sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent”.

W przypadku Polaków proporcje są trochę inne. Mieszka tu na stałe Bogdan, którego nie miałem okazji poznać, a który rzeczywiście jest na emeryturze. Przebywał akurat w Kanadzie, gdzie jednak zdecydował się jeszcze trochę dorobić. Emerytami są Basia i Jurek, którzy na co dzień mieszkają w Kanadzie, jednak na kilka miesięcy w roku przyjeżdżają do Vilcabamby. Kupili tu kawałek ziemi, aktualnie budują do niej drogę. Jednak pozostali utrzymują się z różnej działalności zawodowej. Jacek pracuje głównie z domu, z komputerem.

Kasia jest brokerem ubezpieczeniowym, więc, jak sama mówi, spędza dużo czasu przed komputerem i z telefonem w ręku. Ale to nie jej jedyne zajęcie. Jeszcze podczas wywiadu opowiada mi o akupunkturze dłoni. Później proponuje, że może ją na mnie przeprowadzić – wspomniałem mimochodem o chronicznych bólach kolan. Chwilę później siedziałem przy biurku, a Kasia naciskała różne punkty na moich palcach, by potem wbić igły w te najbardziej bolesne. Akupunkturę rąk poznała w Polsce kilkanaście lat temu. Do tamtego momentu nie mogła chodzić bez wkładek ortopedycznych. Po kilku zabiegach już ich nie używa.

Igły w palcu nie bolą, chociaż wbijanie nie należy do najprzyjemniejszych. Potem pół godziny siedzenia z lewą ręką zawieszoną w powietrzu i jestem wolny. Wyciąganie igieł jest jeszcze gorsze niż ich wbijanie. Jeżeli bolałyby mnie aktualnie kolana, to na pewno zapomniałbym o tym bólu. Nie ma dużo krwi, ranki zasklepiają się błyskawicznie.

 

Po pięć igieł w środkowy i serdeczny i trzy w kciuk, dla stymulacji mózgu

Nie zapomnieć o korzeniach

Pytam Kasi, jak obchodzi święta. Najczęściej spędzają je wspólnie z Jackiem i Bogusią, którzy też mieszkają w okolicy. Przygotowują polskie potrawy. I wcześniej w USA, i teraz w Ekwadorze, chociaż tu nieco trudniej o pewne składniki. Proponuję, żebyśmy w związku ze Świętem Niepodległości spotkali się ze wszystkimi okolicznymi Polakami na głównym placu miasteczka i odśpiewali hymn. Kasia nie może, jedzie akurat do Cuenki. Rozmawiamy o innych Polakach.  Część z nich raczej mało czasu spędza z rodakami, więc z kilkunastoosobowej grupy byłoby nas może trzy czy cztery osoby. Porzucam pomysł, chociaż zamawiam polską flagę u lokalnej krawcowej.

Kasia swojej polskości nie ukrywa. Ekwadorczycy są otwarci, chętnie zadają pytania o pochodzenie. Część ludzi nie zna Polski, nigdy o niej nie słyszało. Wielu jednak kojarzy, gdy wspomni im się św. Jana Pawła II. Niekiedy ludzie sami na dźwięk słowa „Polaco” czy „Poloña” wspominają imię papieża.

 

Jan Paweł II. Papież podróżnik. Plakat za biurkiem recepcji jednego z hoteli w Vilcabambie.

Człowiek i jego kozy

Jednym z tych, którzy trzymają się raczej na uboczu, jest Dawid. Nie mieszka w samej Vilcabambie, a w miejscowości oddalonej od niej o jakieś dwadzieścia minut jazdy samochodem, a około dwóch godzin marszem – istnieje ścieżka przez góry. Wybrałem się do niego konno. Trochę błądziłem po malutkim miasteczku, jednak właścicielka jednego ze sklepów znała Dawida i pokazała mi drogę.

Dawid mieszka ze swoją żoną Adrianą, Amerykanką, w kontenerze. Obudowuje teraz wokół niego dom. Ma trochę ziemi, dość, by wykarmić stado kóz. „Nie wszystkie są przywiązane. Około połowy. Reszta wtedy pilnuje się stada. Najważniejsze, żeby przywiązać szefową”. Kóz jest dwadzieścia, choć od początku przewinęło się ich około setki. Te mniej mleczne trafiły do garnka bądź na sprzedaż. Ludzie w Ekwadorze nie znają za bardzo koziego mleka, więc konkurencji nie ma. Z drugiej strony jednak kozy trzeba importować albo w najlepszym wypadku ściągać z odległych partii Ekwadoru.

 

Koza zje wszystko, w tym tytoń, który jest dla niej trujący

Adriana robi z mleka kefir i ser. Niestety, przyjechałem w poniedziałek, a w sobotę sprzedała cały ser na targu organicznym w Vilcabambie. Dostałem szklankę mleka, a kefir był w sałatce owocowej, którą mnie poczęstowała. Zaskoczył mnie smak mleka. Sery kozie, które jadłem we Francji miały wyraźny charakterystyczny zapach i smak, nawet te świeże. Tutaj mleko jednak było go kompletnie pozbawione. Sekret polega na tym, żeby nie trzymać mleka w pobliżu zwierząt, bo przesiąka ich zapachem.

Oprócz kóz Dawid i Adriana mają trochę drobiu. Mleka, nabiału i jaj prawie nie kupują, mięsa też niewiele. Nie mają samochodu, raz w tygodniu na targ można pojechać taksówką, autobusem lub z kimś znajomym. Z kóz da się wyżyć, chociaż dom zbudować ciężko. Praca jest organiczna – Dawid stopniowo dokupuje materiały i rozbudowuje dom wokół niebieskiego kontenera.

 

Dyby do dojenia kóz. W wiaderku jest jedzenie, drewniana rama trzyma głowę, a nogi przypina się paskami

Do Polski nie wrócą

Rozmawiamy z Dawidem o sytuacji politycznej w Polsce. Ma swoje poglądy, z dosyć charakterystycznym dla ekspatów dystansem. Nie angażuje się ani po jednej, ani po drugiej stronie – za to ze smutkiem patrzy na bałagan w kraju spowodowany polsko-polską wojną. Podobne refleksje ma Kasia. Była niedawno w Polsce. Niektórzy znajomi, wieloletni przyjaciele, a nawet członkowie rodziny, zerwali ze sobą kontakt ze względu na podziały polityczne.

 

Dawid zaprasza wszystkich Polaków, którzy będą w stanie go odnaleźć, na szklankę koziego mleka

Dawid mieszka w Ekwadorze od ośmiu lat. Przez ten czas był kilka razy w Polsce. Niedawno przyjechała jego mama, wbrew kategorycznemu zakazowi swojego lekarza. Po powrocie do kraju miała lepsze wyniki badań niż kiedykolwiek. „Co pani zrobiła? Zmieniła dietę? Leki?” „Pojechałam do syna do Ekwadoru”. Chociażby ze względu na kwestie zdrowia, Dawid nie chce wracać do ojczyzny. Żyje mu się dobrze na ekwadorskiej wsi. Jak sam przyznaje, jest odludkiem – to żona jeździ do Vilcabamby sprzedawać ser i robić zakupy.

Z podobnych powodów zostanie tu Kasia. Nie wróci ani do Stanów, ani do Polski, choć ceni sobie więź z krajem. Polska wspólnota w Vilcabambie raczej się w najbliższym czasie nie zmniejszy. Polacy chętnie rozmawiają za to z przejeżdżającymi rodakami. „Polak zawsze będzie ciągnął do Polaka. Chce się też porozmawiać po polsku. No i mamy wiele wspólnego, tutejsza kultura jest trochę inna” mówi mi Kasia.

Więcej historii z moich podróży po Ekwadorze, a wkrótce i innych krajach Ameryki Południowej, znajdą Państwo na moim blogu www.pbobolowicz.pl oraz stronie na Facebooku „Spod Kapelusza”.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Komentarze