Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Otavalo w Ekwadorze: Kraina rzemieślników, wulkanów i jezior

Inną atrakcją Otavalo jest cotygodniowy targ zwierząt. Ale nie psów czy kotów. Można kupić krowę, owcę, prosiaka czy konia. Czasem psa, chociaż tych szwenda się tyle, że pewnie mało kto je sprzedaje.

– Tu hodują róże – powiedział Fernando, z którym jechałem do Otavalo. Miałem nocować u jego córki w Quito (znalazłem nocleg przez portal Couchsurfing.com), ale zmarła jej babcia ze strony mamy i rodzina zjechała się do domu. Ojciec przywiózł jej brata, a sam wracał do Cotacachi. Zabrał mnie ze sobą na północ.

Mówiliśmy po francusku. Fernando żył przez lata w Szwajcarii i Belgii. Angielskiego używał tylko do kontaktów z klientami z USA – był architektem – którzy wybrali senne Coatacachi na miejsce emerytury.

– Ile kosztuje róża w Polsce?

– Około dolara – odpowiedziałem.

– Tu możesz mieć za to bukiet dwudziestu czterech. Może nie najładniejszych, bo te idą na eksport, i potem płacicie za nie dolara za sztukę.

Rzeczywiście, przy drodze stały stragany z różami. A dalej zaczynały się foliowe tunele oddzielone od drogi wysokimi, czasem na kilka metrów, płotami z jakiegoś dziwnego drewna. Ciężko było to jakoś sensownie sfotografować.

 

Przydrożne róże i inne kwiaty

 

Targi w Otavalo

Plaza de los Ponchos, czyli Plac Ponczo, to w istocie targ nastawiony głównie na turystów. Co ciekawe, wcale ich tam wielu nie widziałem. Pomiędzy straganami pełnymi koców, toreb, kapeluszy i różnego innego rękodzieła przechadzała się jakaś para Niemców i może ze dwoje Amerykanów (tych z USA oczywiście – Ekwadorczycy to też Amerykanie w pewnym sensie). W końcu znalazłem ponczo wykonane podobno z wełny alpaki za całkiem przyzwoitą cenę nieco ponad 20 dolarów. Moim łamanym hiszpańskim wytłumaczyłem niziutkiej Indiance, że wrócę po nie później. Wróciłem, bo gdzie kupić ponczo, jak nie w Otavalo, które słynie ze swoich tekstyliów?

 

Poncza, koce, szale – cena podlega negocjacji

 

Inną atrakcją Otavalo jest cotygodniowy targ zwierząt. Ale nie psów czy kotów. Można kupić krowę, owcę, prosiaka czy konia. Czasem psa, chociaż tych szwenda się tyle, że pewnie mało kto je sprzedaje. Moje pytanie brzmi: czy da się kupić lamę? Myślę, że to jedyne zwierzę, jakiego zakup mógłbym rozważyć. No, ewentualnie alpaki. Niestety targ jest w soboty, a nie mogłem sobie pozwolić na zostanie tam tak długo. Nie będę miał własnej lamy.

Odwiedziłem w Otavalo dwa kościoły – pw. św. Franciszka – San Francisco – i kościół ojców franciszkanów pod wezwaniem Jordanu – El Jordán. W tym pierwszym zwróciła moją uwagę niezwykła figura Chrystusa siedzącego na tronie w złotej szacie. W drugim Chrystus niosący krzyż miał na głowie nie tylko koronę cierniową, ale też taką, która na myśl przywodziła raczej koronę inkaskiego króla.

 

Indiański Chrystus

 

 

Wizyta w biurze informacji turystycznej

Od kilkunastu minut starałem się zrozumieć rozentuzjazmowanego człowieka po drugiej stronie biurka. Twierdził, że mówi po angielsku, ale ja słyszałem wciąż tylko hiszpański. Z drugiej strony na moje odpowiedzi w języku Szekspira reagował tylko dłuższymi potokami mowy Cervantesa, więc coś chyba rozumiał. Ja też coś rozumiałem. Kilka pytań nawet sformułowałem sam po hiszpańsku: „Dondé puedo comer bien, no caro?” Narysował mi coś na mapce – darmowym folderze dla turystów. Coś nawet napisał obok, ale pismo miał szkaradniejsze niż ja, więc musiałem polegać na rysunku. Zanim wyszedłem, poprosił mnie jeszcze, żebym wpisał się na listę turystów. Byłem może siódmy.

– O, jesteś z Polski! – ucieszył się. – Bardzo interesuję się historią; wojna, Niemcy, Holokaust.

Po chwili zastanowienia dodał: „El papa Karol Wojtyla”.

– Si, san Juan Pablo II – odpowiedziałem.

On się ucieszył, ja się uśmiechnąłem. Słyszał o Polsce o wiele więcej od innych napotkanych Ekwadorczyków.

Przy rzeczywiście dobrym jedzeniu oglądałem sobie mapkę okolic Otavalo i robiłem plany na dzień następny. Rozważałem najpierw pieszą wycieczkę do wodospadu, ale stwierdziłem, że dowiem się, ile kosztuje taksówka do Laguny Cuicocha (Laguna de Cuicocha). O miejscu tym wiedziałem wcześniej, bo gdy tylko zacząłem publikować na Instagramie zdjęcia z Ekwadoru, odezwało się do mnie biuro turystyczne, proponując wycieczkę (oczywiście bardzo drogą, taką dla opływającego w złoto gringo) do tejże laguny.

 

Rejs po kraterze wulkanu

Moja wycieczka kosztowała dziesięć dolarów w jedną stronę. Taksówkarz nie mówił po angielsku, a zanim pojechaliśmy w góry, musiał podrzucić gdzieś kobietę, która chyba była jego matką. Kierowca zapisał mi swój numer wraz z imieniem – Bolivar – i sugestywnym słowem TAXI na odwrocie czegoś, co prawdopodobnie jest formą paragonu ze stacji benzynowej.

Jezioro Cuicocha. W tle majestatyczna sylwetka wulkanu Imbabura

Laguna de Cuicocha znajduje się w rezerwacie Cotacachi-Cayapas, który nazwę wziął od wulkanu Cotacachi. Sama laguna to jezioro we wnętrzu aktywnego wulkanu. Według tego, co napisano na bilecie, można tam obserwować emisję gazów wulkanicznych. Ja nie zauważyłem. Faktem jest natomiast, że 3,5$ wydane na rejs łódką (dałem 4$, do dziś czekam na resztę) było dobrym wydatkiem. Pośrodku jeziora znajdują się dwie wyspy – wyspa Teodora Wolfa, niemieckiego podróżnika i naukowca, i mniejsza wyspa José Marii Yeróvi, o którym z folderu nie dowiemy się nic. Widać zagraniczny naukowiec podnosi prestiż bardziej niż lokalny ktoś tam.

Nie same wyspy stanowią jednak atrakcję, a kanał, którym są oddzielone. Zarośnięte trzcinami wąskie przejście nazywa się Kanałem Uroków. I rzeczywiście, widok jest uroczy. Siedząca za mną na łódce hałaśliwa wycieczka niemieckich licealistów (do teraz starałem się ich ignorować) wydała z siebie krzyk zachwytu, gdy kadłub rozgarniał zarośla.

 

Dziób łodzi przebija się przez trzciny, pozwalając pasażerom poczuć się niczym legendarni zdobywcy dziewiczych wód

 

W cenę biletu (i mimowolnego napiwku) był wliczony kubek słodkiego cynamonowego napoju, którego nazwy nie zanotowałem, więc oczywiście jej nie pamiętam. Wtedy też dostałem bilet i rzuciłem się na niego łapczywie, żeby dowiedzieć się czegokolwiek z krótkiego opisu. Głównie zależało mi na nazwie czarnych kaczek, którym zdjęcia robiłem z łodzi. Dosyć krzywym angielskim napisano na ten temat, że wokół jeziora występuje ponad czterysta gatunków roślin, które dają schronienie licznym zwierzętom i andyjskim ptakom.

 

Czarna kaczka, albo, jak zwykli ją nazywać ornitolodzy, łyska andyjska

 

Więcej o moich przygodach w Ekwadorze mogą przeczytać Państwo na moim blogu Spod Kapelusza www.pbobolowicz.pl i na stronie na Facebooku o tej samej nazwie.

Komentarze